Kitek.

Kitek.

Autor: MARIA MATUSZ
Mój mąż nie lubił kotów. Miał z młodości niemile wspomnienie zapachu klatki schodowej i piwnicy domu, gdzie – karmione przez samotną sąsiadkę – koty znajdowały schronisko zimą i latem. Charakterystyczny koci zapach przenikał do mieszkań osiedlowego bloku. Wgryzał się w ściany korytarza, poręcze schodów, w leżące przed drzwiami mieszkań wycieraczki i mieszał się, zwłaszcza wczesną wiosną, z wonią przejrzałych ziemniaków i cebuli w piwnicznych komórkach. Karmione dobrym, tłustym mlekiem koty przemierzały rano osiedlowe uliczki, gdy dzieciarnia zajęta w szkole, nie przeszkadzała im w leniwych wędrówkach. Wieczorem natomiast przemykały prawie niepostrzeżenie pomiędzy krzakami gęstego ligustru, bojaźliwie omijając grupki młokosów.

W moim rodzinnym domu zawsze były psy. Pierwszy, Łapek, jak pamiętam, był zwykłym kundlem, mądrym i czarnym jak noc. Drugi, zwany z angielska Dogi, miał myśliwską żyłkę, bo zdarzało mu się przynosić pod schody naszego domu upolowane kaczki z zagrody sąsiada. Aby uprzedzić kolejne kłótnie z sąsiadem, tato ogrodził działkę wyższym płotem. Nie na wiele to się zdało, bo Dogi zawsze znalazł wyjście. Dopiero w późnym wieku zrezygnował z nocnych wypraw i polowań.
Pamiętam też, że w naszym ogrodzie przez wiele lat mieszkał duży, szary kocur. Mama dokarmiała go wytrwale, a zimą zawsze przygotowywała szczelinę w okienku piwnicznym, aby mógł przetrwać mroźne tygodnie. Zdarzało mu się wchodzić do kuchni, ale tylko wtedy, gdy krzątała się tam mama. Tylko jej pozwalał się pogłaskać, a dla pozostałych domowników był wyniosły i nieprzystępny… Nie pozwolił się polubić.

Wiele lat później w mojej własnej rodzinie też pojawił się pies. Korę, pięciotygodniową suczkę, przyniosła sąsiadka. Wiedziała, że jestem psiarą, więc wmówiła mi, że mój mały syn musi mieć zwierzątko. Sąsiadka w ten sposób pomagała zaprzyjaźnionemu hodowcy psów w pozbyciu się kilku szczeniąt z nieprawego miotu. Nie upilnował swojej rasowej suczki i na świat przyszło siedem pięknych, prawie rasowych gordon-seterów.
Kora była kochana, mądra i wyjątkowo ufna. Uwielbiała mojego męża, który regularnie wychodził z nią na spacery. Mąż, wtedy jeszcze młody człowiek, nosił długie ciemne włosy rockmana, a Kora miała charakterystyczne dla tych seterów zwisające czarne uszy i czarną, długą po bokach sierść. Pewnego dnia, po szkole, wpadł do domu nasz ośmoletni synek, wykrzykując, że tato musi obciąć włosy, bo wszyscy mówią, że jest podobny do… Kory. Mąż włosów nie obciął (wkrótce same wyszły), ale Korunia pana uwielbiała i była to – jak mówi mąż – „jedyną istotą w tej rodzinie, która go słuchała”. Uwielbiała także jazdę samochodem i nienawidziła kąpieli, chociaż była wodołazem z urodzenia. Na hasło „kąpaj, kąpaj” wchodziła pod stół i trudno ją było stamtąd wyciągnąć.

