Budują domy obywateli, sprzątają ich mieszkania, opiekują się dziećmi i dbają o ich rodziców – przede wszystkim w taki sposób nielegalni cudzoziemcy zarabiają na życie w USA, także Polacy. Choć nasz kraj nie jest – lub raczej już nie jest – w czołówce państw, z których przybysze łamią prawo imigracyjne, to wciąż sporo rodaków mieszka w Stanach Zjednoczonych bez uregulowanego statusu – tylko w Nowym Jorku kilkadziesiąt tysięcy.

Nie jest łatwo namówić osoby bez ważnych dokumentów pobytowych, by podzieliły się swoją historią. Strach przed ewentualną deportacją wielu towarzyszy na każdym kroku – w pracy, u lekarza, w banku, a nawet w kościele, bo “ktoś kiedyś powiedział, że tam też zdarzają się naloty służb imigracyjnych”. Nie zdarzają się.

TYM RAZEM ZA DWA LATA

Pani Alicja (nazwisko do wiad. redakcji) kilka razy upewniała się, czy na pewno nie współpracuję z ICE (Immigration and Customs Enforcement) i czy to nie jest jakiś podstęp. „Nie wyobrażam sobie powrotu do kraju teraz. Chyba bym się prędzej zabiła” – mówi. Uspokajam, że nie ma powodu do obaw, bo nie jestem żadnym tajnym, czy też jawnym, agentem służb imigracyjnych. W końcu pani Alicja decyduje się na rozmowę. „Przyleciałam do Nowego Jorku ponad 10 lat temu. Na początku zakładałam, że będzie to tylko pół roku, ale pojawiły się kolejne potrzeby – samochód dla syna, mieszkanie dla córki w Warszawie, lepsza opieka dla starzejącej się mamy i tak minęły mi dwa lata, później kolejne. Nie starałam się nigdy o dokumenty, bo większość moich znajomych mówiła, że nie ma na to szans. No może przez małżeństwo, ale nie chciałam wydawać 15 tys. dolarów. To przecież ok. 60 tys. złotych! Całkiem spora rata za mieszkanie w Polsce, zresztą ja nie chcę tu zostać” – twierdzi pani Alicja. Gdy pytam, czy ma już wyznaczoną datę powrotu, mówi, że najpóźniej za dwa lata – w grudniu na święta Bożego Narodzenia. Po chwili dodaje, że to jest już jej czwarty “pewny” termin. „W Polsce pracowałam w sklepie spożywczym, tu także najpierw dostałam posadę kasjerki na Greenpoincie. Nikt nie pytał o dokumenty. Po kilku miesiącach jedna z klientek zaproponowała sprzątanie. Na początku się wahałam, ale zdecydowała stawka – w spożywczaku miałam na godzinę 7 dol. 'keszem’, a w serwisie 15 dol. Teraz doszłam już do 20 dol.”. Na pytanie, kiedy ostatni raz była u lekarza, na przykład na badaniach kontrolnych, odpowiada, że nigdy, bo się boi. „Wiem, że mogę, bo w Nowym Jorku nielegalni mają jakieś tam prawa, ale nie chcę ryzykować. Kilka razy przechodziłam grypę, ale córka wysyła mi zapas leków z Polski i je łykałam, poza tym czuję się dobrze”.

“OFICJALNIE MNIE TU NIE MA”

Według szacunków Migration Policy Institute w Stanach Zjednoczonych mieszka obecnie ponad 11 milionów imigrantów, którzy nie mają ważnych dokumentów pobytowych. Szacuje się, że nawet co drugi z nich (są statystyki mówiące o co trzeciej takiej osobie) zignorował termin wizy turystycznej, pracowniczej lub studenckiej. Pozostali dostali się na teren USA nielegalnie przekraczając granicę. Wśród nich są także Polacy, którzy przyszli lub przypłynęli do Stanów Zjednoczonych przede wszystkim od strony Kanady. Wśród nich jest pan Andrzej. Sytuacja rodaka jest tak bardzo skomplikowana, że nie ma już żadnych szans na ważne dokumenty. „Zasięgnąłem opinii chyba dwudziestu prawników imigracyjnych i każdy tak samo rozkłada ręce. Twierdzą, że nic się nie da zrobić, bo oficjalnie nigdy do Stanów Zjednoczonych nie wjechałem – mówi. – Tu natomiast urodziły się moje dzieci, syn już skończył 21 lat i mógłby mnie sponsorować. Ale wcześniej musiałbym wrócić do Polski i odczekać dziesięć lat, a ja nie chcę na tak długo rozstawać się z dziećmi. Co mogę powiedzieć? Czekam chyba na jakiś cud”.

