Vivaldi Metal Project – fantastyczna muzyka w nietypowym wykonaniu.

The VIVALDI METAL PROJECT is a music creation born from an idea conceived and developed by Italian keyboard player, composer and producer MISTHERIA (solo artist, Bruce Dickinson, Rob Rock, Roy Z, Artlantica).
The project is a symphonic-metal opera based on Antonio Vivaldi’s Baroque masterwork “The Four Seasons”, featuring more than 130 amazing metal and classical artists, orchestra, a string quartet and three choirs from all over the world. The album features 14 tracks – all the movements from Antonio Vivaldi’s original score plus two original new songs written by MISTHERIA. The impressive roster of artists probably makes this titanic album the biggest all-star project ever!
Back in 2013, MISTHERIA started thinking about making a metal version of “The Four Seasons”, a masterpiece that he loved and kept listening to since his childhood. MISTHERIA started to play and record all the movements on the piano but then felt that a parallel symphonic-metal version would have been the perfect continuation. Therefore, he recorded and uploaded a short trailer on the web to start engaging musicians. A few days later, Italian bassist and composer Alberto Rigoni (solo artist, TwinSpirits, Kim Bingham, The Italians, BADASS), who had already collaborated with Mistheria by recording bass on his previous solo album “Dragon Fire”, learned about the project and contacted MISTHERIA offering his support to work on the project as co-producer. Also, MISTHERIA made the “innovative” choice – never done so far – to add lyrics and singers to “The Four Seasons” which, as composed by Vivaldi, is an instrumental work. For this important task, he invited Douglas R. Docker who perfectly translated the producer’s concept into brilliant lyrics. Additional lyrics were written by Mistheria, Rob Rock and Lance King.
A cast of 10 awesome arrangers joined MISTHERIA creating epic and memorable music, combining a standard metal band lineup with strings, orchestra and choir: Douglas R. Docker, Francesco Dall’O’, Frank Caruso, Gabriels, Keiko Kumagai, Nicolas Waldo, Pawel Penksa, Tomas Varnagiris, Yannis Androulakakis and Zhivko Koev.

The cast furthermore includes performances by Mark Boals (Malmsteen, Royal Hunt), Fabio Lione (Rhapsody of Fire, Angra), Edu Falaschi (Almah), Rob Rock (Impellitteri), Mike Lepond (SymhonyX), Dani Löble (Helloween), Ruud Jolie (Within Temptation), Mark Cross (Firewind, Scorpions), Steve Di Giorgio (Testament), Rolf Pilve (Stratovarius), Victor Smolski (Rage, Almanac), Ruben Israel (Delain), John Macaluso (ARK), Marco Sfogli (James Labrie), Chris Caffery (Savatage), Mark Wood (Trans Siberian Orchestra), Dirk Verbeuren (Soilwork), Atma Anur (Tony MacAlpine), Vitalij Kuprij, Anna Portalupi (Tarja Turunen), Sean Tibbetts (Kamelot), Martijn Peters (Stream of Passion) and many more.

It took more than 2 years of intensive non-stop hard work to get the album done. Mixed and mastered byIvan Moni Bidin at “Artesonika” recording studio in Italy and assisted by Fabio D’Amore, the album is a full 74 minutes of intense, passionate, fascinating, powerful and majestic experience!

Production, ideation, concept and artistic direction by MISTHERIA. Co-produced by Alberto Rigoni.

www.vivaldimetalproject.com / www.mistheria.com / www.albertorigoni.net

Historia zespołu „Perfect” oczami Seweryna – część 2

Historia zespołu „Perfect” oczami Seweryna – część 2

seweryn-reszka

PERFECT LIVE. April 1, 1987

Na początku 1987 r. Janusz Kosiński zaproponował aby Perfect wystąpił z okazji 25-lecia “Trójki” czyli Programu III Polskiego Radia. Trafił na sprzyjający grunt. Kończyły się miliony zarobione przez Hołdysa na działalności grupy Perfect. I Ching i MWNH był sukcesem artystycznym ale nie finansowym, o Plugawym Anonimie nie wspominając. Zbyszek prowadził intensywne życie rockmana, był hojnym kumplem płacącym wysokie rachunki w dobrych knajpach i barach. Reszta zespołu nigdy nie pogodziła się z zarżnięciem kury znoszącej złote jaja. Co prawda Urny był pokłócony z “Karakułem”, Hołdys potraktował Grześka Markowskiego haniebnie podczas ostatniego wyjazdu do Berlina Zachodniego, a z kolei “Ponton” wyrzucił Szkudelskiego z zespołu… ale szanse na wspólne granie były duże. Spotkaliśmy się w barku Hotelu Europejskiego. Po chwili było wiadomo, że wszyscy się zgadzają. Pozostało tylko przeproszenie Grześka. Hołdys zrobił to w typowym dla siebie, brawurowym stylu. Po prostu pojechał do Józefowa i …wskoczył do wanny, w której akurat Markowski brał kąpiel.