W Nowym Jorku wynajęliśmy mieszkanie z zastrzeżeniem: „bez psów, bez kotów”. Kitek pojawił się u nas mimo wszystko. Był maleńki, najmniejszy z kilku kotków zgromadzonych w małej klatce pobliskiego sklepu zoologicznego. Nasz drugi syn, tu już urodzony, wybrał go po parodniowej obserwacji wystawy sklepowej. Mąż, początkowo bardzo przeciwny, musiał się zgodzić, bo… nie miał wyjścia. Został przegłosowany. Starszy syn, ja i mały byliśmy za! Mąż był w mniejszości. Kotek, nazwany górnolotnie przez małego Lukas (z „Gwiezdnych wojen” oczywiście), został po prostu… Kitkiem.
Wkrótce na studia wyjechał starszy syn i młodszy wracał po szkole sam do domu. Kitek codziennie czekał na niego pod drzwiami. My, zapracowani rodzice, wracający późno do domu, cieszyliśmy się, że młodszy syn ma z kim się pobawić, że nie jest sam. Przy kolacji opowiadaniom o wyczynach Kitka nie było końca. Wylądowaliśmy w Ameryce sami, bez rodziny, przyjaciół. Trudno było znaleźć kogoś zaufanego z sąsiedztwa, aby zaopiekował się młodszym synem, gdy wracał ze szkoły. Kot był dla niego towarzyszem zabaw, żywą istotą, do której można było zagadać, o którą należało dbać i zajmować się nią.
Kitek rósł, już nie mieścił się w góralskim kapciu syna (mamy takie zdjęcie). Dbał codziennie o swoją toaletę, myjąc się i głaszcząc potargane przy buszowaniu po domu włoski. Lizał je długo i wytrwale, aż ułożyły się tak jak chciał. Nigdy nie ominął kuwety, nawet wtedy, gdy był chory… Nigdy również nie zniszczył mebli, choć pazury rosły mu szybko, bo nie wychodził na zewnątrz. Obcinanie jego pazurów było, niestety, nie lada wyzwaniem. Parę razy obcinaliśmy u weterynarza, ale każda wizyta w gabinecie była ogromnym stresem dla Kitka, więc funkcję manikiurzystki przejęłam ja. Wtedy to po raz pierwszy Kitek pokazał co potrafi. Gdyby nie grube kuchenne rękawice, które ochroniły moje ręce, pewnie długo leczyłabym rany po jego pazurach… Trochę trwało zanim nam zaufał i pozwolił, bez walki, zrobić sobie manikiur.
Nie był wybredny i jadł to, co znalazł w swojej misce. Często był to suchy koci pokarm, a do tego jakieś ekstra przysmaki: kurzynka gotowana, czy na przykład… melon. Kawałek melona zrzucał na podłogę, drapał łapką i zlizywał sok. Mokrego jedzenia z puszek nie lubił, psuły mu żołądek. Lubił także zlizywać z brzegów miseczki krople czekoladowych lodów. Gdy zmieniliśmy mieszkanie na mały dom z ogródkiem, to wylegiwał się od rana do wieczora na parapecie obserwując to, co się działo na zewnątrz. Ptaki wysiadujące na pobliskim drucie już go nie interesowały, wolał obserwować przechodzące dzieci i rzadko przejeżdżające samochody.
Zawsze wiedział, kiedy mąż wracał z pracy i zwykle czekał na niego przy drzwiach kuchennych. Potem dostojnie odchodził na bok i czekał, aż pan, po posiłku, usiądzie przy komputerze. Wdrapywał mu się wtedy na szyję lub na kolana i tak długo leżał, jak długo pan siedział. Gdy pan przenosił się przed telewizor, posłusznie czekał, aż przyjmie pozycję półhoryzontalną i grzecznie wślizgiwał się na podołek. Czasami układał się wzdłuż jego boku, aż pod brodę i smacznie zasypiał. To był jego pan!
Mnie, czyli panią domu, traktował z wymuszoną grzecznością. Gdy wracałam z pracy podenerwowana (a zdarzało się) wyczuwał to i czasami znienacka przywoływał mnie do porządku, boleśnie muskając moją rękę lub stopę ostrym pazurem. Młodszego syna traktował z wyższością. Bawił się z nim, gdy miał na to ochotę. Zbyt natarczywie zachęcany przez syna do zabawy, potrafił ugryźć, pokazując, że nie zamierza rezygnować z wolnej woli.
Pewnego zimowego wieczoru wróciłam z pracy z bardzo wysoką gorączką i wylądowałam w szpitalu z ciężkim zapaleniem płuc. Potem w domu było długie, kilkutygodniowe leżenie. Mąż opiekował się mną przez pierwsze parę dni, potem musiał wracać do pracy, a syn do szkoły. Półprzytomna, słaba, z męczącą gorączką, budziłam się tylko, aby ugasić pragnienie. Nie byłam jednak sama. Kitek od pierwszego dnia mojego powrotu ze szpitala leżał przy mnie, a właściwie za mną, prawie na moich plecach, wygrzewał moje chore płuca… Leżał cichutko, prawie się nie ruszając. Wstawał tylko wtedy, gdy ja ruszałam do toalety…
Była to nasza słodka tajemnica, bo przez wiele lat jego pobytu w naszym domu mąż kategorycznie zabraniał Kitkowi wylegiwania się w naszym łóżku. Kitek ten zakaz, po paru nieudanych próbach konfrontacji z panem, przyjął z godnością. Przez lata tego zakazu nie złamał. Teraz jednak, gdy zachorowałam, wiedział wiedziony kocim instynktem, że pani potrzebuje pomocy i zakaz już nie miał dla niego znaczenia. Codziennie, przed powrotem mojego męża z pracy, słysząc podjeżdżający samochód, zeskakiwał z łóżka i jak nigdy nic ruszał witać pana w progu. W czasie mojej rekonwalescencji pewnego dnia zwyczajnie zaspaliśmy: ja i Kitek. Mąż zostawił auto u mechanika, czyli wrócił do domu bez szumu silnika. Tłumacząc mężowi, dlaczego złamaliśmy z Kitkiem zakaz, zauważyłam, że kot zupełnie niespeszony wstał, przeciągnął się i zwinnie wskoczył do swojego koszyka. Wymówki pana przyjął z godnością. Taki był Kitek: mądry, dobrze ułożony, zaufany przyjaciel rodziny.
Pewnego dnia Kitek zniknął. Po powrocie z pracy nie zastałam go w domu. Zdenerwowana, zadzwoniłam do męża, czy przypadkiem nie zostawił otwartych drzwi rano, kiedy wynosił śmieci bocznymi drzwiami. „Nie pamiętam, może na chwilę, ale Kitek był wtedy na dole” – tłumaczył się. Na młodszego syna winy już nie mogłam zwalić, bo był poza domem, studiował. Szukaliśmy do późnej nocy. Kitek to domowy kot i czasami wymykał się z domu, ale zwykle wracał, przestraszony wielkim zewnętrznym światem, ruchem, głosami… Kiedyś wyszedł bez naszej wiedzy wieczorem i później miauczał przez godzinę pod oknami sypialni, a nie pod drzwiami kuchennymi, jak to zwykle czynił, jakby wiedział, że w nocy nie śpimy w kuchni.
Rano Kitka też nie było. Nie poszłam do pracy. Biegałam po okolicy, szukałam, pytałam, pukałam do sąsiadów… Znali Kitka z parapetu okiennego i z kilku wizyt w ogrodzie. Koło moich poszukiwań rozszerzyłam na obszar całej dzielnicy. Amerykanie, widząc desperację w moich oczach, pozwalali mi wchodzić na teren ich posesji, do ogrodów, otwierali garaże i schowki.
Mąż wydrukował zdjęcie Kitka i rozwiesiliśmy je w okolicy. Piękny, duży, czarny kot z białymi rękawiczkami i skrzywionym białym pyszczkiem. Podaliśmy telefony, wyznaczyliśmy nagrodę… Rozdzwoniły się telefony: widzieli tam, widzieli tu, taki sam czarny… Niestety, nie każdy czarny kot to Kitek. Dostałam telefon o 3 nad ranem: taki czarny kot, jak na zdjęciu, leży na moim porchu. Pobiegłam pod podany adres. Niestety, to nie mój kot.
Zadzwoniła siostra z Polski.
– Chyba oszalałaś, to tylko kot – powiedziała. – Opanuj się – dodała, gdy zaczęłam płakać.
– To przyjaciel mojego syna i nasz, to taka niema istota, która przeszła z nami niedole pierwszych chudych lat emigracji, ty tego nie rozumiesz – powiedziałam do siostry i rzuciłam słuchawką.
Różne myśli przychodziły mi do głowy: może zginął, albo ktoś go trzyma wbrew jego woli…
Jest szósty dzień bez Kitka, ja nie tracę nadziei, mąż tak. Tego dnia wieczorem otworzyłam okna we wszystkich pomieszczeniach, chodziłam od okna do okna wołałamm go… Mąż stwierdził, że już przesadzam, że mi odbija!
Nagle usłyszałam cichutkie miauczenie… Krzyczę do męża, że on tu gdzieś jest, niedaleko, bo go słyszę.
– Masz pewnie omamy – rzekł mąż.
Zaczęłam wołać i znów go usłyszałam. Głos dochodził z działki sąsiada. Ze starego garażu. Sąsiad bardzo rzadko zagląda do tego pomieszczenia. Ten garaż był już otwierany w naszej obecności, w pierwszym dniu poszukiwań. W garażu jest wybite okienko i kot powinien przez nie wyjść…
A jednak był w garażu. Zamknięty przez sześć dni, bez wody i jedzenia. To stary, już czternastoletni kot. Nie miał siły podskoczyć do okienka i wyjść swobodnie. Weterynarz powiedział później, że niewiele brakowało, aby Kitek został na zawsze w tym garażu. Z pragnienia zwierzątko umiera tak, jak człowiek.
Wystraszonego Kitka przyniósł do domu mąż. Zobaczyłam łzy wzruszenia w jego oczach. Kitek okazywał nam ogromną radość z powrotu do domu, wyleguje się na wszystkich łóżkach. Miał do tego prawo.
Miesiąc później znów poszliśmy do weterynarza, bo na szyi Kitka pojawiła się dziwna narośl. Weterynarz zrobił biopsję. Zadzwonił po paru dniach.
– Przykro mi – powiedział – Kitek ma parę miesięcy życia.
Szczegółowo wyjaśnił diagnozę.
– Może operacja, leczenie? – zapytałam.
– Wszelkie chirurgiczne ingerencje tylko przyczyniają się do większego bólu – stwierdził weterynarz. – Lekarstwa pomogą mu w uśmierzeniu bólu. Będzie cierpiał, ale koty nie pokazują, że cierpią. Szukają wtedy miejsc ustronnych i zaszywają się w nich. Są dumne. Odchodzą godnie – powiedział.

Źródło: http://www.dziennik.com/publicystyka/artykul/kitek

Zagadka

Zagadka

 

Przyjrzyj się uważnie i na podstawie zdjęcia wybierz kraje do których nie wpuszczono nachodźcow 😉


Martin Shultz zagroził Polsce wyrzuceniem z UE w przypadku ich nieprzyjęcia 😉

Źródło: Twitter

Polski lekarz pionierem nowatorskich metod leczenia – Elektryk od spraw sercowych.

Polski lekarz pionierem nowatorskich metod leczenia – Elektryk od spraw sercowych.

Dr Marcin Kowalski jest dyrektorem Oddziału Elektrofizjologii w Staten Island University Hospital, który stworzył od podstaw. W tle widać stół operacyjny i główny monitor wykorzystywany podczas zabiegów ablacji Foto: WOJTEK MAŚLANKA/NOWY DZIENNIK

Autor: WOJTEK MAŚLANKA
Ma zaledwie 42 lata i już należy do grona najlepszych lekarzy w Ameryce. Ratuje życie setek pacjentów, szkoli swoich kolegów po fachu zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i na całym świecie, uczy studentów i stażystów, prowadzi badania oraz forsuje nowatorskie metody leczenia. Jest dyrektorem Oddziału Elektrofizjologii w Staten Island University Hospital, który stworzył od podstaw. Na specjalistyczne zabiegi, które tam wykonuje, trzeba czekać dwa miesiące. „Jestem elektrykiem, który leczy serca” – mówi o sobie krótko dr Marcin Kowalski, polski elektrofizjolog, czyli kardiolog specjalizujący się w elektryczności serca.

Dr Marcin Kowalski jest jednym z najlepszych elektrofizjologów w Stanach Zjednoczonych. W tle widać różne dyplomy i certyfikaty

Dr Marcin Kowalski słynie przede wszystkim z leczenia arytmii serca nowatorską metodą zwaną krioablacją, czyli ablacją wykorzystującą zamrażanie komórek serca w celu zablokowania przepływu szkodliwych prądów przedostających się z żył płucnych do głównej komory i wywołujących tzw. migotanie serca. Był pierwszym lekarzem na Wschodnim Wybrzeżu i jednym z nielicznych w Stanach Zjednoczonych, którzy wykonywali ten zabieg jeszcze przed zaakceptowaniem go przez FDA (Food and Drug Administration), jednocześnie prowadził w tym kierunku specjalistyczne badania. Obecnie, prócz wykonywania ablacji, szkoli innych kardiochirurgów, bowiem metoda ta nie tylko staje się bardzo popularna w całej Ameryce, ale także jest najskuteczniejsza w leczeniu zaburzeń rytmu serca.

