7 ciekawostek o Komorach – wyspiarskim kraju, gdzie nic nie jest normalne.

7 ciekawostek o Komorach – wyspiarskim kraju, gdzie nic nie jest normalne.

Komory to bardzo interesujący, choć niekoniecznie przyjazny wyspiarski kraj we wschodniej Afryce, położony tuż obok Madagaskaru.

Komory stosunkowo niedawno uzyskały niepodległość – uwolniły się od Francji, przynajmniej oficjalnie, w 1975 roku. Ale życie na własną rękę nie wyszło krajowi na dobre. Od tego czasu tradycją stały się zamachy stanu. Co ciekawe, te przeprowadzane są równie regularnie (odnotowano już ponad 20 przypadków), co bezkrwawo. Przywódca przegranej strony ucieka łódką na pobliską francuską Majottę, a życie toczy się dalej… przynajmniej do następnego przewrotu.

Rewolucyjne skłonności na Komorach można wytłumaczyć przytłaczającą biedą. Jeszcze w 2008 roku połowa mieszkańców żyła w skrajnej nędzy – utrzymując się za równowartość niecałych 5 złotych dziennie. I choć od tego czasu sytuacja nieco się poprawiła, to w dalszym ciągu Komory pozostają jednym z najbiedniejszych miejsc na Ziemi.

Trudno określić, co w zasadzie mają w głowie mieszkańcy Komorów – panującą ideologię niełatwo nazwać, bo składa się na nią wiele elementów. Istotny wpływ mają pozostałości francuskiego panowania nad krajem, ale też islam, komunizm i militaryzm. Całość tworzy mieszankę wybuchową, a w kontekście 20 zamachów stanu można by zapytać „jakim cudem tak mało?”.

Nad Komorami w dalszym ciągu unosi się duch pułkownika Boba Denarda. Francuz odpowiedzialny był za wiele krwawych operacji militarnych w regionie. Obalił też pierwszego prezydenta Komorów, Ahmeda Abdallaha, który doprowadził do uzyskania przez kraj niepodległości od Francji. Na jego miejscu znalazł się kochający przemoc despota Ali Soilih, którego zresztą wkrótce później obalił ten sam Denard.

Na Komorach najbardziej przerąbane mają dzieci, tych nie chroni zupełnie nic. Wyspy stały się jednym z ważniejszych w okolicy punktów przerzutowych dla przemytników. Handel ludźmi, praca małoletnich, prostytucja – przyszłość przed młodymi mieszkańcami Komorów w żadnym momencie nie maluje się w jasnych barwach. Pod atrakcyjną, egzotyczną powłoką kryje się kraj tak dziki, jak tylko niegodziwość ludzka pozwala.

Choć roślina ta zawędrowała na Komory ze znacznie większej Indonezji, to właśnie afrykański kraj jest największym producentem olejku ylang-ylang, ważnego składnika wielu perfum. Komory są też drugim największym producentem wanilii na świecie. W znaczących ilościach eksportują również goździki i koprę – wysuszony miąższ orzechów kokosowych.

Majotta stanowi wyjątek w archipelagu Komorów. To jedyna wyspa w regionie, która nie dąży do uwolnienia się spod francuskiego panowania. Reszta Komorów, z Wielkim Komorem na czele (żadna aluzja polityczna!), uzyskała niepodległość i została federacyjną republiką islamską. Obowiązują trzy języki urzędowe – arabski, francuski i komoryjski.

Źródło: http://joemonster.org/art/41253/7_ciekawostek_o_Komorach_wyspiarskim_kraju_gdzie_nic_nie_jest_normalne

Najdroższy rajd nowojorską taksówką – o moich podróżniczych potknięciach (cz. I)

Najdroższy rajd nowojorską taksówką – o moich podróżniczych potknięciach (cz. I)

Po niesamowicie intensywnej, pełnej wrażeń i otwierającej oczy na wiele spraw miesięcznej podróży przez południowo – zachodnie Stany, którą traktowałam jako już ten ostatni „podryg” mojego dwuletniego wojażowania, jako ostatnią prostą w drodze do „domu”, do Polski, dotarłam do Nowego Jorku. Tak sobie zaplanowałam kilka miesięcy wcześniej, że dobrym zamknięciem tego cyklu podróżniczego będzie powrót do miejsca, w którym wszystko się zaczęło dwa lata wcześniej.

To właśnie Nowy Jork był świadkiem moich pierwszych kroków po amerykańskiej ziemi, moich szeroko otwartych oczu pełnych zdziwienia, rozpoznania znajomych widoków z filmów, czasem zagubienia i niezrozumienia, czasem samotności. Pojechałam tam przecież, absolutnie nikogo nie znając. Nigdy nie zapomnę pierwszego miesiąca, którym był zimny, śnieżny, ciemny luty. Jeździłam metrem z Brooklynu na Manhattan, moją ulubioną linią L i na pamięć znałam ogłoszenia o nadjeżdżającym pociągu, słyszane z głośników na peronach. Było mi okropnie zimno, więc kupiłam sobie jakąś kurtkę używaną, do metra zabierałam książkę, ale najbardziej lubiłam patrzeć na ludzi – takiej różnorodności nie doświadczyłam nigdy wcześniej, tylu kolorów skóry, narodowości, języków, stopni klas społecznych, wyglądów i stylizacji.

Po kilku tygodniach, mimo że nie miałam jeszcze zbyt wielu przyjaciół, poczułam, jak staję się częścią tej przedziwnej i ogromnej maszyny, jaką jest miasto Nowy Jork. Już z pewnością siebie wsiadałam, wysiadałam, przesiadałam się i przeciskałam w metrze; wiedziałam, że zatrzymanie się przy wejściu (jakimkolwiek) lub na środku chodnika grozi falą niechęci ze strony mieszkańców – i sama taką niechęć zaczęłam odczuwać wobec spacerujących turystów. Tu wszystko działo się szybko, każdy się gdzieś śpieszył, a nawet jak się nie śpieszył, to się śpieszył. Szybko, szybko, szybko. Jak chcesz wolno, to sobie idź do Central Parku, tylko uważaj, żeby mknący rowerzyści na ciebie nie wpadli, gdyż oni nie tolerują sennych spacerowiczów lub nieostrożnych biegaczy – o czym zresztą przekonał się kiedyś sam Bono, wokalista grupy U2.

W każdym razie, nie o Nowym Jorku chciałam tu napisać, ale o powrocie do niego. Chciałam zobaczyć, jak się zmieniłam podczas podróży po Zachodnich Stanach i Ameryce Środkowej. Spotkać się z przyjaciółmi, chodzić po znanych ulicach jeszcze raz, teraz już będąc doświadczoną podróżniczką (w miarę), znającą bardziej amerykańską kulturę, język i kraj.

Więc poleciałam, lądując na lotnisku Kennedy’ego przed wschodem słońca, który miałam okazję podziwiać z pociągu do stacji Jamaica. Tam przesiadłam się do metra, czując dziwne mrowienie gdzieś na plecach, ponieważ ta droga wyglądała dokładnie tak samo ponad dwa lata wcześniej, kiedy jechałam do mojego hostelu na Bushwicku z wielkim plecakiem, nie wiedząc co mnie czeka. Teraz jechałam do mojego przyjaciela Ray’a i było o wiele cieplej.