Warunki jakie postawiono organizatorom (ZSMP) były następujące: milion złotych honorarium, hotel dla 50 znajomych i pokrycie kosztów 10. dniowego obozu kondycyjnego dla zespołu (żeby było śmieszniej, obóz zorganizowano w ośrodku wypoczynkowym …Państwowych Zakładów Karnych). Wszystkie warunki zostały przyjęte. Koncert odbył się 1 kwietnia w historycznej Hali “Olivia” w Gdańsku. Tłumy były ogromne. Zablokowały sąsiednie ulice. Zapis koncertu został po paru miesiącach obróbki wydany przez Pronit na trzech LP pt. “Perfect. Live. April 1, 1987”.

PERFECT DAY – 12 września 1987 roku.

Krzysiek Materna – wówczas dyrektor Agencji Koncertowej Zjednoczonych Przedsiębiorstw Rozrywkowych (ZPR) – zaproponował zorganizowanie koncertu Perfectu w Warszawie. Początkowo była mowa o kortach Legii ale Hołdys jak zwykle poszedł na całość i skończyło się na Stadionie X-cio Lecia. To miał być wyjątkowy koncert, obliczony na 40 tys. ludzi. Dlatego też przygotowania do niego też były wyjątkowe. Po pierwsze powołano firmę “Perfect Organization – Spółka z Ograniczoną Odpowiedzialnością. Następnie Ministerstwo Kultury i Sztuki udzieliło zgody “Obywatelom Zbigniewowi Hołdysowi oraz Sewerynowi Reszce na organizowanie koncertów zespołu ‘Perfect’ oraz zaproszonych do współpracy solistów i zespołówi polskich na terenie całego kraju do dnia 31 grudnia 1989 r.” Po czym wyraziło zgodę na zastosowanie 100% zwyżki wynagrodzeń podczas koncertu nazwanego “Perfect Day”. ZPR-y miały zapłacić Perfect Organization za ten koncert… 9.5 miliona złotych. Ale honoraria zespołu to było “zaledwie” 2.5 mln. Nagłośnienie kosztowało więcej, bo 3 mln, a oświetlenie 2 mln. No i inne koszta i narzut firmy na to wszystko 10%. ZPR musiały pokryć koszt zbudowania sceny – 4 mln, wynajęcia stadionu z obsługą – 2.5 mln, reklamy – 1 mln i inne. Razem kalkulowano koszta koncertu na 22 mln zł i zysk 8 mln przy cenie biletu wstępu 800 zł. Z tego wynika, że liczono na 37.500 widzów. Hołdys pojechał na wczasy dla odchudzających się, podczas których zbudował z zapałek model sceny. Była wielka, dwupoziomowa, z wybiegami. Ot taka, jakiej używały kapele na Zachodzie. No i zaczęły się problemy. Jak i z czego ją zrobić, jak ją ustawić na stadionie. Na szczęście odnalazł się jego kumpel z klubu “Medyk”, który pracował w War-Expo – firmie, która robiła wielkie konstrukcje wystawowe. Do tego celu używała elementów zwanych swojsko “Moskwa Mała” i “Moskwa Duża”. Były to metalowe pręty, które wkręcało się w kule mające jakąś nieprawdopodobną ilość nagwintowanych otworów. Na potrzeby tego koncertu użyto 25 tysięcy tych elementów, a 10-cio osobowa brygada montowała to dwa tygodnie. Potem powstał problem dachu. Na stadionie wiały silne wiatry. Ich podmuch mógł oderwać scenę ze sprzętem i zespołem od ziemi. Na szczęście jakiś mądry człowiek wymyślił takie połączenie, które powodowało w momencie zagrożenia …oderwanie się dachu od sceny. Na taki koncert potrzebne były ogromne ilości aparatury nagłaśniającej. Najlepiej po 30 tys. wat na stronę co zapewniało zarówno dobrą jakość jak i wystarczającą moc. Taką ilością sprzętu dysponował wówczas tylko pan Ludwik Cękalski. I to on zobowiązał się