ARYTMIA
Jest to schorzenie opierające się na dysfunkcji elektrycznego systemu serca. To stan, w którym skurcze mięśnia sercowego (tzw. bicie serca) są nieregularne, a ich częstotliwość wychodzi poza bezpieczny zakres 60-100 uderzeń na minutę. Problem ten może skutkować poważnymi komplikacjami zdrowotnymi, a nawet stanowić może zagrożenie dla życia. Jest bardzo wiele przyczyn wywołujących to schorzenie.

„Istnieje prawie 30 różnych rodzajów arytmii w sercu – wyjaśnia dr Marcin Kowalski. – Ja się zajmuję zapobieganiem tym problemom oraz leczeniem, gdy już wystąpią”.

Jest kilka metod leczenia i zapobiegania arytmii. Można jej przeciwdziałać farmakologiczne, poprzez stosowanie odpowiednich lekarstw, poprzez zastosowanie tzw. rozruszników serca oraz poprzez zabiegi ablacji. Niestety, ta pierwsza i zarazem najpopularniejsza metoda, czyli zażywanie tabletek, ma skuteczność na poziomie 40 procent. O wiele lepsze wyniki leczenia przynoszą ablacje, zarówno związane z wypalaniem, jak i zamrażaniem komórek, przy czym ten drugi sposób jest bezpieczniejszy i co najmniej dwukrotnie szybszy.

ROZRUSZNIKI SERCA
Zastosowanie rozruszników zwanych także stymulatorami serca ma na celu przerwanie groźnej dla życia arytmii i przywrócenie prawidłowego rytmu serca. W przypadku osób mających zbyt niskie tętno wykorzystuje się tzw. pacemaker, z kolei do przeciwdziałania szybkiemu biciu serca, mogącemu nawet wywołać nagłą śmierć, wykorzystuje się tzw. kardiowerter-defibrylator. Oba urządzenia wywołują podobny efekt, jak masaż serca robiony podczas reanimacji, z tą różnicą, że działanie to następuje automatycznie w przypadku zaistnienia takiej konieczności i osoba chora nie musi czekać aż przyjedzie do niej karetka pogotowia z fachową pomocą.

Rozruszniki wszczepia się do ciała pacjenta i łączy się je z sercem specjalnymi elektrodami. Obecnie stosowany jest także stymulator najnowszej generacji tzw. micra pacemaker, który nie wymaga żadnych elektrod, a w związku z tym, że jego wymiary są niewielkie, wprowadzany jest przez żyły bezpośrednio do komory serca. „W związku z tym, że cały czas prowadzę prace badawcze i naukowe, mam dostęp do najnowszych technologii, często nawet przed zaakceptowaniem ich przez FDA – zdradza dr Marcin Kowalski. – Zabieg wprowadzenia najnowszego rozrusznika do komory serca przez żyłę trwa około 15 minut” – wyjaśnia specjalista.

ABLACJE
Są dwa sposoby przeprowadzania ablacji, czyli tworzenia strefy blokującej szkodliwe impulsy prądowe powodujące powstawanie arytmii w sercu. Izolację likwidującą migotanie przedsionków serca robi się poprzez wypalanie albo zamrażanie obszaru odpowiadającego za zaburzenia jego rytmu. Najczęściej źródło szkodliwych impulsów elektrycznych powodujących migotanie znajduje się w żyłach płucnych prowadzących krew z płuc do lewego przedsionka serca.

„Migotanie przedsionków serca jest bardzo częstym problemem wśród Amerykanów, cierpi na niego około 20 mln mieszkańców Stanów Zjednoczonych” – wyjaśnia doktor Kowalski. Ablacja poprzez wypalanie do niedawna była jedyną tego typu formą zapobiegania arytmii. Zabieg ten wykonywany jest poprzez wprowadzenie odpowiednich sond przez żyły do przedsionka serca i wypalenie komórek promieniami rentgenowskimi. Czas jego wykonania wynosi około 4 godzin. O wiele szybsza i mniej szkodliwa, m.in. ze względu na zminimalizowanie lub całkowite wyeliminowanie naświetlania rentgenowskiego, jest najnowocześniejsza metoda ablacji, wykorzystująca zamrażanie w celu stworzenia warstwy izolacyjnej.

KRIOABLACJA – ZAMRAŻANIE SERCA
Zabieg ten zwany jest także ablacją balonową, ponieważ podczas jego przeprowadzania wykorzystywany jest balonik wypełniany tlenkiem azotu. Powoduje on jednoczesne zamrożenie całego odwodu żyły wchodzącej do lewej komory serca. Do wprowadzenia balonika wykorzystywana jest żyła znajdująca się w pachwinie.

„Wchodzimy za pomocą specjalnej igły wprowadzanej przez żyłę do prawego przedsionka serca, robimy małą dziurkę i dostajemy się do lewej komory oraz żył płucnych – wyjaśnia szczegóły zabiegu dr Marcin Kowalski. – Później specjalny balon, który po napełnieniu gazem szczelnie przylega do żyły, a nawet w związku z bardzo niską temperaturą (minus 50-60 stopni Celsjusza) 'przykleja’ się do jej wewnętrznej części i poprzez zamrożenie w tym samym czasie uśmierca komórki na całym jej obwodzie, tworząc specjalną izolację, powodującą zablokowanie szkodliwych prądów przenoszących arytmię do serca”. Taka operacja trwa od 75-90 minut i jest ponaddwukrotnie szybsza oraz o wiele skuteczniejsza i bezpieczniejsza niż zabieg polegający na wypalaniu komórek tworzących ochronną warstwę izolacyjną.

Początki krioablacji sięgają 2000 roku, kiedy to w Kanadzie rozpoczęto eksperymenty z zamrażaniem komórek w sercu przy leczeniu arytmii.

„Zaczęto się wtedy zastanawiać, czy zamiast wypalania nie można czasem zastosować zamrażania, tak jak np. przy leczeniu raka skóry, żołądka itd. Najpierw doświadczalnie rozpoczęto stosowanie tej metody przy leczeniu mniejszych i słabszych arytmii, i okazało się, że świetnie się ona sprawdza. Szybko zaczęto ją usprawniać, zastosowano balon i wprowadzono tę metodę do leczenia pacjentów” – opowiada dr Kowalski. W Kanadzie i Europie krioablację wykorzystuje się od około 8 lat, w Stanach Zjednoczonych FDA zatwierdziło ją 5 lat temu.

POLSKI ELEKTRYK SERC
Dr Marcin Kowalski jest pierwszym lekarzem, który metodę ablacji poprzez zamrażanie serca zastosował na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Jest wręcz pionierem krioablacji, bowiem stosował ją, zanim jeszcze została zatwierdzona przez FDA.

„Robiłem wiele badań na temat tej metody, stworzyłem na Staten Island specjalną salę do przeprowadzania tych zabiegów, a szpita, w którym pracowałem, na moją prośbę zakupił odpowiedni sprzęt i zanim FDA wydała zgodę na stosowanie krioablacji w leczeniu arytmii, przeprowadziłem już około 50 takich zabiegów – zdradza polski lekarz. – Oczywiście wtedy wszyscy pacjenci musieli wyrazić pisemną zgodę na takie leczenie”. Dzięki temu już na drugi dzień po zatwierdzeniu ablacji poprzez zamrażanie rozpoczęto w Staten Island University Hospital regularne leczenie pacjentów, dzięki czemu szpital bardzo szybko zyskał popularność oraz uznanie i jest jednym z najlepszych wśród podobnych placówek przeprowadzających tego typu leczenie. Obecnie przez trzy dni w tygodniu (poniedziałki, wtorki i środy) przeprowadzane się w nim operacje, natomiast czwartki i piątki przeznaczone są na specjalistyczne konsultacje. Od chwili zaakceptowania krioablacji przez FDA polski lekarz wykonał tam ponad 600 takich zabiegów, a poza tym cały czas prowadzi badania i doświadczenia, mające na celu jeszcze większe ulepszenie tej metody. Niedawno testował balony trzeciej generacji.

„Dzięki moim badaniom okazało się, że sam proces zamrażania komórek można skrócić. Kiedyś robiliśmy to dwa razy po 4 minuty na każdej żyle. Obecnie wiemy, że wystarczy, gdy zrobi się to tylko raz, i w dodatku wystarczy, jak zamrożenie trwa od 120 do 150 sekund” – wyjaśnia dr Kowalski. – Robimy to krócej i używamy niższych temperatur, by przez przypadek nie uszkodzić innych narządów wokół serca”.