Chociaż nie ma ważnych dokumentów pobytowych, pan Andrzej założył kilka lat temu firmę budowlaną i regularnie rozlicza się z amerykańskim urzędem podatkowym. Do pracy – mimo braku nowojorskiego prawa jazdy – dojeżdża własnym samochodem, ubezpieczonym na nazwisko kolegi. „Jestem w USA 25 lat, do tej pory policja zatrzymała mnie dwa razy i dwa razy machnęli ręką. Wprost powiedziałem, że mam prawo jazdy, ale polskie i że nie mogę wyrobić 'ichniego’, bo jestem tu nielegalnie. Policja jest w porządku, zresztą chyba też są jakoś szkoleni, by dawać spokój imigrantom, no chyba że naprawdę coś przeskrobią”.

Funkcjonariusze szkoleni w taki sposób nie są, ale faktycznie – pewnie z racji tego, że Nowy Jork jest tzw. miastem sanktuarium, policja nie pyta (choć ma do tego prawo) zatrzymanej osoby o jej status imigracyjny ani jej nie aresztuje tylko z powodu braku legalnych dokumentów. “Jeśli zatrzymamy przysłowiowego Kowalskiego, bo na przykład nie działają w jego samochodzie światła stopu, to oczywiście, że pytamy o prawo jazdy. To standardowe pytanie – wyjaśnia polski policjant (imię i nazwisko do wiad. redakcji), pracujący na jednym z posterunków na Brooklynie. – Gdy Kowalski powie, że nie ma nowojorskiego prawa jazdy, ale pokaże mi polski dokument i będę mógł zweryfikować jego dane, to skończy się najwyżej na mandacie za 'fail to present a license’ oraz za 'unlicensed operator’, chyba że jest za coś poszukiwany”. To nie znaczy, że można jeździć bez amerykańskiego prawa jazdy – nie można. Teoretycznie zatrzymana osoba nie powinna już wsiadać za kółko. W praktyce imigranci jeżdżą, bo często w taki sposób dostają się do pracy, na której wykonywanie pozwolenia też zresztą nie mają.

„TAK BECZAŁAM, ŻE NIE MOGŁAM WYJŚĆ Z SAMOLOTU”

Pani Anna (nazwisko do wiad. redakcji) wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych w 1995 roku. Miała wtedy 17 lat i całkiem realne szanse na stałe dokumenty, dzięki sponsorowaniu jej przez ojca. Niestety, proces okazał się bardzo czasochłonny, a prawniczka imigracyjna, która miała się sprawą zająć, nie do końca kompetentna. Efekt był taki, że Anna została wyrzucona z urzędu imigracyjnego i cały proces musiała zacząć od początku. “Ani ja, ani ojciec nie wiedzieliśmy, że mogę być sponsorowana maksymalnie do 21 urodzin. Nasza pani adwokat też nas nie oświeciła, tylko wyciągała od nas kolejne setki. Gdy się okazało, że nie dostanę papierów, a proces od nowa potrwa co najmniej 10 lat, załamałam się – przyznaje rozmówczyni “Nowego Dziennika”. – I faktycznie tak było, jak w zegarku, dziesięć długich lat życia jak w więzieniu, bo wiedziałam, że nie mogę opuścić terytorium USA. Nikomu tego nie życzę, a przecież sporo naszych rodaków spędziło kawał życia na emigracji nie mając legalnego statusu – 20, 30 lat! I wciąż wielu tak żyje. Od razu mogę wymienić co najmniej kilkunastu znajomych” – twierdzi Anna.

Gdy w końcu dostała wymagane dokumenty, natychmiast poleciała do Polski. „Na dwa miesiące – na Wielkanoc i od razu na komunię bratanicy. Nigdy nie zapomnę tego momentu, jak wylądowałam już na lotnisku w Szczecinie i na balkonie zobaczyłam całą moją rodzinę. Tak beczałam, że nie byłam w stanie zejść po schodach z samolotu. Nawet teraz się wzruszam, jak o tym mówię. Panowie ze straży granicznej patrzyli na mnie jak na idiotkę, a ja nie mogłam się opanować. Ten szloch to był wyraz tych wszystkich emocji, tego ‘uwięzienia’ za granicą. Tej złości i jednocześnie radości, że już jestem wolna, że mogę podróżować, gdzie chcę i jak często chcę”.