Kiedy nadszedł dzień wyjazdu, pożegnałam się z Ray’em, który poszedł rano do pracy i zostałam w jego mieszkaniu, żeby się spakować i przygotować do wylotu. Mój lot był o 18-tej, ale chciałam jeszcze po drodze zajechać na Manhattan, odebrać komputer od mojego znajomego. Zostawiłam więc sobie całkiem duży zapas czasu, narobiłam milion kanapek (następnego dnia miałam całodniową przesiadkę na Islandii), ściągnęłam bilety w formie elektronicznej na telefon, zapakowałam moje klamoty i ruszyłam w drogę.

Po czterdziestu minutach jazdy metrem wysiadłam na dolnym Manhattanie i udałam się do biura, w którym pracował Lucio (stary budynek Woolworth’s), przeciskając się przez mieszankę turystów i pracowników Wall Street w garniturach, w pełnym słońcu. Z plecakiem, gorąco było, pęcherz ściskał. Taki już mam problem małego pęcherza, który daje o sobie znać w najgorszych sytuacjach…

Dotarłam, znalazłam toaletę, pogadałam chwilę z Lucio, odprowadził mnie na stację metra w kierunku lotniska i ruszyłam w dalszą drogę. Linia E na lotnisko JFK jedzie dosyć długo, kolejne 40 minut. Następnie trzeba przesiąść się do SkyTrain, płącąc za bilet 5$. Oddałam komuś mój tygodniowy bilet na metro, bo już mi się nie przyda, pomyślałam. Przeszłam przez bramki na końcu, by poczekać na ten SkyTrain do mojego terminalu, a czekając, studiowałam nieuważnie spis linii lotniczych i terminali, z których odlatują.

„A, no, a czekaj, z którego ja odlatuję?” pomyślałam, karcąc się równocześnie w duchu „No, super Magda się przygotowałaś do swojej podróży, nic nawet nie sprawdziłaś, niezła z ciebie podróżniczka”. Przeczytałam wszystkie terminale i nazwy linii lotniczych, ale nie znalazłam WOW Air, którymi miałam lecieć na Islandię. Lekko zmieszana, zapytałam napotkanego pracownika:

– Przepraszam, z którego terminala odlatuje WOW Air na Islandię?

– Uhm… Na Islandię to Icelandair lata z czwartego… WOW Air nie słyszałem. – odpowiedział.

W tym momencie małym bagnetem w bok dźgnęło mnie zwątpienie. Czyżby?

Wyciągnęłam telefon, odpaliłam te elektroniczne bilety i znalazłam lot oraz te trzy literki, oznaczające lotnisko.

New York (NWR) – Iceland, Keflavik (KEF)

Podniosłam oczy z telefonu na tego pracownika i wyszeptałam:

– NWR to jest przecież Newark… O, K**** !!!

Moje przekleństwo uzasadniam tym, że do wylotu miałam 3 godziny, a byłam na lotnisku JFK w najdalszej części Brooklynu, a NEWARK JEST W INNYM STANIE, NEWARK JEST W NEW JERSEY, PO DRUGIEJ STRONIE MANHATTANU I PRZEZ DWIE RZEKI!!!

Z lekką histerią i przerażeniem w głosie, spytałam go:

– Jak najszybciej dostać się stąd do Newark?

Kręcąc sceptycznie głową, identycznie jak jego towarzyszka, odpowiedział:

– Możesz wsiąść z powrotem w metro, pojechać 40 minut, potem przesiąść się na PATH, nie zdążysz… etc. etc. etc. – mówił, ale ja w głowie myślałam już o tym, że oddałam już moją kartę metro, a na telefonie właśnie dzisiaj rano skończyły mi się środki, nie mogłam do nikogo zadzwonić ani sprawdzić GPS’a. Byłam zdana na siebie, a czas uciekał – w myślach słyszałam tykanie zegara.

– A taksówka? – zapytałam.

– No, to pewnie z 200$ zapłacisz, ale pewnie byś zdążyła… – odpowiedział, podczas gdy jego towarzyszka nadal sceptycznie kręciła głową, patrząc na mnie z uprzejmym politowaniem.

– OK, dziękuję! – wykrzyknęłam i ruszyłam jak dzika do terminalu numer jeden, z którego ponoć odjeżdżały taksówki. Zbiegłam po ruchomych schodach, dopadając kobietę, która zajmowała się organizowaniem autobusów z jednego lotniska na drugie i gorączkowo wytłumaczyłam jej moją sytuację (po tym, jak stojąc z tyłu i przebierając nogami musiałam wyczekać, aż jakaś drobna Azjatka dokończy swoje powolne-ledwo-znam-angielski pytanie do niej,).

– Nie ma opcji – odpowiedziała – najbliższy busik uzbiera nam się za 40 minut i na pewno nie zdążysz na czas.

No trudno, podłączyłam się jeszcze do lotniskowego WiFi i sprawdziłam kosztu Ubera – 140$, ale co jeżeli po drodze jeszcze kogoś będzie chciał zabrać, albo coś? Nie, biorę taksówkę.

Wybiegłam na dwór i ujrzałam długą kolejkę, ustawioną przed panią, która każdego pytała dokąd jedzie i przydzielała im taksówkę. W ogóle się w to nie pakując, ruszyłam wzdłuż rzędu żółtych aut, wyglądając jakiegoś otwartego okna i w miarę życzliwej twarzy. Zatrzymałam przy samochodzie ciemnoskórego, starszego pana, siedzącego za kierownicą:

– PrzepraszammamzatrzygodzinysamolotpomyliłamlotniskailekosztujedoNewarkczymyzdążymy???????!!! – wystrzeliłam jak z karabinu maszynowego.

Pan wyskoczył z auta, otworzył tyle drzwi, „Wsiadaj!” wykrzyknął i zaczął otwierać bagażnik.

– Ale poczekaj poczekaj, ja mam ograniczone środki, muszę wiedzieć ile to będzie kosztować? 130$? Umawiamy się? – wyszła ze mnie polska zdolność do negocjacji odziedziczona po babci i mamie.

– Dobra, stoi, wsiadaj! – odpowiedział.

Ruszyliśmy z piskiem opon. Ale mi się trafiło – mój taksówkarz był prawdziwym zawodowcem. Byłam zdana całkowicie na niego i jego umiejętności – do wylotu brakowało już tylko 2,5 godziny.

Nadmienię tylko, że oczywiście była godzina szczytu – jak już wszystko szło nie tak tego dnia, to czemu by nie dołożyć i tego?

Mknęliśmy po autostradzie lewym, szybkim pasem, trąbiąc zawzięcie na maruderów i wyprzedzając ich z prawej strony, a mój kierowca (nazwijmy go Arthur) każdy taki incydent okraszał wiązanką przekleństw i burknięciami. Siedziałam z tyłu, cichutko jak myszka, analizując przebieg zdarzeń, wiedząc jednak, że nie mam co się stresować, bo teraz to już nic nie da. Tak samo nie mam już za co w myślach się biczować, bo co już się stało, to się nie odstanie i to nie koniec świata. A pieniądze? To tylko pieniądze, myślałam. Kupa pieniędzy, ale muszę zdążyć na urodziny Jacusia, mojego braciszka. Pieniądze się odpracuje.

Ze strachem śledziłam naszą trasę na mapie, powątpiewając w trafny jej dobór przez Arthura, ale cóż, on jest nowojorskim taksówkarzem, a nie ja.

A jeszcze dzisiaj rano, przed wyjazdem, myślałam sobie „Ach, i w końcu nie jechałam prawdziwą taksówką w Nowym Jorku…” no, to masz Magda.