Dr Marcin Kowalski po raz pierwszy spotkał się z ablacją poprzez zamrażanie na uczelni w Wirginii, gdzie studiował elektrofizjologię. Obecnie, jako jeden z największych specjalistów w tej dziedzinie, przeprowadza szkolenia innych lekarzy w swoim laboratorium, a także w różnych szpitalach specjalizujących się w elektrofizjologii oraz na uczelniach. „Dwa tygodnie spędziłem w różnych miastach Japonii, tydzień w Chinach, a także odwiedziłem kilka szpitali w Europie, by pokazać innym lekarzom, jak przeprowadzać te zabiegi” – wspomina dr Kowalski, dodając jednocześnie, że w Staten Island University Hospital budują właśnie nowy, drugi oddział przeznaczony na tego typu operacje, by dzięki temu przeprowadzać jeszcze więcej zabiegów ablacji. Obecnie na zabieg u polskiego specjalisty trzeba czekać dwa miesiące.

„Zatrudniłem już dwóch nowych elektrofizjologów oraz osiem dodatkowych osób i wszyscy razem będą tam pracować. Nazwałem to laboratorium Electrophysiology Center of Excellence” – podkreśla Polak.

To jednak niejedyne jego plany. Również w New Jersey mają w przyszłym roku powstać oddziały szpitalne specjalizujące się w ablacji i leczeniu arytmii serca.

„Chcemy je uruchomić w Linden, miejscowości, która jest położona bardzo blisko Staten Island. Myślimy także o kolejnym, trzecim laboratorium przy naszym szpitalu na Staten Island, ponieważ będzie bardzo potrzebne, być może rozpoczniemy jego budowę już w przyszłym roku. Będziemy mieli trzech specjalistów od ablacji i trzy oddziały elektrofizjologii” – zdradza Marcin Kowalski, dodając, że Staten Island University Hospital jest częścią systemu Northwell Health.

Poza tym polski specjalista zamierza także otworzyć swoją prywatną praktykę na Greenpoincie, gdzie kiedyś już działał, korzystając z uprzejmości dr. Marka Stawiarskiego, mającego swój gabinet przy Nassau Avenue.

Dr Marcin Kowalski przeprowadza także ablacje w dolnej komorze serca, które są o wiele bardziej skomplikowane i wykonywane są przy zawałach. „Wtedy wewnątrz serca robi się taka blizna, w efekcie czego prądy zaczynają krążyć wokół niej, powodując tzw. spięcie i wywołując tzw. nagły zgon sercowy. Żeby temu zapobiec, stosujemy ablację poprzez wypalanie promieniami rentgenowskimi” – wyjaśnia dr Kowalski.

Okazuje się, że jest on ekspertem również w innej, nowatorskiej metodzie zapobiegania udarom mózgu wywoływanym przez skrzepy krwi. W Stanach Zjednoczonych została ona zaaprobowana przez FDA w roku ubiegłym. Jest to zabieg, który stanowi alternatywę do stosowania leków rozrzedzających krew, by przez to zapobiec przyczynom udarów.

„Są miniskrzepy powstające w sercu, które później przedostają się do głowy – podkreśla specjalista. – Są jednak ludzie, którzy z różnych powodów nie mogą brać lekarstw rozrzedzających krew. Dlatego wymyślono specjalną wkładkę (tzw. watchman), przypominającą swoim kształtem meduzę, którą blokuje się przedsionek serca (tzw. appendage). Właśnie w tym miejscu powstaje około 90 procent skrzepów” – wyjaśnia dr Kowalski. Skuteczność tej metody jest podobna do stosowania tabletek rozrzedzających krew, ale zyskuje ona coraz większą popularność, m.in. z tego powodu, że mogą z niej korzystać wszyscy pacjenci.

„Zabieg założenia takiego watchmana trwa około godziny i robi się go poprzez żyłę, podobnie jak ablację. Pacjent ma jedno nakłucie i po zabiegu zostaje w szpitalu na noc na obserwację, a rano wraca do domu” – zapewnia elektrofizjolog dodając, że niebawem w podobny sposób będą także zakładali i wymieniali zastawki serca.

„Mamy jeszcze dwie minuty…” – mówi do mnie polski lekarz, po tym jak naszą rozmowę w jego gabinecie przerywa jedna z pielęgniarek informując go, że „pacjent jest już przygotowany do operacji”.

SALA OPERACYJNA
Ubieram się w kombinezon, a na głowę zakładam czepek medyczny i wchodzę na salę wypełnioną nowoczesnym sprzętem, a zwłaszcza monitorami, na których kreślone są różne wykresy lub wyświetlane dziesiątki danych. Rozglądam się naokoło i zaczynam się czuć jak w jakimś centrum kosmicznym. Po chwili dowiaduję się, że pacjentem, na którym będzie przeprowadzany zabieg krioablacji, jest starsza kobieta. W trakcie operacji jest uśpiona.

„Nie lubię narkozy, ponieważ wtedy pacjent, mimo że nic nie czuje, to może się kręcić i wiercić, a to przeszkadza w sprawnym przeprowadzaniu zabiegu” – wyjaśnia mi szybko dr Kowalski. W jego zespole pracuje około 10 osób i każda doskonale wie, jakie są jej obowiązki, a nawet co w danym momencie musi zrobić. Wystarczy jedno słowo lub gest specjalisty i potrzebne przyrządy są w zasięgu jego ręki lub załączane są odpowiednie urządzenia. Cały zabieg przebiega bardzo płynnie, a na sali operacyjnej panuje spokojna atmosfera.

„Mój zespół doskonale wie, co i jak należy zrobić, każdy ma swoje obowiązki, z których doskonale się wywiązuje, dlatego wszystko przebiega spokojnie, a ja wręcz się przy tym relaksuję” – mówi Polak. Sprzyja temu także cicha muzyka, którą słyszymy z głośnika. Stare przeboje rockowych zespołów od Dire Straits, R.E.M. aż po Led Zeppelin doskonale wpływają na wszystkich.

„Łatwiej się wtedy pracuje, szybciej upływa czas, a poza tym bardzo lubię muzykę” – wyjaśnia „elektryk od serc”, jak o sobie dowcipnie mówi polski lekarz.

Kobieta, której usuwano arytmię serca poprzez zamrażanie, miała 82 lata i w związku z jej wiekiem dr Kowalski przed właściwym zabiegiem musiał zrobić wiele innych dodatkowych badań, by później nie wystąpiły żadne komplikacje. Cała operacja trwała około 120 minut, natomiast sama krioablacja przebiegała bardzo szybko. Niesamowite wrażenie robiły jej efekty widoczne na ośmiu wykresach głównego monitora (tyle jest sond wprowadzanych wraz z balonem do komory serca). Przed zamrażaniem były one bardzo poszarpane i przedstawiały zaburzenia związane z migotaniem przedsionków serca. Wraz z obniżaniem temperatury – również widocznym na monitorze – impulsy arytmii coraz bardziej zanikały, by ostatecznie zamienić się w prostą linię, oznaczającą zlikwidowanie problemu.

„To oznacza, że izolacja już działa i prądy zakłócające bicie serca nie dostają się już do niego” – wyjaśnia mi dr Kowalski, który zaraz po zakończeniu zabiegu skontaktował się z krewnymi pacjentki, by poinformować ich, że wszystko przebiegło sprawnie i przyniosło pozytywny efekt.

„Gdyby ta pani była młodsza, to już wieczorem zostałaby wypisana ze szpitala. W związku z tym, że ma 82 lata, zostawię ją jeszcze na obserwację i jutro rano o godz. 8 będzie mogła wrócić do domu” – powiedział mi później w swoim gabinecie. Generalnie zabieg ablacji przeprowadzony został bez jakiegokolwiek cięcia, a wszelkie sondy i urządzenia wykorzystywane w jego trakcie wymagały tylko dwóch nakłuć w okolicach pachwin, gdzie wprowadzano je do żył biegnących w kierunku serca.

Żeby poddać się takiemu zabiegowi, należy mieć skierowanie od kardiologa lub samemu zgłosić się do dr. Marcina Kowalskiego. Każdy pacjent musi wcześniej przejść konsultacje i dopiero wtedy podejmowana jest decyzja o przeprowadzeniu krioablacji. Koszty tego zabiegu pokrywane są przez ubezpieczenie. Osoby chcące dowiedzieć się więcej na ten temat lub podyskutowć o swoich problemach z jednym z najlepszych ekspertów w dziedzinie elektrofizjologii mogą zadzwonić bezpośrednio do biura dr. Marcina Kowalskiego w Staten Island University Hospital korzystając z numerów: (718) 226-9600 lub (718) 663-6400.