Batalia o dokumenty kosztowała Annę nie tylko sporo pieniędzy, ale też i zdrowia. „Wkurzające jest to, że pracowałam jak każdy inny Amerykanin, poszłam na studia, bo chciałam dostać lepszą posadę, rozliczałam się z podatków, a mimo to musiałam tak długo czekać, by w końcu uznano mnie za legalnego mieszkańca USA. Moje koleżanki uczyły się za darmo albo półdarmo, dostając zapomogę na szkołę, jakieś bony żywnościowe, a ja za wszystko musiałam sobie płacić sama. Jeszcze drżałam w pracy, że mnie zwolnią lub aresztują. I tak musiałam zrezygnować z jednej posady, bo w końcu mnie przycisnęli i prawie wyszło, że nie mam pozwolenia na pracę. Ktoś mi podpowiedział, że w Chicago jest agencja i tam załatwiają numer Social Security – kombinowanie na całego! Finał na szczęście jest pozytywny, bo mam dokumenty i w końcu jestem tu na legalu. Ale nikt, kto tego nie przeżył, nie zrozumie nas, nielegalnych. Co więcej – widzę, że część Polaków zapomina o tym, jak kiedyś sami kombinowali, by zdobyć legalne papiery, a teraz krytykują nielegalną imigrację. To nie jest w porządku” – uważa Anna.

KONIECZNIE TRZEBA KOMBINOWAĆ

Jak szacuje Migration Policy Institute, w stanie Nowy Jork mieszkają ponad 4 miliony imigrantów, a w mieście Nowy Jork – ok. 3 milionów. Jeśli chodzi o osoby bez legalnego statusu, to w samej metropolii jest ich nieco ponad 500 tys. Pochodzą z różnych regionów świata. Pew Hispanic Center podaje, że 27 proc. z Meksyku i krajów Ameryki Centralnej, 23 proc. z Azji Południowej i Wschodniej, 22 proc. z Karaibów, 13 proc. z Ameryki Południowej, 8 proc. z Europy i 5 proc. z Afryki, a 2 proc. z krajów Środkowego Wschodu. Mimo że nie mają prawa do legalnej pracy, chętnie są zatrudniani. Przede wszystkim w sektorach budowlanym i spożywczym. Ponad połowa osób pracujących na zmywaku w nowojorskich restauracjach nie ma ważnych dokumentów pobytowych lub jedynie wizę turystyczną, którą co drugi z nich – jak pokazują statystyki – pewnie “przesiedzi”. Cudzoziemcy pracują też na budowach oraz jako kucharze, kelnerzy i kelnerki, sprzątaczki, gosposie, opiekunki do dzieci czy osób starszych, mechanicy oraz kierowcy, w tym – ciężarówek. Nielegalnych imigrantów można także spotkać m.in. w sklepach spożywczych. To popularne zajęcia dla osób bez ważnych dokumentów nie tylko w Nowym Jorku, ale wielu innych metropoliach, na przykład chicagowskiej. Ponieważ nie obowiązuje ich minimalna pensja, stawki godzinowe często są mocno zaniżane.

“Jako tymczasowi, a później nielegalni imigranci większość może pracować tylko wykonując mało płatną, często ciężką i niewdzięczną pracę. Nierzadko jest ona przyczyną utraty zdrowia i fizycznego wyczerpania. Z powodu braku legalnego statusu mają ograniczony dostęp do opieki zdrowotnej, usług socjalnych i praw” – zwraca uwagę dr Basia Ellis z Department of Comparative Human Development na University of Chicago. Polska naukowiec jakiś czas temu prowadziła badania wśród nielegalnej Polonii w Kanadzie, teraz zajęła się polskimi imigrantami w Wietrznym Mieście. „Ta sytuacja, w której się znaleźli, wymaga od imigrantów przyjęcia nowych sposobów bycia i myślenia. Dla rodaków konieczne było i jest, aby 'kombinować’ cały czas, licząc na wsparcie członków rodziny i przyjaciół (a nie instytucji), ciężko pracować, ufać, że wszystko się ułoży i nie pozwolić, aby obawy przerosły ich życie”.