Wpakowaliśmy się na Manhattan. Milion czerwonych świateł, Chinatown, setki innych samochodów, odwieczne trąbienie. Arthur wymuszał na blokującym samochodzie, żeby zjechał na prawo, a ten się uparł i siedział, na złość. W końcu zjechał, po pokazaniu Arthurowi środkowego palca, a ten tylko wrzasnął „ASSHOLE!!!” (DUPEK) w jego kierunku przez otwarte okno. O, matko.

Korek do Holland Tunnel, prowadzącego z Manhattanu do New Jersey zawsze jest okropny, a w godzinach szczytu i przy budowach drogowych był cztery razy gorszy. Arthur zaczął mówić jakieś podszyte sceptycyzmem rzeczy, których nie chciałam do siebie dopuszczać (typu korek, godziny szczytu, nie wiem, czy zdążymy), światła zmieniały się wolniej niż najwolniej zmieniające się światła, a ja siedziałam z tyłu, nie będąc w stanie się ruszyć ani nic powiedzieć i obmyślając strategię na mój mały dramat.

„Dramat na tylnym siedzeniu taksówki”, tak powinna być nazwana ta moja mała sztuka. Mianowicie od czasu, gdy wsiadłam do taksówki na lotnisku JFK, moja skala potrzeby pójścia do toalety podniosła się z 3/10 do zatrważającego 7/10 i w milczeniu walczyłam z cisnącym pęcherzem, modląc się w duchu o szybki dojazd. Dobrą stroną było to, ze wszelkie rozterki, stress czy trwoga zeszły na dalszy plan, a ja już tylko błagalnie patrzałam przez okno na budynki Manhattanu, kawiarnie, Starbuck’sy, McDonalnd’y, z rozrzewnieniem wyobrażając sobie mnie, wbiegającą i korzystającą z toalety. Niestety, nie mogłam. Nie wybaczyłabym sobie, gdybym przez siku nie zdążyła na samolot.

Wszystko nasiliło się w długim, zakorkowanym tunelu, gdzie w dodatku nie było możliwości zatrzymania się (fajnie jest mieć chociaż taką możliwość w zanadrzu), było klaustrofobicznie i gorąco. W żółwim tempie wykulaliśmy się po drugiej stronie – byliśmy w New Jersey! Teraz to już chyba z górki, co? Do wylotu zostało 40 minut – jeszcze kontrola bagażu, znalezienie terminala, itd.

Pędziliśmy po już luźniejszych autostradach Ogrodowego Stanu, a Arthur powiedział „za 15 minut jesteśmy na miejscu”, a ja posłałam mu niewidzialne fale wdzięczności, bo przy skali 9/10 nie byłam w stanie pisnąć ani słówka. Zastanawiałam się, czy miałby coś przeciwko, gdybym posłużyła się butelką do dyskretnego opróżnienia pęcherza na tylnym siedzeniu. Arthur nie wyglądał jednak na faceta, który by mi na to pozwolił, zacisnęłam więc zęby i myślałam o czymś, co odwróciłoby moją uwagę od pęcherza. O tańczących kotach na łące, o tym właśnie wtedy myślałam.

Zaczęły pojawiać się znaki prowadzące na lotnisko. Boże, chyba zdążymy! W tym momencie mogłabym się rozluźnić, ale Bóg wie, czym mogłoby to grozić. Dalej spięta poprowadziłam Arthura do prawidłowego terminala i ostatecznie dałam mu pieniądze i napiwek.

– 130$? – upewniłam się.

– No 130$, ale bez napiwku!- zagrzmiał Arthur.

Dałam mu więc 140$, wiem, że pewnie spodziewał się więcej, ale gdzieś po drodze wytłumaczyłam mu, że podróżuję na niskim budżecie (ha, ha).

– Niech będzie. – mruknął.

Podziękowałam mu za uratowanie mi życia i pobiegłam – nie, poleciałam – nie, pomknęłam jak łania do środka, z dziczą i żądzą w oczach wypatrując znaczka toalet, gadając do siebie jak szaleniec i pognałam do łazienki. Reszta jest historią…

Z łazienki wyszłam jako nowy człowiek, z lekkim uśmieszkiem na twarzy i lekkością na sercu. Byłam, zdążyłam. Przeszłam przez kontrolę bagażu, odnalazłam moją bramkę i usiadłam na ziemi, nie dowierzając temu, przez co właśnie przeszłam. Wyciągnęłam kanapki z plecaka, z rezygnacją i poddaniem akceptując fakt, że wylot opóźniony był o 40 minut, ja byłam chudsza o 140$, a wszyscy ci ludzie, beztrosko czekający na lot nie wiedzieli o tym, co wydarzyło mi się podczas ostatnich trzech godzin.

Całkiem niezła historia, pomyślałam jednak. Widocznie był to jakiś znak od Wszechświata, lekkie pokaranie za przesadną beztroskę i pewność siebie, niesprawdzenie porządnie lotniska.

Bo mi się pomyliło KEF i JFK. KEF to skrót od lotniska na Islandii, który rzucił mi się w oczy i automatycznie założyłam, że to JFK. Chyba byłam już zupełnie rozluźniona ostatnimi lotami po tych dwóch latach – zazwyczaj sprawdzam wszystko pięć razy, jestem absolutnie punktualna, nawet przed czasem i upewniam się wielokrotnie. A po tym zdarzeniu – to już w ogóle.

Dodam już tylko, że wisienką na wisience tego gorzkiego tortu było to, że nie przygotowałam się odpowiednio na moją jednodniową wycieczkę na Islandii, jedyną opcją na wynajęcie samochodu przy użyciu karty debetowej było więc tylko zapłacenie 100$. Za jeden dzień. Alleluja. Totalnie przegrałam jako tani podróżnik. A pal to licho, pomyślałam, już mi się nawet nie chciało o tym myśleć. Spędziłam dzień na Islandii, było pięknie, lodowato, wietrznie, zimno, drogo. Ale nieziemsko. Tylko, że tak naprawdę to już chciałam być w domu.

Także proszę – zazwyczaj nie dzielimy się tymi gorszymi momentami w mediach społecznościowych, celebrując te dobre i piękne. Ale nikt nie jest idealny, a już w ogóle ja, i takich potyczek miałam więcej (pamiętacie, jak goniłam plecak na Dominikanie?) i teraz mam zamiar o nich napisać. To jest część pierwsza, bo najświeższa, a już niedługo o tym, jak zostałam zatrzymana na granicy amerykańskiej i niewpuszczona do kraju.

Źródło: https://magdameetsworld.wordpress.com/2017/06/01/najdrozszy-rajd-nowojorska-taksowka-o-moich-podrozniczych-potknieciach-cz-i/

Źródełko młodości – fenomen natury na skalę światową.

Źródełko młodości – fenomen natury na skalę światową.

Podstawowym warunkiem zachowania zdrowia jest właściwa organizacja pracy i odpoczynku, a także racjonalne odżywanie się. Pracę musimy wszyscy wykonywać, odżywiać się także musimy, żeby żyć, ale o racjonalnym odpoczynku nie zawsze pamiętamy. O tym zaniedbaniu najczęściej przypomina nam sam organizm zakłóceniami w jego funkcjonowaniu.