„Dr Marcin jest niesamowitym specjalistą oraz bardzo przyjazną i koleżeńską osobą” – usłyszałem po zakończeniu operacji od jednego z towarzyszących mu asystentów.

DR MARCIN KOWALSKI
Urodził się w Warszawie, a do Nowego Jorku przyjechał wraz z rodzicami w 1986 roku, mając wtedy 11 lat. Ukończył katolicką szkołę podstawową, działającą przy parafii św. Krzyża na Maspeth, oraz szkołę średnią Benjamin Cardozo High School na Bayside, gdzie miał bardzo dobre wyniki, dzięki czemu od razu dostał się do Sophie Davis School of Biomedical Education, a później do New York Medical College w Valhalli. Następnie zrobił staż internistyczny w St. Luke’s-Roosevelt Hospital Center na Manhattanie, a także specjalizację kardiologii w Henry Ford Hospital w Detroit oraz ukończył studia związane z elektrofizjologią w Medical College of Virginia w Richmond. Jego profesorem był dr Kenneth Ellenbogen, znany na całym świecie ekspert ds. rozruszników serca i ablacji.

„To właśnie dzięki niemu poznałem różne metody leczenia arytmii serca oraz prowadziłem badania dotyczące ablacji i nauczyłem się pisać sprawozdania dokumentujące ich wyniki” – podkreśla dr Kowalski.

Kiedy był nastolatkiem, nie myślał o studiowaniu medycyny – bardziej interesowały go komputery oraz informatyka. O tym, że ostatecznie został lekarzem, zadecydował przypadek.

„W roku, w którym miałem rozpocząć naukę w szkole średniej, moja mama bardzo poważnie złamała nogę. Musiała przejść skomplikowaną operację i trzy tygodnie leżała w szpitalu. Spędziłem z nią dużo czasu i zobaczyłem, jak bardzo lekarze jej pomagają. Wtedy też zdecydowałem, że ja również chcę w przyszłości ratować innych, dlatego też później poszedłem studiować medycynę” – wspomina polski lekarz, będący obecnie dyrektorem oddziału elektrofizjologii, który właściwie sam zbudował od podstaw w Staten Island University Hospital. Dr Marcin Kowalski jest także jednym z najlepszych ekspertów ds. ablacji i rozruszników serca w Stanach Zjednoczonych. Prywatnie jest szczęśliwym ojcem sześcioletnich bliźniaków – Seana i Owena – oraz mężem Erin, która również jest lekarzem.

„Chłopcy mają irlandzkie imiona, ale za to polskie nazwisko – wyjaśnia. – Taką miałem umowę z żoną, która pochodzi z Irlandii. Owen jest podobny do mnie, a Sean do żony i w dodatku urodzili się w tym samym dniu co ja” – dodaje z uśmiechem wskazując na rodzinne zdjęcie wiszące w jego gabinecie pośród wielu dyplomów i certyfikatów, które zdobył na różnych uczelniach.

Zalety krioablacji:
– metoda ta jest ponaddwukrotnie szybsza od wypalania dzięki czemu skraca się czas jakiegokolwiek działania wewnątrz serca
– występuje przy niej mniej różnych komplikacji typu: udar, krwotok czy jakaś infekcja, a prawdopodobieństwo ich wystąpienia jest mniejsze niż 1 procent
– pacjenci czują się lepiej i po zabiegu mogą nawet wrócić tego samego dnia do domu
– używa się o wiele mniej promieni rentgenowskich – maks. 5 minut, by zrobić zdjęcia (przy ablacji przez wypalanie promieniowanie trwa od 45-50 minut)
– w niektórych przypadkach całkowicie wyeliminowane jest naświetlanie rentgenowskie
– podobna lub większa skuteczność niż w przypadku wypalania (wynosi 80-85 procent).

Źródło: http://www.dziennik.com/publicystyka/artykul/polski-lekarz-pionierem-nowatorskich-metod-leczenia-elektryk-od-spraw-serco

Życie na nielegalu.

Życie na nielegalu.

Budują domy obywateli, sprzątają ich mieszkania, opiekują się dziećmi i dbają o ich rodziców – przede wszystkim w taki sposób nielegalni cudzoziemcy zarabiają na życie w USA, także Polacy. Choć nasz kraj nie jest – lub raczej już nie jest – w czołówce państw, z których przybysze łamią prawo imigracyjne, to wciąż sporo rodaków mieszka w Stanach Zjednoczonych bez uregulowanego statusu – tylko w Nowym Jorku kilkadziesiąt tysięcy.

Nie jest łatwo namówić osoby bez ważnych dokumentów pobytowych, by podzieliły się swoją historią. Strach przed ewentualną deportacją wielu towarzyszy na każdym kroku – w pracy, u lekarza, w banku, a nawet w kościele, bo “ktoś kiedyś powiedział, że tam też zdarzają się naloty służb imigracyjnych”. Nie zdarzają się.

TYM RAZEM ZA DWA LATA

Pani Alicja (nazwisko do wiad. redakcji) kilka razy upewniała się, czy na pewno nie współpracuję z ICE (Immigration and Customs Enforcement) i czy to nie jest jakiś podstęp. „Nie wyobrażam sobie powrotu do kraju teraz. Chyba bym się prędzej zabiła” – mówi. Uspokajam, że nie ma powodu do obaw, bo nie jestem żadnym tajnym, czy też jawnym, agentem służb imigracyjnych. W końcu pani Alicja decyduje się na rozmowę. „Przyleciałam do Nowego Jorku ponad 10 lat temu. Na początku zakładałam, że będzie to tylko pół roku, ale pojawiły się kolejne potrzeby – samochód dla syna, mieszkanie dla córki w Warszawie, lepsza opieka dla starzejącej się mamy i tak minęły mi dwa lata, później kolejne. Nie starałam się nigdy o dokumenty, bo większość moich znajomych mówiła, że nie ma na to szans. No może przez małżeństwo, ale nie chciałam wydawać 15 tys. dolarów. To przecież ok. 60 tys. złotych! Całkiem spora rata za mieszkanie w Polsce, zresztą ja nie chcę tu zostać” – twierdzi pani Alicja. Gdy pytam, czy ma już wyznaczoną datę powrotu, mówi, że najpóźniej za dwa lata – w grudniu na święta Bożego Narodzenia. Po chwili dodaje, że to jest już jej czwarty “pewny” termin. „W Polsce pracowałam w sklepie spożywczym, tu także najpierw dostałam posadę kasjerki na Greenpoincie. Nikt nie pytał o dokumenty. Po kilku miesiącach jedna z klientek zaproponowała sprzątanie. Na początku się wahałam, ale zdecydowała stawka – w spożywczaku miałam na godzinę 7 dol. 'keszem’, a w serwisie 15 dol. Teraz doszłam już do 20 dol.”. Na pytanie, kiedy ostatni raz była u lekarza, na przykład na badaniach kontrolnych, odpowiada, że nigdy, bo się boi. „Wiem, że mogę, bo w Nowym Jorku nielegalni mają jakieś tam prawa, ale nie chcę ryzykować. Kilka razy przechodziłam grypę, ale córka wysyła mi zapas leków z Polski i je łykałam, poza tym czuję się dobrze”.

“OFICJALNIE MNIE TU NIE MA”

Według szacunków Migration Policy Institute w Stanach Zjednoczonych mieszka obecnie ponad 11 milionów imigrantów, którzy nie mają ważnych dokumentów pobytowych. Szacuje się, że nawet co drugi z nich (są statystyki mówiące o co trzeciej takiej osobie) zignorował termin wizy turystycznej, pracowniczej lub studenckiej. Pozostali dostali się na teren USA nielegalnie przekraczając granicę. Wśród nich są także Polacy, którzy przyszli lub przypłynęli do Stanów Zjednoczonych przede wszystkim od strony Kanady. Wśród nich jest pan Andrzej. Sytuacja rodaka jest tak bardzo skomplikowana, że nie ma już żadnych szans na ważne dokumenty. „Zasięgnąłem opinii chyba dwudziestu prawników imigracyjnych i każdy tak samo rozkłada ręce. Twierdzą, że nic się nie da zrobić, bo oficjalnie nigdy do Stanów Zjednoczonych nie wjechałem – mówi. – Tu natomiast urodziły się moje dzieci, syn już skończył 21 lat i mógłby mnie sponsorować. Ale wcześniej musiałbym wrócić do Polski i odczekać dziesięć lat, a ja nie chcę na tak długo rozstawać się z dziećmi. Co mogę powiedzieć? Czekam chyba na jakiś cud”.