NIE WIEDZĄ, ŻE SĄ NIELEGALNI

Według niektórych instytutów badawczych, w tym Migration Policy Institute, w Chicago mieszka ponad 75 tys. nielegalnych imigrantów z Polski, w Nowym Jorku mniej, ale też można liczyć ich w tysiącach. “Idąc 25 lat temu przez Greenpoint można było pokazać palcem, kto jest nielegalny. W jaki sposób? Byli to przede wszystkim zaniedbani mężczyźni, często podpici, zmagający się z nałogiem alkoholowym. Wielu naszych trzeźwiej myślących natychmiast szukało sposobów, jak dostać papiery – mówi Ewa Kornacka, dyrektor wykonawcza POMOC-y, organizacji od wielu lat pomagającej Polakom w metropolii, także w sprawach imigracyjnych. – Nie pytamy nigdy o status. Dla nas nie ma to znaczenia. Każdy jest bardzo mile widziany. Dopiero w trakcie załatwiania konkretnej sprawy musimy wiedzieć, co i jak. To zrozumiałe. Natomiast współcześnie mamy do czynienia z zupełnie innym obliczem nielegalnej imigracji. Teraz – przynajmniej ta polska – to osoby mające często własne firmy, piękne domy i samochody, wakacjują się w kurortach na terenie USA, a nie mają dalej uregulowanego statusu. Taka jest prawda. Nie zapominajmy także o młodszych imigrantach – wspaniałej młodzieży, która została tu przywieziona jako dzieci i lepiej mówi po angielsku niż po polsku. Często nie zdają sobie sprawy z tego, że są nielegalnymi imigrantami. Szczerze pani powiem, że codziennie się martwię, czy przypadkiem ktoś nie wpadnie na pomysł, by cofnąć ustawę DACA (Deferred Action for Childhood Arrivals – przyp. red.). To będzie tragedia!”.

Ewa Kornacka przyznaje też, że kiedyś było o wiele łatwiej, i to legalnie, zdobyć dokumenty pobytowe. Wszystko skończyło się 30 kwietnia 2001 roku, kiedy przestała obowiązywać sekcja 245(i). Pozwalała ona na staranie się o pobyt stały osobom, które wjechały do USA nielegalnie lub wjechały legalnie, ale zostały dłużej, niż zezwalała na to ich wiza. Aby można było skorzystać z tej ustawy, trzeba było złożyć dokumenty na sponsorowanie (przez pracę lub rodzinę) właśnie przed 30 kwietnia 2001 roku. W taki sposób legalny pobyt załatwiła sobie pani Leokadia z Brooklynu, która została kucharką koszernych potraw w domu na Borough Parku. “Żyd, u którego pracowałam, sam mi zaproponował sponsorowanie. Miał jakiś sentyment do Polski i wymyślił, że poszukuje odpowiedniej osoby do pracy w kuchni znającej określone przepisy. Mimo że przez pewien czas za sponsorowanie płacił mi mniej, to i tak jestem mu bardzo wdzięczna” – podkreśla pani Leokadia. Kolejna rozmówczyni “Nowego Dziennika” przyznaje, że za zieloną kartę zgodziła się udawać katechetkę. Historie te wydarzyły się w latach 90. Teraz uregulowanie statusu jest o wiele bardziej skomplikowane. Mimo to wiele osób decyduje się na życie “na nielegalu” z nadzieją, że może coś się zmieni, albo czekają aż ich dzieci dorosną i będą mogły zagwarantować im legalne dokumenty.

“Z jakich praw mogą korzystać? W ogóle nie używałabym słowa 'prawa’. Natomiast na przykład w Nowym Jorku osoby bez legalnego pobytu mogą uzyskać ubezpieczenie. Wystarczy zgłosić się do jednej z klinik, znajdujących się przy miejskich szpitalach, i tam można wyrobić sobie kartę, a następnie korzystać z wyznaczonych lekarzy” – tłumaczy Ewa Kornacka. Pewnym „ratunkiem” może być tzw. emergency medicaid, czyli nagła pomoc medyczna. Przysługuje ona każdemu, kto przebywa na terenie USA, bez względu na status imigracyjny. Jedyny warunek to niskie dochody, a w przypadku turystów zakłada się, że na terenie Stanów Zjednoczonych nie pracują, więc i ich dochód wynosi zero dolarów. Ważne jest jednak, by pamiętać, że – zgodnie z nazwą – „emergency medicaid” przysługuje tylko w przypadku nagłych zdarzeń losowych, a nie na przykład wysypki czy anginy, która może być leczona u lekarza pierwszego kontaktu. Tyle w teorii, bo w praktyce, szczególnie nielegalni imigranci, często kryjąc wysokość swoich zarobków, masowo leczą się na koszt państwa, a dokładnie na koszt podatników. Szacuje się, że na rachunki w ramach “nagłej pomocy medycznej” Nowy Jork wydaje rocznie ponad 600 mln dol. Nie jest tajemnicą, że wśród pacjentów są przede wszystkim nielegalni imigranci. W każdym większym ośrodku medycznym są pracownicy socjalni, którzy mają za zadanie zorganizować pieniądze na rachunek wystawiony przez szpital. Kosztami obarczają pacjenta, towarzystwo ubezpieczeniowe albo państwo, a więc pośrednio podatników. W środowisku imigranckim każdy pewnie zna co najmniej jedną osobę, która leczyła się na koszt państwa, na przykład przeszła operację i nie zapłaciła ani centa.