Zajęci, zabiegani, żyjący pod presją terminów zapisanych w kalendarzu, zestresowani, nie mamy czasu zająć się sobą. Pragniemy więc zaproponować Czytelnikom „Nowego Dziennika” superrelaks w „źródełku młodości” położonym w pobliżu Sarasoty na Florydzie, zwanym także Warm Mineral Springs. Jest to naturalny zbiornik wody źródlanej o powierzchni 2,5 akra i stałej temperaturze 87 stopni Fahrenheita (31 stopni Celsjusza) przez cały rok. Źródło wybija z głębokości poniżej 230 stóp, wyrzucając 17 tysięcy galonów wody co 3 minuty. Woda odpływająca tworzy rzekę wpadającą do Zatoki Meksykańskiej. W ciągu doby woda w zbiorniku wymienia się całkowicie.
Przyjeżdżają tu ludzie z całego świata. Słychać najczęściej języki europejskie: polski, rosyjski, niemiecki, ukraiński, włoski, serbski i chorwacki. Polaków jest tu najwięcej w weekendy. Przyjeżdżają z Miami, Tampy, Nowego Jorku, Chicago, Montrealu i Toronto.
Woda źródlana wpływa pozytywnie na zdrowie i samopoczucie. Zamiast łykać tabletki, lepiej jest zażyć kąpieli w źródełku i pozwolić organizmowi na wchłonięcie przez skórę wszystkich potrzebnych mu minerałów. W ten sposób odbuduje się nasz system immunologiczny. Wystarczy zanurzyć się w wodzie na kilka godzin, aby przeniknęły przez skórę związki mineralne, w ten sposób obniżamy sobie ciśnienie i poprawiamy krążenie krwi. Szybko goją się otwarte i trudno gojące się rany na skórze, poprawia się praca nerek, znikają bóle mięśniowe. W źródełku leżakują i pływają ludzie sparaliżowani, którzy wracają do pełnej sprawności ruchowej. Woda pomaga także na schorzenia reumatyczne i narządów ruchu, oczyszcza ciało z kwasów i toksyn, leczy różne choroby skóry, regeneruje system nerwowy, a także skutecznie leczy kataraktę. Picie wody mineralnej leczy wrzody żołądka i reguluje trawienie. Ponadto bezpośrednie obcowanie z przyrodą pozwala nam na relaks, a przez to zwiększamy swoją odporność na stresy dnia codziennego.
Woda zawiera wiele składników, między innymi: wapń, sód, potas, żelazo i siarkę, łącznie z unikalnymi pierwiastkami śladowymi potrzebnymi do prawidłowego funkcjonowania organizmu ludzkiego. Nasycenie wody minerałami jest kilkakrotnie wyższe aniżeli w słynnym francuskim ośrodku Vichy lub niemieckim Baden-Baden. Jest to jakby połączenie znanych nam polskich uzdrowisk, takich jak: Ciechocinek, Inowrocław, Połczyn Zdrój (solanki), Busko Zdrój (kąpiele siarczanowe) oraz Kudowa, Polanica i Szczawnica (wody kwasowęglowe). Nie stwierdzono żadnych przeciwwskazań do odbywania kąpieli.
Przez setki lat Indianie strzegli tego źródła jako cudownego miejsca na ziemi. Zanurzali chorych i rannych po bitwie w tym właśnie źródle. Legenda głosi, że kąpiel w tym jeziorze przywraca sprawność rąk, nóg, sokoli wzrok oraz goi rany po zatrutych strzałach. Stary napis indiański, wyryty na kamiennej tablicy, głosi: „Kraina ta o wielu źródłach ma tylko jedno takie, w którym woda jest gorąca o każdej fazie księżyca. Zanurz się w nim a odnajdziesz m ł o d o ś ć”.
Ktokolwiek odwiedzi „źródełko młodości”, będzie chciał tam powrócić i często wraca. Wiele osób osiedla się w jego pobliżu na stałe. Można tu wynająć prywatne, wygodne apartamenty, wyposażone we wszystko, co mamy we własnym domu. Ceny apartamentów za 7 dni wynoszą od 250 do 300 dolarów. Jest tu także motel, położony bardzo blisko źródełka. Można odwiedzić stronę internetową www.warmmineral.com, gdzie jest dużo informacji na temat źródełka.
Kiedy przyjechałam tu po raz pierwszy w 1989 roku, zakochałam się w tym wspaniałym miejscu. Odwiedzałam je przynajmniej raz w roku. W roku 2000 zamieszkałam w jego pobliżu na stałe i zapraszam wszystkie osoby zainteresowane odmładzaniem się, swoistym powrotem do młodości. Mój telefon: 941-426-7559.

Autor: ELŻBIETA RUTKOWSKA-NAZARIAN

Źródło: http://www.dziennik.com/publicystyka/artykul/zrodelko-mlodosci-fenomen-natury-na-skale-swiatowa

Chichen Itza.

Chichen Itza.

Swoją wędrówkę śladami Majów rozpoczęłam od Chichen Itza (czyt. Cziczen Itza). Meksykanie nazywają ją bardziej nowocześnie, aby przybliżyć turystom, szczególnie angielsko języcznym jej obcą nazwę: chicken – pizza (kurczak – pitza). Ta podróż ukazała mi magię i tajemnicę nie tylko Chichen Itza, centrum kultury starożytnych Majów lecz otworzyła mi mocniej oczy na inne prekolumbijskie kultury.

W Chichen Itza pod kierunkiem bardzo dobrego przewodnika zobaczyłam Piramidę Kukulcan, Świątynię Tysiąca Kolumn, obserwatorium astrologiczne i inne niesamowite budynki i tereny, wciąż kryjące dużą ilość tajemnic. Trudno przewidzieć co można jeszcze znaleźć w tej jukatańskiej dżungli.

Święte miasto Itza, zwany Chichen Itza (Chee-EET chehn-sah w Maya), położony jest 120 km na wschód od Meridy, stolicy stanu Jukatan w Meksyku. To archeologiczne miejsce oceniane jest jako jedno z najważniejszych ośrodków kultury Majów i obejmuje obszar około sześciu kilometrów kwadratowych, gdzie znajduje się setki budynków. Teraz większość z nich to kurhany, ale około trzydziestu jest dostępne dla turystów.

Chichen Itza oznacza „na ustach”, jest drugim z najczęściej odwiedzanych archeologicznych miejsc w dzisiejszym Meksyku.

Chichen Itza była głównym centrum ceremonialnym na półwyspie Jukatan. Cywilizacja Majów rozwijała się na dużej przestrzeni: Jukatanu, Quintana Roo, Tabasco, Chiapas, Campeche jak również w centralnej Ameryce: Gwatemali, Belize, Salwadoru, Hondurasu.

Majowie dzielili się na trzy grupy, ze względu na swoje geograficzne położenie:

1. Majowie z centralnego obszaru – mieszkańcy Gwatemali, Chiapas, południowej Campeche, południowej Quintana Roo, Tabasco i Belize.

2. Majowie z południowych obszarów – mieszkańcy Salwadoru, wysokich terenów Gwatemali I północnego Hondurasu.

3. Majowie z północnego obszaru Campache, Jukatanu i północnego Quintana Roo.

Ruiny w Chichen Itza są podzielone na dwie grupy. Jedna z grup należy do klasycznych Majów, które zostały zbudowane w okresie między 7 i 10 w. n. e., kiedy to miasto stało się znaczącym centrum ceremonialnym. Druga grupa odpowiada okresowi Majów -Tolteków, z dalszej części od 10 wieku do początku 13 w. n.e. Obszar ten obejmuje sekretny mur i większość zaległych ruin.

Za początek okresu klasycznego Majów przyjmuje się czas od połowy III wieku, kiedy to na obszarze Majów pojawiają się pierwsze inskrypcje zawierające dane kalendarzowe zapisane przy użyciu Długiej Rachuby- tzw. Płytka z Leiden, znaleziona na dnie kanału na karaibskim wybrzeżu Gwatemali (z datą 320 r.) oraz Stela 29 w Tikal (z datą 292 r.)