Chociaż nie ma ważnych dokumentów pobytowych, pan Andrzej założył kilka lat temu firmę budowlaną i regularnie rozlicza się z amerykańskim urzędem podatkowym. Do pracy – mimo braku nowojorskiego prawa jazdy – dojeżdża własnym samochodem, ubezpieczonym na nazwisko kolegi. „Jestem w USA 25 lat, do tej pory policja zatrzymała mnie dwa razy i dwa razy machnęli ręką. Wprost powiedziałem, że mam prawo jazdy, ale polskie i że nie mogę wyrobić 'ichniego’, bo jestem tu nielegalnie. Policja jest w porządku, zresztą chyba też są jakoś szkoleni, by dawać spokój imigrantom, no chyba że naprawdę coś przeskrobią”.

Funkcjonariusze szkoleni w taki sposób nie są, ale faktycznie – pewnie z racji tego, że Nowy Jork jest tzw. miastem sanktuarium, policja nie pyta (choć ma do tego prawo) zatrzymanej osoby o jej status imigracyjny ani jej nie aresztuje tylko z powodu braku legalnych dokumentów. “Jeśli zatrzymamy przysłowiowego Kowalskiego, bo na przykład nie działają w jego samochodzie światła stopu, to oczywiście, że pytamy o prawo jazdy. To standardowe pytanie – wyjaśnia polski policjant (imię i nazwisko do wiad. redakcji), pracujący na jednym z posterunków na Brooklynie. – Gdy Kowalski powie, że nie ma nowojorskiego prawa jazdy, ale pokaże mi polski dokument i będę mógł zweryfikować jego dane, to skończy się najwyżej na mandacie za 'fail to present a license’ oraz za 'unlicensed operator’, chyba że jest za coś poszukiwany”. To nie znaczy, że można jeździć bez amerykańskiego prawa jazdy – nie można. Teoretycznie zatrzymana osoba nie powinna już wsiadać za kółko. W praktyce imigranci jeżdżą, bo często w taki sposób dostają się do pracy, na której wykonywanie pozwolenia też zresztą nie mają.

„TAK BECZAŁAM, ŻE NIE MOGŁAM WYJŚĆ Z SAMOLOTU”

Pani Anna (nazwisko do wiad. redakcji) wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych w 1995 roku. Miała wtedy 17 lat i całkiem realne szanse na stałe dokumenty, dzięki sponsorowaniu jej przez ojca. Niestety, proces okazał się bardzo czasochłonny, a prawniczka imigracyjna, która miała się sprawą zająć, nie do końca kompetentna. Efekt był taki, że Anna została wyrzucona z urzędu imigracyjnego i cały proces musiała zacząć od początku. “Ani ja, ani ojciec nie wiedzieliśmy, że mogę być sponsorowana maksymalnie do 21 urodzin. Nasza pani adwokat też nas nie oświeciła, tylko wyciągała od nas kolejne setki. Gdy się okazało, że nie dostanę papierów, a proces od nowa potrwa co najmniej 10 lat, załamałam się – przyznaje rozmówczyni “Nowego Dziennika”. – I faktycznie tak było, jak w zegarku, dziesięć długich lat życia jak w więzieniu, bo wiedziałam, że nie mogę opuścić terytorium USA. Nikomu tego nie życzę, a przecież sporo naszych rodaków spędziło kawał życia na emigracji nie mając legalnego statusu – 20, 30 lat! I wciąż wielu tak żyje. Od razu mogę wymienić co najmniej kilkunastu znajomych” – twierdzi Anna.

Gdy w końcu dostała wymagane dokumenty, natychmiast poleciała do Polski. „Na dwa miesiące – na Wielkanoc i od razu na komunię bratanicy. Nigdy nie zapomnę tego momentu, jak wylądowałam już na lotnisku w Szczecinie i na balkonie zobaczyłam całą moją rodzinę. Tak beczałam, że nie byłam w stanie zejść po schodach z samolotu. Nawet teraz się wzruszam, jak o tym mówię. Panowie ze straży granicznej patrzyli na mnie jak na idiotkę, a ja nie mogłam się opanować. Ten szloch to był wyraz tych wszystkich emocji, tego ‘uwięzienia’ za granicą. Tej złości i jednocześnie radości, że już jestem wolna, że mogę podróżować, gdzie chcę i jak często chcę”.

Batalia o dokumenty kosztowała Annę nie tylko sporo pieniędzy, ale też i zdrowia. „Wkurzające jest to, że pracowałam jak każdy inny Amerykanin, poszłam na studia, bo chciałam dostać lepszą posadę, rozliczałam się z podatków, a mimo to musiałam tak długo czekać, by w końcu uznano mnie za legalnego mieszkańca USA. Moje koleżanki uczyły się za darmo albo półdarmo, dostając zapomogę na szkołę, jakieś bony żywnościowe, a ja za wszystko musiałam sobie płacić sama. Jeszcze drżałam w pracy, że mnie zwolnią lub aresztują. I tak musiałam zrezygnować z jednej posady, bo w końcu mnie przycisnęli i prawie wyszło, że nie mam pozwolenia na pracę. Ktoś mi podpowiedział, że w Chicago jest agencja i tam załatwiają numer Social Security – kombinowanie na całego! Finał na szczęście jest pozytywny, bo mam dokumenty i w końcu jestem tu na legalu. Ale nikt, kto tego nie przeżył, nie zrozumie nas, nielegalnych. Co więcej – widzę, że część Polaków zapomina o tym, jak kiedyś sami kombinowali, by zdobyć legalne papiery, a teraz krytykują nielegalną imigrację. To nie jest w porządku” – uważa Anna.

KONIECZNIE TRZEBA KOMBINOWAĆ

Jak szacuje Migration Policy Institute, w stanie Nowy Jork mieszkają ponad 4 miliony imigrantów, a w mieście Nowy Jork – ok. 3 milionów. Jeśli chodzi o osoby bez legalnego statusu, to w samej metropolii jest ich nieco ponad 500 tys. Pochodzą z różnych regionów świata. Pew Hispanic Center podaje, że 27 proc. z Meksyku i krajów Ameryki Centralnej, 23 proc. z Azji Południowej i Wschodniej, 22 proc. z Karaibów, 13 proc. z Ameryki Południowej, 8 proc. z Europy i 5 proc. z Afryki, a 2 proc. z krajów Środkowego Wschodu. Mimo że nie mają prawa do legalnej pracy, chętnie są zatrudniani. Przede wszystkim w sektorach budowlanym i spożywczym. Ponad połowa osób pracujących na zmywaku w nowojorskich restauracjach nie ma ważnych dokumentów pobytowych lub jedynie wizę turystyczną, którą co drugi z nich – jak pokazują statystyki – pewnie “przesiedzi”. Cudzoziemcy pracują też na budowach oraz jako kucharze, kelnerzy i kelnerki, sprzątaczki, gosposie, opiekunki do dzieci czy osób starszych, mechanicy oraz kierowcy, w tym – ciężarówek. Nielegalnych imigrantów można także spotkać m.in. w sklepach spożywczych. To popularne zajęcia dla osób bez ważnych dokumentów nie tylko w Nowym Jorku, ale wielu innych metropoliach, na przykład chicagowskiej. Ponieważ nie obowiązuje ich minimalna pensja, stawki godzinowe często są mocno zaniżane.

“Jako tymczasowi, a później nielegalni imigranci większość może pracować tylko wykonując mało płatną, często ciężką i niewdzięczną pracę. Nierzadko jest ona przyczyną utraty zdrowia i fizycznego wyczerpania. Z powodu braku legalnego statusu mają ograniczony dostęp do opieki zdrowotnej, usług socjalnych i praw” – zwraca uwagę dr Basia Ellis z Department of Comparative Human Development na University of Chicago. Polska naukowiec jakiś czas temu prowadziła badania wśród nielegalnej Polonii w Kanadzie, teraz zajęła się polskimi imigrantami w Wietrznym Mieście. „Ta sytuacja, w której się znaleźli, wymaga od imigrantów przyjęcia nowych sposobów bycia i myślenia. Dla rodaków konieczne było i jest, aby 'kombinować’ cały czas, licząc na wsparcie członków rodziny i przyjaciół (a nie instytucji), ciężko pracować, ufać, że wszystko się ułoży i nie pozwolić, aby obawy przerosły ich życie”.