nagłośnić stadion. Któregoś dnia jakaś przyjazna dusza ostrzegła zespół, że obiecana aparatura ma tego samego dnia być w Moskwie na jakimś politycznym spędzie polskich artystów. Sytuacja stała się dramatyczna, groziła odwołaniem imprezy. Jurek Oliwa pojechał w Polskę załatwić inne “aparaty”. Z pomocą przyszedł mąż Eleni – Fotis, i inni. Sytuacja została uratowana, ale przez parę dni koncert wisiał na włosku i kosztowało to zespół sporo nerwów. Światła zapewniał Arek Jarosz, Janek Rekłajtis i Mietek Kozioł, wówczas z klubu “Stodoła”, który wykonał genialną robotę. Miał program komputerowy sterujący światłami i parę wynalazków które spowodowały, że wszyscy myśleli, że użyto laserów. Po koncercie mówiono, że lasery były z Londynu od Pink Floyda.Kolejnym problemem było zabezpieczenie stadionu i sceny. Zmontowano ekipę składającą się z bramkarzy warszawskich klubów. To byli zaufani ludzie Perfectu a ich zaletą było też to, że się …samofinansowali. Tuż jednak przed koncertem Krzysztof Materna, któremu konkurencyjna ekipa bramkarzy zaproponowała łapówkę przestraszył się i zamienił ich na pracowników ZPR-ów i milicjantów (którzy “brali w łapę” na potęgę). Tak więc, mimo, że na koncercie było grubo ponad 35 tys. ludzi, to biletów sprzedano o wiele mniej. Jako pierwszy Perfect użył bezprzewodowych mikrofonów, tak więc gitarzyści i Grzesiek mogli biegać do woli po ogromnej scenie. Gościem był Jasio Skowron – ociemniały pianista jazzowy, który zagrał w ”Niewiele Ci mogę dać”. Podczas koncertu gitary stroił Staszek Zybowski. Pojawiła się telewizja, która miała zarejestrować to wydarzenie. Nagrała koncert, tylko że… bez dźwięku przez pierwsze 45 minut. Natomiast w Dzienniku TVP pokazano …puste trybuny na stadionie, sugerując, że na koncert nikt nie przeszedł. Koncert trwał 3 godziny. Skończył się w strugach deszczu. To był wielki sukces zespołu. W roku kompletnej beznadziei (bo zarówno władze jak i Solidarność były na skraju wyczerpania) dokonano czegoś na światowym poziomie. Pokazano, że jak się chce to można przekroczyć standardy artystyczne i organizacyjne. Podczas koncertu sprzedawano tak zwane „certyfikaty”, czyli bilety wstępu na koncert Perfectu w roku 2000. Kosztowały tylko 300 zł. Kupiło je 447 osób. Tyle uwierzyło, że zespół będzie działał 13 następnych lat. I wcale się nie pomylili. Tyle, że ten koncert się nie odbył, ale to inna historia. Światowe reakcje na Perfect Day były różne. Najpierw Wolna Europa podała, że 35 tys. fanów Perfectu “dało wyraz swojej nienawiści do reżimu komunistycznego śpiewając z zespołem “Nie bój się tego – Jaruzelskiego” i “Chcemy bić ZOMO!”. Następnie podchwycił to Głos Ameryki, zwiększając liczbę widzów do 40 tys. Pojawiła się krótka notatka w New York Times: Rock fans taunted the Communist Government Saturday night as Perfect, Poland’s leading rock group, made its Warsaw comeback four years after disbanding in frustration over low pay and battles with the censors. The concert, the largest in Polish history, was attended by 30,000 enthusiastic fans, who danced around a playing field and lit torches made from rolled- up Communist Party newspapers during the three-hour performance.