Środkowy okres klasyczny datowany jest między połową VI a końcem VII w., jest dla Majów czasem wojen i niepokojów.

W okresie klasycznym schyłkowym, latach 800-900, nastąpił upadek majańskiej cywilizacji, jedno z najbardziej tajemniczych wydarzeń w całej historii prehiszpańskiej Ameryki. Już około roku 700 w ważniejszych ośrodkach regionów środkowych i na nizinnym południu zaprzestano wznoszenia budowli ceremonialnych, rezydencjalnych i administracyjnych, upadały rzemiosła i dystrybucja dóbr luksusowych. Zarzucono też wznoszenie rzeźbionych stel kalendarzowych, a ostatni znany przykład takiego obiektu nosi datę 15 stycznia 910 r. i został odnaleziony w Itzimte na terenie dzisiejszego meksykańskiego stanu Campeche.

Kiedy w Chichen-Itza osiedlili się pierwsi Majowie było to głównie centrum rolnicze. Ze względu na wiele w tej okolicy cenotes (źródła wody – głębinowe studnie) było to dobre miejsce do osiedlenia się. Podczas Okresu Centralnej Fazy Klasycznej (625 – 800n.e) następuje kwitnienie sztuki i nauki. Właśnie w tym czasie Chichen Itza staje się centrum religijnym o coraz większym znaczeniu, co zostało potwierdzone przez budynki wznoszone w tym czasie: Czerwony Dom, świątynia Jelenia, klasztoru i jego załącznika, Kościoła, Akab Dzib, Świątyni Trzy Nadproża i Izby Phalli.

Pod koniec Klasycznego okresu, od 800 do 925 r.n.e, fundamenty tej wspaniałej cywilizacji zostały osłabione i Majowie porzucili swoje religijne ośrodki i obszary gruntów wiejskich wokół nich. Powstają nowe, mniejsze już centra zbudowane w wielkich miastach, takich jak Chichen Itza, ale odwiedzali je tylko do wykonywania obrzędów religijnych lub grzebania zmarłych. Ludzie „Itza” porzucili swoje miasta do końca 7 w. n. e. i żyli na zachodnim wybrzeżu półwyspu około 250 lat. Jednak w 10 wieku wrócili do Chichen Itza.

W latach 1224 – 1244 Itza zdominowali Jukatan, byli to Majowie Putun. Wódz Itzá, noszący podobnie jak jego toltecki poprzednik, imię K’uk’ulkan, założył wielkie miasto Mayapan, które niebawem uzyskało hegemonię.

Spokrewnili się z dwoma potężnymi plemionami: Xio i Cocom. Sojusz ten był korzystny dla „Itza” na około dwa i pół wieku. W tym czasie mieszkańcy Chichen Itza tworzą wspaniałe budynki opieczętowane wspaniałą sztuką Tolteków: ganki, krużganki, arkady i rzeźby przedstawiające węże, ptaki i ich bogów.

Nazwa „Putun” odnosi się do grup związanych z językiem Chontal; Majów w regionie Chontalpa Tabasco i dorzecza rzeki Candelaria w południowo-zachodniej Campeche. Putun jest wspólną nazwą dla kilku grup Majów. Byli oni związani z architekturą Puuc – właściwy im styl i charakterystyczne ceramiki. Itza są często uważane za grupę Putun Majów.

Toltekowie traktowani jako odrębna grupa etniczna środkowoamerykańskich Indian nadali wpływ „Itza” na więcej sposobów niż tylko architekturę i sztukę. Nałożyli na nich również religię, co oznaczało – ofiary z ludzi na wielką skalę. Toltekowie rozszerzyli swoje dominia w północnym Jukatanie z sojuszu z Mayapan i Uxmal. Jako baza polityczna Chichen Itza poszerzyła miasto, dodając mu jeszcze bardziej spektakularnych budynków: Obserwatorium, Piramidę Kukulcan, Świątynię Wojownika, gry w piłkę (Ball Game) i Grupę Tysiąca Kolumn.

Świątynia Wojownika ma filary rzeźbione w płaskorzeźby, które zachowały wiele ze swojego pierwotnego koloru. Ściany zdobią murale. Otoczona jest przez liczne ruiny budowli (kolumn) zwanych – Tysiąc Kolumn.

Najbardziej znaną konstrukcją w Chichen Itza jest Piramida Kukulcan, zwana też „El Castillo” (Kukulkan- Quetzalcoatl), na centralnym miejscu na placu. Piramida Kukulkan jest jednym z cudów świata wybranych w dniu 07 lipca 2007 r. w Lizbonie po siedmiu latach obserwacji najbardziej popularnych miejsc na świecie. 24 metrowa Piramida Kukulkan jest otoczona przez wiele innych stanowisk archeologicznych skupionych wokół niej. Aby je wszystkie dokładnie opisać należy pójść śladami kultury Majów a nie jest to łatwe ponieważ nadal są dla naszej współczesnej cywilizacji wielką zagadką.

Architektura „El Castillo” jest pełna symboliki, zwłaszcza w odniesieniu do ważnego kalendarza Majów. Cztery rzędy schodów, (po jednym rzędzie w pośrodku każdej ściany piramidy) prowadzące do centralnej platformy mają po 91 stopni, co daje w sumie 364, dodawane do centralnej platformy wynosi 365 dni od roku słonecznego. Po obu stronach każdej klatki schodowej jest dziewięć tarasów, co sprawia 18 na każdej powierzchni piramidy, równa liczba miesięcy w słonecznym kalendarzu Majów. W obliczu tych tarasów jest 52 zespoły, reprezentujących 52-letni cykl, zarówno słonecznego i religijnego kalendarza, które się cyklicznie wyrównują. Rzeźby Głów Węży umieszczone od strony północnej klatki schodowej ustawione są tak, że występuje specjalny efekt na wiosnę i jesienią w czasie równonocy.

Ta piramida została zbudowana dla celów astronomicznych. Podczas równonocy wiosennej (21 marca) i jesiennej równonocy (21 września) około 3 godzin słońce kąpie się w zachodniej balustradzie piramidy głównej klatki schodowej. Powoduje to, że siedem równoramiennych trójkątów naśladujących formę ciała węża; 37 metrów długości skrada się w dół i łączy się z ogromną głowę węża wyrytą w kamieniu na dole schodów. Meksykański naukowiec Luis El Arochi nazywa to zjawisko „symbolicznym zejściem Kukulcan” (węża) i uważa, że mogło być związane z rytuałami rolnymi.

Siedem cudów świata ogłoszonych 7 lipca 2007 roku w Lizbonie:
1. Chichen Itza – Meksyk
2. Wielki mur – Chiny
3. Petra – Jordan
4. Chrystus Odkupiciel – Brazylia
5. Macha Picchu – Peru
6. Romaian Colloseum – Włochy
7. Taj Machal – Indie.

Kultura Majów przyciągnęła do siebie wielu archeologów, antropologów, artystów, inżynierów, astronomów, filozofów, matematyków, etnolopgów, historyków i lekarzy. Najsłynniejsze głowy dzisiejszego świata chcą zrozumieć i wyjaśnić intrygującą kulturę Majów. W czasie kiedy Europa była ciągle zatopiona w mrokach ciemności Majowie mieli rozwiniętą kulturę; byli wspaniałymi matematykami, astonomami, inżynierami.