NIE WIEDZĄ, ŻE SĄ NIELEGALNI

Według niektórych instytutów badawczych, w tym Migration Policy Institute, w Chicago mieszka ponad 75 tys. nielegalnych imigrantów z Polski, w Nowym Jorku mniej, ale też można liczyć ich w tysiącach. “Idąc 25 lat temu przez Greenpoint można było pokazać palcem, kto jest nielegalny. W jaki sposób? Byli to przede wszystkim zaniedbani mężczyźni, często podpici, zmagający się z nałogiem alkoholowym. Wielu naszych trzeźwiej myślących natychmiast szukało sposobów, jak dostać papiery – mówi Ewa Kornacka, dyrektor wykonawcza POMOC-y, organizacji od wielu lat pomagającej Polakom w metropolii, także w sprawach imigracyjnych. – Nie pytamy nigdy o status. Dla nas nie ma to znaczenia. Każdy jest bardzo mile widziany. Dopiero w trakcie załatwiania konkretnej sprawy musimy wiedzieć, co i jak. To zrozumiałe. Natomiast współcześnie mamy do czynienia z zupełnie innym obliczem nielegalnej imigracji. Teraz – przynajmniej ta polska – to osoby mające często własne firmy, piękne domy i samochody, wakacjują się w kurortach na terenie USA, a nie mają dalej uregulowanego statusu. Taka jest prawda. Nie zapominajmy także o młodszych imigrantach – wspaniałej młodzieży, która została tu przywieziona jako dzieci i lepiej mówi po angielsku niż po polsku. Często nie zdają sobie sprawy z tego, że są nielegalnymi imigrantami. Szczerze pani powiem, że codziennie się martwię, czy przypadkiem ktoś nie wpadnie na pomysł, by cofnąć ustawę DACA (Deferred Action for Childhood Arrivals – przyp. red.). To będzie tragedia!”.

Ewa Kornacka przyznaje też, że kiedyś było o wiele łatwiej, i to legalnie, zdobyć dokumenty pobytowe. Wszystko skończyło się 30 kwietnia 2001 roku, kiedy przestała obowiązywać sekcja 245(i). Pozwalała ona na staranie się o pobyt stały osobom, które wjechały do USA nielegalnie lub wjechały legalnie, ale zostały dłużej, niż zezwalała na to ich wiza. Aby można było skorzystać z tej ustawy, trzeba było złożyć dokumenty na sponsorowanie (przez pracę lub rodzinę) właśnie przed 30 kwietnia 2001 roku. W taki sposób legalny pobyt załatwiła sobie pani Leokadia z Brooklynu, która została kucharką koszernych potraw w domu na Borough Parku. “Żyd, u którego pracowałam, sam mi zaproponował sponsorowanie. Miał jakiś sentyment do Polski i wymyślił, że poszukuje odpowiedniej osoby do pracy w kuchni znającej określone przepisy. Mimo że przez pewien czas za sponsorowanie płacił mi mniej, to i tak jestem mu bardzo wdzięczna” – podkreśla pani Leokadia. Kolejna rozmówczyni “Nowego Dziennika” przyznaje, że za zieloną kartę zgodziła się udawać katechetkę. Historie te wydarzyły się w latach 90. Teraz uregulowanie statusu jest o wiele bardziej skomplikowane. Mimo to wiele osób decyduje się na życie “na nielegalu” z nadzieją, że może coś się zmieni, albo czekają aż ich dzieci dorosną i będą mogły zagwarantować im legalne dokumenty.

“Z jakich praw mogą korzystać? W ogóle nie używałabym słowa 'prawa’. Natomiast na przykład w Nowym Jorku osoby bez legalnego pobytu mogą uzyskać ubezpieczenie. Wystarczy zgłosić się do jednej z klinik, znajdujących się przy miejskich szpitalach, i tam można wyrobić sobie kartę, a następnie korzystać z wyznaczonych lekarzy” – tłumaczy Ewa Kornacka. Pewnym „ratunkiem” może być tzw. emergency medicaid, czyli nagła pomoc medyczna. Przysługuje ona każdemu, kto przebywa na terenie USA, bez względu na status imigracyjny. Jedyny warunek to niskie dochody, a w przypadku turystów zakłada się, że na terenie Stanów Zjednoczonych nie pracują, więc i ich dochód wynosi zero dolarów. Ważne jest jednak, by pamiętać, że – zgodnie z nazwą – „emergency medicaid” przysługuje tylko w przypadku nagłych zdarzeń losowych, a nie na przykład wysypki czy anginy, która może być leczona u lekarza pierwszego kontaktu. Tyle w teorii, bo w praktyce, szczególnie nielegalni imigranci, często kryjąc wysokość swoich zarobków, masowo leczą się na koszt państwa, a dokładnie na koszt podatników. Szacuje się, że na rachunki w ramach “nagłej pomocy medycznej” Nowy Jork wydaje rocznie ponad 600 mln dol. Nie jest tajemnicą, że wśród pacjentów są przede wszystkim nielegalni imigranci. W każdym większym ośrodku medycznym są pracownicy socjalni, którzy mają za zadanie zorganizować pieniądze na rachunek wystawiony przez szpital. Kosztami obarczają pacjenta, towarzystwo ubezpieczeniowe albo państwo, a więc pośrednio podatników. W środowisku imigranckim każdy pewnie zna co najmniej jedną osobę, która leczyła się na koszt państwa, na przykład przeszła operację i nie zapłaciła ani centa.

Osoby, które nie mają ważnych dokumentów pobytowych, mogą też skorzystać z pomocy terapeutów przyjmujących na przykład w klinice Outreach na Greenpoincie. “Każdy, kto się do nas zapisuje, odpowiada na standardowe pytania. Jedno z nich dotyczy numeru Social Security i w tym miejscu pacjenci często się zacinają, nie wiedzą, co mają odpowiedzieć, boją się przyznać do tego, że nie mają numeru. Podobnie z ubezpieczeniem – słychać zdenerwowanie w głosie, bo nie wiedzą, czy jeśli nie mają ubezpieczenia, to będą mogli otrzymać u nas pomoc. Ja zawsze wtedy informuję, że nie ma żadnego problemu, prowadzimy serwis terapeutyczny bez względu na status imigracyjny – tłumaczy terapeutka Katarzyna Fiorita. – To jest Nowy Jork, mieszka tu spora liczba osób, które nie mają uregulowanego statusu, i nie możemy ich dyskryminować. Często jest tak, że ludzie nie znają tego systemu imigracyjnego, zagapią się przez pierwsze pół roku i orientują się dopiero po terminie, że ich wiza nie jest już ważna. Chcą to odkręcić, a często już się nie da. To z kolei prowadzi do obniżenia poczucia własnej wartości, a w sytuacji 'bez wyjścia’ do sięgnięcia po używki”.

I choć – jak przyznaje terapeutka – wśród pacjentów nie ma już tak wielu jak kiedyś Polaków bez dokumentów, to wciąż jest to spora grupa. „Na zawsze zapamiętam pewne kazanie wygłoszone w jednym z kościołów na Manhattanie, podczas którego ksiądz powiedział: nielegalnym imigrantom należy się taki sam szacunek, jak pozostałym mieszkańcom USA, chociażby dlatego, że to oni budują nasze domy, sprzątają mieszkania czy opiekują się naszymi dziećmi i naszymi rodzicami i powinniśmy być im za to wdzięczni”.

NOWOJORSKIE PRAWO JAZDY DLA NIELEGALNYCH?

Najwięcej nielegalnych imigrantów osiedla się w tzw. miastach sanktuariach. A więc na przykład Nowym Jorku, Chicago czy Los Angeles. Immigration Legal Resource Center podaje, że jest 39 obszarów miejskich, które można określić jako właśnie 'sanctuary cities’, 364 powiaty i cztery stany, w tym Kalifornia. Są jednak instytuty, które podają o wiele większe liczby. Podobnie za to szacują dotacje federalne liczone w miliardach dolarów dla miast sanktuariów. Wiele z nich oferuje bezpłatne ID dla imigrantów, a nawet prawa jazdy. Taki dokument w Nowym Jorku chce wprowadzić poseł z Queensu Francisco P. Moya, który pod koniec stycznia przedstawił odpowiednią ustawę w tej sprawie. Gdyby została zatwierdzona, mogłoby z niej skorzystać co najmniej 150 tys. osób, także Polaków. Pomysł krytykuje część republikanów. Ostrzegają, że to najlepsza droga do fałszowania wyborów. “Najpierw wydajemy miliony dolarów podatników na wręczanie praw jazdy nielegalnym mieszkańcom stanu, a następnie planujemy przegłosowanie prawa, zgodnie z którym wszyscy posiadacze tych dokumentów mają prawo do głosowania” – mówił jakiś czas temu republikański poseł stanowy z Kalifornii Tim Donnelly. W stanie tym tylko w pierwszym roku obowiązywania ustawy dotyczącej praw jazdy dla nielegalnych dokument ten wyrobiło ponad 605 tys. osób.