Osoby, które nie mają ważnych dokumentów pobytowych, mogą też skorzystać z pomocy terapeutów przyjmujących na przykład w klinice Outreach na Greenpoincie. “Każdy, kto się do nas zapisuje, odpowiada na standardowe pytania. Jedno z nich dotyczy numeru Social Security i w tym miejscu pacjenci często się zacinają, nie wiedzą, co mają odpowiedzieć, boją się przyznać do tego, że nie mają numeru. Podobnie z ubezpieczeniem – słychać zdenerwowanie w głosie, bo nie wiedzą, czy jeśli nie mają ubezpieczenia, to będą mogli otrzymać u nas pomoc. Ja zawsze wtedy informuję, że nie ma żadnego problemu, prowadzimy serwis terapeutyczny bez względu na status imigracyjny – tłumaczy terapeutka Katarzyna Fiorita. – To jest Nowy Jork, mieszka tu spora liczba osób, które nie mają uregulowanego statusu, i nie możemy ich dyskryminować. Często jest tak, że ludzie nie znają tego systemu imigracyjnego, zagapią się przez pierwsze pół roku i orientują się dopiero po terminie, że ich wiza nie jest już ważna. Chcą to odkręcić, a często już się nie da. To z kolei prowadzi do obniżenia poczucia własnej wartości, a w sytuacji 'bez wyjścia’ do sięgnięcia po używki”.

I choć – jak przyznaje terapeutka – wśród pacjentów nie ma już tak wielu jak kiedyś Polaków bez dokumentów, to wciąż jest to spora grupa. „Na zawsze zapamiętam pewne kazanie wygłoszone w jednym z kościołów na Manhattanie, podczas którego ksiądz powiedział: nielegalnym imigrantom należy się taki sam szacunek, jak pozostałym mieszkańcom USA, chociażby dlatego, że to oni budują nasze domy, sprzątają mieszkania czy opiekują się naszymi dziećmi i naszymi rodzicami i powinniśmy być im za to wdzięczni”.

NOWOJORSKIE PRAWO JAZDY DLA NIELEGALNYCH?

Najwięcej nielegalnych imigrantów osiedla się w tzw. miastach sanktuariach. A więc na przykład Nowym Jorku, Chicago czy Los Angeles. Immigration Legal Resource Center podaje, że jest 39 obszarów miejskich, które można określić jako właśnie 'sanctuary cities’, 364 powiaty i cztery stany, w tym Kalifornia. Są jednak instytuty, które podają o wiele większe liczby. Podobnie za to szacują dotacje federalne liczone w miliardach dolarów dla miast sanktuariów. Wiele z nich oferuje bezpłatne ID dla imigrantów, a nawet prawa jazdy. Taki dokument w Nowym Jorku chce wprowadzić poseł z Queensu Francisco P. Moya, który pod koniec stycznia przedstawił odpowiednią ustawę w tej sprawie. Gdyby została zatwierdzona, mogłoby z niej skorzystać co najmniej 150 tys. osób, także Polaków. Pomysł krytykuje część republikanów. Ostrzegają, że to najlepsza droga do fałszowania wyborów. “Najpierw wydajemy miliony dolarów podatników na wręczanie praw jazdy nielegalnym mieszkańcom stanu, a następnie planujemy przegłosowanie prawa, zgodnie z którym wszyscy posiadacze tych dokumentów mają prawo do głosowania” – mówił jakiś czas temu republikański poseł stanowy z Kalifornii Tim Donnelly. W stanie tym tylko w pierwszym roku obowiązywania ustawy dotyczącej praw jazdy dla nielegalnych dokument ten wyrobiło ponad 605 tys. osób.

Autor: Anna Arciszewska

Źródło: http://www.dziennik.com/publicystyka/artykul/zycie-na-nielegalu