Pierwsze budynki w Chichen Itza zostały wzniesione około 600 r.n.e, prezentują typowe cechy kultury Majów. Z początku były to niskie budowle wznoszone z kamienia o gładkich ścianach. Największe budowle zostały wzniesione za czasów wpływu Tolteków. W tym czasie powstało też boisko do gry zwane „pelota”. Boiska do gry w pelotę mają z reguły 150 m. długości. Zawodnicy używali do gry piłki, lecz do gry nie mogli używać ani dłoni ani stóp, odbijali piłkę głównie biodrami. Zawodnicy podzieleni na dwie grupy podobnie jak w dzisiejszych zawodach starali się strzelić piłką w okrągłe „oczka” umieszczone na dwóch równoległych ścianach boiska, po jednym po każdej stronie.

Piramida Kukulkan, Świątynia Wojownika, Tysiąc Kolumn i Świątynia Jaguara – widać tutaj wyraźnie wpływy Tolteków. Aby zrozumieć całokształt kultury Majów należy iść w kilku kierunkach obserwując różne wpływy tamtego świata wielokrotnie splatające się razem.

Toltekowie byli potomkami mieszkańców Teotihuacanu, koczowniczego plemienia ludzi budzących do życia glinę, z której wytwarzali piękne dzieła sztuki. Wiążą się ściśle z miastem Tula z X wieku. Występują jako odrębna grupa etniczna środkowoamerykańskiej grupy Indian. Pojawili się w środkowym Meksyku niedaleko obecnego miasta Meksyk (ok. 80 km na północ). W Tuli znajdują się kamienne schodkowe piramidy zakończone świątyniami, w których znajdują się ołtarze służące do składania ofiar z ludzi.

Państwo Tolteków przetrwało około 500 lat do czasów najazdów Czczimeków z zachodu i północy kontynentu w XII wieku. Toltekowie zostali przez nich wyparci i powędrowali na południe podbijając inne tereny; między innymi: Cholubę. Część z nich dotarła do Jukatanu odpiskując swoje piętno na kulturze Majów z Jukatanu. Inna grupa powędrowała do Gwatemalii, Nikaragui, Salwadoru, gdzie żyją do obecnego dnia posługując się językiem nahuati – jest to najbardziej rozpowszechniony język z grupy utoazteckiej. Obecnie posługuje się nim około 2 mil mieszkańców Meksyku, Salwadoru, Gwatemali, Nikaragui, a nawet na niektórych obszarach USA.

Mówiąc o kulturze Majów nie sposób nie wspomnieć o kodeksie Ixtlilxochitl, który jest obrazowym opisem życia Azteków przed konkwistą. Na kartach manuskryptu widać obok oryginalnych form azteckich wpływy XVI i XVII-wiecznych skrybów. Napisany został w języku hiszpańskim, posiada 50 stron obejmujących 27 oddzielnych arkuszy europejskiego papieru z 29 rysunkami. Dokument ten powstał na zlecenie franciszkańskiego zakonnika a jego celem było przedstawienie i skatalogowanie azteckiego życia rytualnego. Zagubiony prototyp, dziś uznawany za prototyp kodeksów z grupy Kodeksów Magliabechiano, zawierał opis sześćdziesięciu świąt, bóstw, cyklów kalendarzowych i zwyczajów. Każdy opis zawierał adnotację objaśniającą w języku hiszpańskim i języku nahuatl.
Kodeks Ixtlilxochitl zachowuje obrazy i opis osiemnastu cykli miesięcznych, dwa opisy boga Quetzalcoatla i tyle samo opisów obrządków pogrzebowych.

Jeden z najważniejszych bogów plemion Mezoameryki; Pierzasty Wąż, wąż o piórach ptaka kwezala (nah. ketsal lub quetzal).
Uważany był za współtwórcę świata oraz Słońce Wiatru (Nahui Ehecatl) w drugiej epoce świata. Według wierzeń Indian był bogiem wiatru, nieba (symbolizują to pióra) i ziemi (czego oznaką jest wąż). Uznawany był także za bóstwo wody i płodności, opiekuna 2. dnia miesiąca (Ehecatl) w kalendarzu azteckim. Urodzony przez boginię-dziewicę Coatlicue, jego bratem-bliźniakiem był Xolotl. Pierwowzorem Pierzastego Węża był toltecki bóg przyrody, który z czasem stał się bogiem wiatru, powietrza, dziennego nieba i dobrobytu. Był opiekunem człowieka, zwłaszcza rzemieślników. Nauczał ludzi, przekazał wiedzę o kalendarzu, niebie i świecie podziemnym. Był wyobrażany jako bóg o białej skórze i jasnych oczach, dlatego też uważano go za uosobienie światłości i boga białej magii. Przybył z krainy na wschodzie.

Walczył z bogiem Tezcatlipocą (Dymiącym Zwierciadłem) i jego zwolennikami, gdyż sprzeciwił się praktykom składania ofiar z ludzi i był zwolennikiem samodoskonalenia moralnego. Zmuszony do opuszczenia Tuli, udał się wraz ze swoimi zwolennikami do Choluli, gdzie nauczał przez dwadzieścia lat. Opuścił to miasto w towarzystwie czterech najbardziej oddanych uczniów, którym następnie nakazał wrócić do miasta, rządzić i głosić jego naukę, dopóki nie powróci. On zaś udał się na tratwie czy też łodzi do swojej dalekiej ojczyzny za morzem. Inna wersja legendy głosi, że na wybrzeżu Morza Wschodniego ofiarował swoje życie za ludzi spalając się na stosie ofiarnym, a jego dusza uniosła się do nieba, zamieniając się w Gwiazdę Wieczorną (czyli planetę Wenus), sam zaś Quetzalcoatl przeniósł się do Mictlanu. Od tego czasu ludzie oczekiwali jego cudownego powrotu. Wiara w ponowne nadejście Pierzastego Węża była tak silna, iż przybywającego na Jukatan hiszpańskiego konkwistadora Hernána Cortésa miejscowa ludność początkowo wzięła za powracającego boga Quetzalcoatla.

W wierzeniach Majów nosił imię Kukulkan lub Gucumatz, na południu Meksyku, zwłaszcza wśród Mixteków, nazywano go Yucano (Jasne Słońce, Jasne Światło). Nosił wiele przydomków. Najbardziej znane są: Ehecatl (Eecatl) – bóg wiatru, Huemac – O Mocnych Rękach, twórca cywilizacji. Inne przydomki tego boga to Syn Białej Chmury oraz Gwiazda Zaranna – Tlahuizcalpantecuhtli.

Z czasem pierwotne założenia tego kultu uległy wypaczeniu i chociaż Quetzalcoatl w swych naukach sprzeciwiał się ofiarom z ludzi, to właśnie takie ofiary składano na jego ołtarzach, a on sam zasilił panteony bóstw u ludów, które nastąpiły po Toltekach.
(Quetzalcoatl: cyt. Wikipedia)

Słowa cytowane z Wikipedii przybliżają nam obraz wielkiego Bóstwa Quetzalcoatla lub Kukulkana, który jest mocno widoczny do tej pory w kulturze meksykańskiej.

Quetzal reprezentuje Ducha Majów od tysięcy lat. Duch wielu tradycji, mówiące echo, brak ciała, tylko czyste częstotliwości dźwięku. Klaskaniem dłoni na placu Chichen Itzy powodujemy specyficzne echo odbijające się od schodów piramidy Kukulkan. Grające-echo brzmi podobnie jak pierwotne wezwanie świętego ptaka Majów, olśniewającego Quetzal. Dźwięki mogą spowodować „coś” w podświadomości osoby słuchającej, czuje jak harmoniczne są powiązane z całym tworzeniem. Na całym świecie, stare katedry i zabytki zostały akustycznie zaprojektowane i mają na celu dostosowanie świętej geometrii ludzkiej świadomości, rozpalając dostęp do nich. Czy Majowie umyślnie zakodowali dźwięk ich świętego ptaka w architekturze piramidy?