Autor: Anna Arciszewska

Źródło: http://www.dziennik.com/publicystyka/artykul/zycie-na-nielegalu

Zapraszamy na seminaria i konsultacje w USA. Nowotwory, choroby przewlekłe, choroby kobiece, niepłodność…. Dla wielu osób jest szansa na wyleczenie. Spotkania ze światowej sławy specjalistką w dziedzinie leczenia integracyjnego.

Zapraszamy na seminaria i konsultacje w USA. Nowotwory, choroby przewlekłe, choroby kobiece, niepłodność…. Dla wielu osób jest szansa na wyleczenie. Spotkania ze światowej sławy specjalistką w dziedzinie leczenia integracyjnego.

„Choroba nowotworowa to przewlekłe schorzenie, gdzie guz nie jest przyczyną, lecz skutkiem, którego początek miał miejsce na długo przed formowaniem się rozrostu komórek. Guz jest tylko objawem, który daje sygnał lekarzowi, że ciało przewlekle choruje. Ponieważ nowotwór jest schorzeniem złożonym, leczenie raka nie może ograniczać się do usunięcia guza nowotworowego.”

Znajdź równowagę, odzyskaj zdrowie !!!

Polonijny Klub Zdrowie Najważniejsze oraz portal www.presspol.com zapraszają na seminaria, które wygłosi dr n. med. Preeti Agrawal. Odbędą się one 31 marca w Filadelfii, 1 kwietnia w Nowym Jorku i 2 kwietnia w New Britain (bilety do są kupienia online www.polticket.com lub w punktach sprzedaży – podanych na końcu artykułu)

Dr Preeti Agrawal uzyskała dyplom Medical Collage w Jaipur w Indiach, zrobiła specjalizację II stopnia w dziedzinie ginekologii i położnictwa. Od ponad 20 lat prowadzi praktykę lekarską w Polsce. Przeszła szkolenie z zakresu medycyny chińskiej, zdobyła tytuł specjalisty hipertermii lokalnej. Za swoją działalność na rzecz kobiet w 2009 r. otrzymała Kryształowe Zwierciadło – prestiżową nagrodę miesięcznika „Zwierciadło”, uhonorowano ją też tytułem „Niezwykła Polka Roku 2008” w woj. dolnośląskim. W latach 1995-2001 odbyła szereg staży naukowych w Niemczech, m.in. w Ośrodku Integracyjnym Leczenia Nowotworów prof. A. Herzog, w Danii, Anglii i Kanadzie.

Wraz z mężem, prof. Anii Kumar Agrawal, otworzyła pierwszą w Polsce Klinikę Integracyjnego Leczenia. Klinika prowadzi konsultacje i indywidualne programy leczenia, łącząc osiągnięcia współczesnej medycyny z różnymi formami terapii naturalnych. Dysponuje nowoczesnym sprzętem i laboratorium badawczym. Specjalizuje się w leczeniu chorób kobiecych, przewlekłych, cywilizacyjnych i nowotworów. Oferuje integracyjne leczenie raka, niepłodności, endometriozy, mięśniaków, zaburzeń hormonalnych, prostaty, depresji i wielu innych schorzeń. Świadczy także usługi w zakresie profilaktyki zdrowia. W klinice wykonywane są konsultacje i zabiegi chirurgiczne oraz konsultacje pediatryczne. Specjaliści zajmują się też opracowywaniem diet i właściwej suplementacji, ziołolecznictwem, służą wsparciem psychoterapeutycznym, można skorzystać z ozonoterapii, witaminoterapii dożylnej itp. Więcej informacji na www.imc.wroc.pl

„Zespół lekarski tworzą osoby o wysokich kwalifikacjach, które wkładają w swoją pracę wiedzę, doświadczenie i serce. „Zdrowie jest integralną częścią naszego życia, naturalnym stanem każdego człowieka. Promowanie zdrowia na każdym etapie życia z wykorzystaniem naturalnego potencjału to nasza misja” – twierdzi dr Agrawal. Klinika Medycyny Integracyjnej proponuje leczenie holistyczne – całościowe. Leczenie integracyjne skupia się na przyczynie choroby, nie tylko na łagodzeniu symptomów, a pacjent i lekarz są partnerami w procesie leczenia. Równowaga na wszystkich poziomach życia stanowi podstawę zdrowia i szczęścia. Dlatego dr Agrawal nie tylko ratuje zdrowie fizyczne, ale uczy, jak zrozumieć siebie, swoją chorobę i jak samemu się uzdrowić, odkryć radość i sens życia. Uważa, że należy się zająć zarówno stanem psychicznym danej osoby, jak i środowiskiem, w którym przebywa, sposobem odżywiania, relacjami z ludźmi, zainteresowaniami itp. Metody integracyjne uruchamiają procesy samoleczenia i z powodzeniem mogą być stosowane jednocześnie z metodami konwencjonalnymi.

Gdy zachorujemy, często nie wiemy, jak należy postępować, gdzie szukać pomocy i wsparcia. Z odpowiedzią śpieszy polonijny Klub Zdrowie Najważniejsze, poprzez organizowanie różnych spotkań, wykładów, seminariów i kursów. Osoby, które dotychczas skorzystały z leczenia w klinice dr Agrawal, odzyskały wewnętrzny spokój, i radość życia, a ich stan zdrowia uległ poprawie. Z zainteresowaniem słuchaliśmy na spotkaniu klubowym opowieści jednej z członkiń, która podzieliła się z nami wrażeniami z 10-dniowego pobytu w klinice dr Agrawal we Wrocławiu. To spowodowało, że z jeszcze większym zaangażowanie podjęliśmy działania, aby planowane seminarium doszło do skutku i udało się! Pani doktor przyjęła zaproszenie i już za niecałe dwa miesiące będzie można skorzystać z wykładu lub zamówić prywatną wizytę u tej światowej klasy lekarki. Jeśli z jakiegoś powodu cierpisz, nie zwlekaj – zrób pierwszy krok, przyjdź na seminarium. Posłuchasz prelekcji i sam zdecydujesz, czy to jest droga dla Ciebie.

Dr Agrawal udziela konsultacji także drogą elektroniczną (skype), co w przypadku odległości dzielącej Polskę i USA ma duże znaczenie – dzięki temu pacjenci będą mogli utrzymać kontakt z panią doktor. Klub ma zamiar zorganizować grupowy wyjazd do wrocławskiej Kliniki.
Warto wspomnieć, że dr Agrawal wraz z mężem pracują nad otwarciem pierwszego w Polsce prywatnego szpitala specjalizującego się w integracyjnym leczeniu nowotworów. To miejsce będzie szansą dla chorych i często pozbawionych nadziei osób na odzyskanie zdrowia i ocalenie życia.

Janina Nina Sendra

SEMINARIA I KONSULTACJE (po polsku i angielsku) ze światowej sławy lekarką DR PREETI AGRAWAL

Tylko przez 3 dni w USA !!!

Filadelfia – 31 marzec
Nowy Jork – 1 kwiecień
New Britain – 2 kwiecień

Potrzebna wcześniejsza rezerwacja.
Kliknij i kup bilet

Seminaria: $60.00

Filadelfia – piątek 31 marzec 2017
6.00 pm (po polsku)

The Associated Polish Home
9150 Academy Road, Philadelphia, PA 19114

New York – sobota, 1 kwiecień 2017
12.00 pm (po polsku)
3.00 pm (po angielsku)
Our Lady of Consolation Church
184 Metropolitan Ave. Brooklyn, NY 11249

New Britain – niedziela, 2 kwiecień 2017
1.00 pm (po polsku)
5.00 pm (po angielsku)
Gen. J Haller 111 Club, 112 Grover St.
New Britain, CT 06053

Bilety

ONLINE:
www.festpol.com oraz www.polticket.com

PUNKTY SPRZEDAŻY:

Pennsylvania:
POLKA HEALTH&BEAUTY tel. 215-739-2868
2721 E Allegheny Ave. Philadelphia, PA 19134

New York:
KSIĘGARNIA POLONIA tel. 718-389-1684
882 Manhattan Ave. Brooklyn, NY 11222
FONTANNA MŁODOŚCI tel. 718-417-1210
66-45 Fresh Pond Rd. Ridgewood, NY 11385
Aleksandra Nagorska tel. 347-282-3353

Connecticut:
POLDAREX tel. 860-225-9275
102 Broad St. New Britain, CT 06053
Janina Sendra tel. 860-990-9529
Renata Majka tel. 860-729-1543