Od Millennium od tej pory kiedy piramidy zostały zbudowane, choć kruszą się kawałki z klatek schodowych wapienia ten dźwięk jest ciągle rozpoznawalny. Dzisiaj Quetzal nadal odgrywa ważną rolę we współczesnej kulturze Meksykanów. Quetzal jest również mocno wartościowany w Gwatemali. W Gwatemali prestiżową nagrodą rządową jest: „The Order of Quetzal” (według porządku Quetzal).

Będąc w tym miejscu czułam jak wzorzec mojego życia nabierał kształtów. W cieniu potężnych ruin identyfikowałam się z planetą Ziemią, zadawałam sobie pytanie: kim naprawdę jest człowiek? Czy tylko ziemską egzystencją czy istotą gwiezdną? Czy to jest możliwe aby w tej meksykańskiej dżungli człowiek mógł sam rozpoznać uniwersalne prawdy? Czego tak naprawdę od człowieka chce Bóg?

Człowiek to naturalny proces stworzony przez boskość bez jakichkolwiek osobistych oczekiwań i sam musi wybrać drogę do prawidłowego rozpoznania zanurzony w świętym zaufaniu. Bóg wzmacnia go energią, pomaga przezwyciężać przeszkody i towarzyszy mu w drodze. Dobrze zharmonizowany człowiek i Bóg to wspaniały związek, który uwalnia i nasyca prawdziwą esencją życia.

Tak, obudziłam się tutaj na Ziemi aby przywoływać Boską miłość i siłę oświecenia. Dzięki mojemu przebudzeniu budzi się również Ziemia i bliski mi jest rytm jej serca. Wszystko co jest pozytywne i nasączone miłością przebija głębię całego Uniwersum.

W tym miejscu wyraźnie czułam, że przybyłam z innego wymiaru aby oddać do dyspozycji swoje siły i umiejętności Ziemi.

Zapytałam sama siebie: – jakiej Bóg potrzebuje ofiary od ciebie? Z ciszy serca usłyszałam cichy szept: – tylko jednej, opróżnij własny kielich i pozwól go napełnić Boskim nektarem.

Przechodziłam obok starych murów, znaków, symboli, budziłam w sobie wizje, nagle uświadamiałam sobie … ja też to kiedyś doświadczyłam … zapach dżungli, ciepły dotyk piasku, podmuch wiatru i głośny krzyk ptaka. Często nawiedzają mnie spontaniczne obrazy … mojego symbolicznego opiekuna, który stawia za mną niewidzialne ślady i widzi za mnie w ciemności, otwiera się na jęk mojego cierpienia, bez przerwy służy mi za żagiel płynący w chmurach niesiony wiatrem.

W takich chwilach jestem tylko wiązką światła, nie pragnę rozgłosu i uznania, czuje się wolna: od władzy, kontroli, świadomości indywidualnej, zbiorowej. Czuję się tylko owocem wielkiej mądrości, która otwiera moje serce na bezgraniczną miłość.

Tańcz, tańcz w blaskach mądrości,
które rozświetla twój umysł…
patrz w słoneczne niebo
i odpoczywaj w cieniu chłodnych drzew …
promienie słoneczne wskażą ci drogę,
usłyszysz pieśń… może tylko ptaka…
a może to głos idący z kosmosu?
dobrze go rozpoznaj
i potraktuj swoje życie jak świętą podróż!

cdn …

21 Jan. 2010
WIESŁAWA

Źródło: http://www.vismaya-maitreya.pl/zakryte_zagadki_chichen_itza_cz1.html

Spływ rzeką Jangcy.

Spływ rzeką Jangcy.

Autor: AGNIESZKA GERWEL

Rejs rzeką Jangcy (Yangzi Jiang), który jest kwintesencją zwiedzania Chin, był dla mnie ogromnym zaskoczeniem i przeżyciem. Jest to najdłuższa rzeka w Azji i trzecia pod względem długości rzeka na świecie – po Amazonce i Nilu. Jej długość – według chińskich źródeł – wynosi 6300 kilometrów. W jej obrębie mieszka ponad 40 procent ludności Chin, czyli około 600 milionów.

Nazwa Jangcy pochodzi od starożytnego 'lenna Yang’. W krajach europejskich używana jest nazwa Yantgzee, w Chinach rzeka ta znana jest jako Chang Jiang, Da Jiang (Wielka Rzeka) lub Jiang (Rzeka). Rzeka ta jest głównym szlakiem handlowym w Chinach oraz źródłem energii.

NA POKŁADZIE STATKU „VIKING EMERALD”
Nasza przygoda zaczęła się od wejścia na statek „Viking Emerald” w Wuhan, najbardziej zaludnionym mieście w centralnych Chinach. Przedstawiono nam członków załogi, poruszających się w rytmie tradycyjnego tańca smoka. Statek był średniej wielkości, składał się z 256 kabin, trzech pokładów, restauracji, tarasu na ostatnim piętrze i sklepu z chińskimi pieczątkami oraz pokładowym krawcem. Każdego poranka, o godzinie 6:00, na tarasie odbywały się ćwiczenia Tai Chi. Ćwicząc, po drodze mijaliśmy łagodne wybrzeża rzeki, gdzie od czasu do czasu widywaliśmy rolników lub, bliżej naszego statku, lokalnych rybaków w charakterystycznych chińskich kapeluszach, zarzucających sieci. Panowała absolutna cisza. Jedynie od czasu do czasu słychać było głos naszego instruktora, przekazującego wskazówki.
Rzeka była spokojna, o gładkiej powierzchni, sprawiała wrażenie wręcz leniwej. Jej barwa w tej części wydawała się brunatno-brązowa. Pewnego dnia wstałam wcześnie rano i wyszłam na balkon. Nagle, zza zakrętu, wyłoniło się ogromne nowoczesne miasto: trzydziestopiętrowe wieżowce, nowoczesne samochody, szerokie ulice… Było to jedno z miast zbudowanych w ciągu ostatnich dziesięciu lat; ich mieszkańcami są ludzie wysiedleni z wiosek zalanych w wyniku wybudowania tamy.
Jednym z naszych ulubionych miejsc na statku był górny pokład, gdzie spędzaliśmy ciepłe, letnie wieczory na rozmowach, obserwacji mijających nas wiosek, całkowicie oddając się atmosferze rejsu. Od czasu do czasu ukazywały się światła miast i nowoczesnych, jasno oświetlonych mostów. Większość wieczorów zapełniała cisza, przerywana odległym warkotem motoru statku i nie było nic widać, poza ogarniającą nas ciemnością. Czułam się, jak gdybym została przeniesiona do jednej ze scen filmu „Apocalypse Now” na rzece Mekong. Czasami statek zbliżał się do brzegu i ukazywały się malutkie chatki rybaków i rolników. Często pływaliśmy jednak bliżej środka, samego serca rzeki.
Na statku co wieczór organizowane były występy lub wykłady starannie przygotowywane przez pomysłową załogę. Tematy były różnorodne: historia Chin, sytuacja polityczno-społeczna kraju, chińska kultura dawniej i dzisiaj… Najciekawszy był wieczór, kiedy zorganizowano pokaz mody i strojów chińskich mniejszości narodowościowych. Grupa Hun jest najliczniejsza, obejmuje 92 procent ludności; poza nią istnieje ponad 50 grup mniejszościowych. Każda z nich wyróżnia się odrębnymi zwyczajami, językiem, ubiorem i religią. Poza tym pokazy obejmowały chińską ceremonię picia herbaty, malowania i artystycznego „rzeźbienia warzyw”. Wszystkie prezentacje przygotowywane były z uwzględnieniem najdrobniejszych szczegółów.

WZRUSZAJĄCE SPOTKANIE Z UCZNIAMI
Viking River Cruises popierają finansowo parę lokalnych szkół. Odwiedziliśmy jedną z nich – szkołę podstawową Bazimen w małej wiosce Yueyang. Widok był przygnębiający: błoto na drogach, ciężarówki załadowane węglem, szare koszule, spodnie, skarpety itp. suszące się na balkonach i puste traktory zostawione przy drodze. Po kilkunastu minutach jazdy autobusem miłym zaskoczeniem było powitanie nas przez uczniów szkoły. Dzieci były ubrane w kolorowe mundurki, stały przy wejściu na boisko, grając na bębnach i trąbkach. Nauczyciele zaprosili nas do klas, gdzie każdy z nich uczył ponad czterdziestu uczniów. Byli to pierwszoklasiści, którzy zaśpiewali parę szkolnych piosenek. Muszę przyznać, że takiego entuzjazmu dawno nie doświadczyłam. Tuż przed naszym wyjściem z klasy, dzieci nagle zerwały się z ławek szkolnych, podbiegając do nas i obdarowując nas kolorowymi karteczkami papieru z małymi rysunkami i dekoracjami. Była to niezapomniana niespodzianka. Po wizytach na lekcjach nauczyciele przygotowali występy taneczne drugiej i trzeciej klasy na szkolnym boisku. Barwne stroje, skomplikowana choreografia i świetna muzyka wzruszyły nas wszystkich.

NASTĘPNA NIESPODZIANKA – ŚWIĄTYNIA SHIBAOZHAI
Świątynia ta kształtem przypomina kwiat orchidei. Położona jest na terytorium prowincji Zhongxian. Zbudowana została z drewna, na zboczach skały, w czasach dynastii Mingów. Legenda głosi, że skała, przy której mieści się świątynia, miała mały otwór, przez który wysypywał się ryż, którym żywili się mnisi. Jeden z nich, zachłanny i chciwy, powiększył ów otwór w ścianie; niestety, zamiast oczekiwanej większej ilości ryżu… dziura wyschła.
Początkowo wysokość świątyni wynosiła dziewięć pięter, piętra dziesiąte, jedenaste i dwunaste zostały dodane w 1956 roku. Każde piętro świątyni jest wąskie, z roztaczającym się widokiem na rzekę Jangcy. Na górę dostaliśmy się wąskimi drewnianymi schodami, a do ostatniej malutkiej komnaty weszliśmy po drabinie. Tutejsza legenda głosi, że kto pragnie „złapać szczęście” powinien wspiąć się na najwyższe piętro świątyni. Na każdym piętrze widoczne są barwne statuy i malowidła przedstawiające Buddę oraz ilustrujące legendy związane ze świątynią.
Wracając na statek przeszliśmy przez ozdobny most i udekorowaną bramę wiodącą do lokalnej wioski, gdzie chińscy sprzedawcy zachwalali swoje towary na miniaturowych straganach. Handlowali wszystkim, począwszy od jedwabnych chustek, koszul, stempli, wachlarzy, lalek, obrazów, kwiatów, bambusów, lokalnych potraw i herbaty, zakończywszy na zwierzętach. Większość towarów wyprodukowana została przez mieszkańców pobliskich wiosek.

TRZY PRZEŁOMY
Nad Jangcy zbudowano największą tamę na świecie – Zaporę Trzech Przełomów. Jej głównym celem było zapobieganie zalewaniu wiosek położonych nad brzegami rzeki oraz dostarczanie energii. Niestety, tama sprawiła, że poziom wody wzniósł się dramatycznie powyżej konstrukcji. Woda zalała doliny rzeki, ziemie rolne oraz liczne zabytki. Zmusiło to władze do przesiedlenia 1,2 miliona mieszkańców ze 160 miasteczek i wsi.
Zapora Trzech Przełomów ma 180 metrów wysokości i ponad 2 kilometry długości. Nasz statek został podniesiony o 113 metrów przez pięciopiętrową śluzę; jest to największy tego typu system śluz na świecie. Zwiedziliśmy centrum widokowe i miniaturowe muzeum związane z konstrukcją. Dostaliśmy się tam długim systemem ruchomych schodów skonstruowanych na zboczu góry. Niesamowite wrażenie zrobił na nas widok przelewającej się potężnej masy wody oraz potężna konstrukcja tamy.
Powoli zbliżyliśmy się do najbardziej urozmaiconego odcinka rzeki Jangcy pomiędzy Chongqing i Yichang, zwanego Trzema Przełomami, gdzie woda wyżłobiła w skałach wąwozy. Pierwszy przełom – Qutang Xia Gorge – jest najkrótszym, najwęższym i najdramatyczniejszym przełomem, liczącym sobie osiem kilometrów. Po obu stronach rzeki zaskoczyły nas zapierające dech widoki pionowych skał o wysokości ponad 100 metrów.
W wyrzeźbionych ścianach widoczne są pieczary. Przemieszczanie się tym wąwozem przypomina rejs w podwodnej grocie. Poeta Song Su Si tak opisał kiedyś spienioną Jangcy płynącą w tym miejscu: „jak tysiąc mórz wlanych do jednej filiżanki”. Dzisiaj, po wybudowaniu tamy, rzeka płynie spokojniejszym nurtem.
Drugi wąwóz – Wu, najszerszy z trzech, liczy 45 kilometrów. Płyniemy zygzakami, skręcając tuż za ukazującymi się przed nami ścianami i podziwiając ukazujące się góry z interesująco wyrzeźbionymi wierzchołkami. Najsłynniejsze z nich to malownicze dwanaście iglic ze szczytem Bogini. Opisane zostały przez Pawła Jasienicę w jego książce „Kraj nad Jangcy” w ten sposób: „Wznosi się nad nim dwanaście wysokich szczytów… krawędzie sterczą ku górze, poszarpane iglice; niżej czernieją gardła pieczar”.
Największe jednak wrażenie wywarły na nas skalne cmentarze, czyli tzw. wiszące trumny, umieszczone wysoko w pieczarach i na skałach przez lud Ba, ponad dwa tysiące lat temu. Nikt nie wie, w jaki sposób tam się znalazły, do dziś jest to owiane tajemnicą. Tymczasem na brzegu wesoło uganiają się stada małp rezusów.
Trzeci wąwóz – Xiling uważany jest za najdłuższy, ma bowiem ponad 66 kilometrów długości i do czasu zbudowania Zapory Trzech Przełomów uważany był za najbardziej niebezpieczny. Głębokość rzeki Jangcy zwiększyła się od trzech do stu metrów, co umożliwia bezpieczne rejsy, ale równocześnie widoki nie są tak dramatyczne i malownicze.

Nasza przygoda dobiegła końca. Pobyt w Chinach i rejs rzeką Jangcy nauczyły nas wiele o tradycjach, historii, kulturze i pięknie tego rozległego kraju. Po szesnastogodzinnym locie znaleźliśmy się znowu w Nowym Jorku. A potem szybko dotarliśmy do domu. Ale to już zupełnie inna rzeczywistość.

Źródło: http://www.dziennik.com/publicystyka/artykul/splyw-rzeka-jangcy