Druga notatkę na teamat koncertu zamieścił The Washington Post. Na to już musiały zareagować władze. Najpierw kazano zespołowi napisać wyjaśnienie do dyrekcji ZPR-ów – organizatora. Później do samego Jerzego Urbana, który zajął się światowymi reakcjami na koncert podczas swojej konferencji prasowej. Z oświadczenia Hołdysa wyjął fragment o tym, że podczas działalności zespołu cenzura tylko raz interweniowała w jego teksty. Dziennikarze zaśmiewali się do rozpuku… Sprawa rozeszła się po kościach. Perfect Day to był wielki sukces Perfectu a jednocześnie …koniec kolejnego etapu działalności. Hołdys znowu się oddalił.

KANADA i “Pefect” w CBGB
W 1989 roku zdecydowałem się wyjechać do Kanady. Branża rockowa konała. Dawniej gralimy 3 dni po rząd hale w Olsztynie na 5 tys. ludzi. Teraz musiałem mieć 5 najbardziej popularnych kapel żeby z trudem zagrać jeden koncert (Kobranocka, Formacja Nieżywych Schabów, Chłopcy z Placu Broni, Zyio, Closterkeller czy Big Cyc). Zostałem z dwoma nagranymi płytami, bo Polskie Nagrania i Tonpress wpadły w panikę i wycofały się z kupna nagranego materiału. Mój kontrakt na koncerty Krajowej Sceny Młodzieżowej, które reklamował w radio Paweł Sito a w telewizji Piotr Majewski, nagle przestał obowiązywać, bo panienka z konkurencyjnej firmy przespała się z jednym z nich. Jeśli dodamy do tego, że się rozwiodłem i mocno to przeżywałem, to była to wystarczająca liczba powodów żeby wyjechać. Mój wyjazd nastąpił jednak dopiero na początku 1990 roku bo sześć miesięcy czekałem nie wiadomo po co na wizę amerykańską. Czas ten spędziłem głównie w barku Władka Komara zwanym “Okrąglak”, który dostał za złoty medal olimpijski. Hołdys w tym czasie nie próżnował. Używając nazwy “Perfect” usiłował podbić USA. Wystąpił nawet w legendarnym nowojorskim klubie CBGB. Cała sprawa jednak padła, bo uparł się żeby samemu śpiewać mimo, że producenci doradzali zaangażowanie miejscowego wokalisty. Ja o tej wyprawie nic nie wiedziałem, choć planowaliśmy ją lata całe. Zamiast mnie pojechał bardzo miły pracownik techniczny Maciek, gdyż jego ojciec pożyczył Hołdysowi 5 tys. dolarów. To było dużo pieniędzy wtedy – ja kupiłem mieszkanie w 1985 r. za $6,000.
W Kanadzie poznałem kobietę i zostałem na stałe. Czekając na papiery imigracyjne pracowałem jako kierowca, nocą rozwożąc gazety a w dzień pizzę. Z tego powodu przez dwa lata nie piłem żadnego alkoholu co było nowym doświadczeniem w moim życiu…

PRZEWAŁ HOŁDYSA i PERFECT OD NOWA BEZ NIEGO
15 maja 1992 r. o 7 rano zadzwonił telefon. Dzwonił Grzegorz Brzozowicz z Programu III Polskiego Radia. Okazało się, że firma Polton wydała na 2 CD nasze 3 LP “Live. April 1, 1987”. Afera polegała na tym, że Hołdys zgarnął całą kasę, twierdząc, że to jego nagrania. Tymczasem był to nasza wspólna własność, wszak zapłaciliśmy za te nagrania pół miliona zł z honorarium za koncert w hali “Olivia” w Gdańsku. Istniał procentowy podział: zespół i ja po 15%, Krzysztof Sokół – 4%, Andrzej Martyniak i i Tadek Trzciński po 3%. Było to respektowane przez Pronit, który te 3 LP wydał i przez… Polton, który wydał ten sam materiał na kasetach magnetofonowych.
Kiedy dotarły do mnie te dwa trefne CD oniemiałem. Inna okładka, moje nazwisko zniknęło, a w środku teksty o koncercie… na Stadionie X Lecia który odbył się wszak 12 września a nie 1 kwietnia 1987 r. Wyglądało na to, że mój były przyjaciel nie tylko mnie zdradził ale i okradł. Byłem w szoku. Poza tym czułem się odpowiedzialny przed resztą zespołu. To ja byłem ostatnim managerem, to ja podpisałem i miałem umowę dotyczącą tych nagrań. Gdy ochłonąłem zacząłem na chłodno kalkulować. Pieniędzy nie odzyskamy. Sądy w Polsce? Nie dzialają. Pozostało mi samemu wymierzyć mu karę a przy okazji zrobić coś dobrego dla polskiego rocka. Postanowiłem mianowicie reaktywować Perfect bez Hołdysa. Pojechałem do Chicago. Tam mieszkał Rysiek Sygitowicz, który zakładał Perfect i stworzył ze Zdziśkiem Zawadzkim jego brzmienie. Hołdys dał melodię. Markowski swój niesamowity głos, a Szkudelski czadowe bębny. To jednak “Sygita” pomysły aranżacyjne i nietypowe “basówki” “Morskiego Psa” były podstawą brzmienia zespołu Zaproponowałem mu aby został liderem. Choćby na trasę po Kanadzie. Zgodził się chętnie. Miał niewyrównane rachunki z Hołdysem dotyczące pierwszej płyty Perfectu. Reszta zespołu chciała grać. Próby odbywały się telefonicznie. Rysiek w Chicago, Urny na Śląsku, reszta w Warszawie. Wreszcie spotkali się w Toronto. Dwa dni prób. Pierwszy koncert w Hamilton. Już podczas pierwszych numerów młodzież zbiega pod scenę, zaczęła tańczyć i śpiewać z zespołem. Uwierzyli, że znów mogą razem grać. Potem było 2 razy Toronto, Calgary, Edmonton i Vancouver, gdzie goszczeni byliśmy w konsulacie, a konsul poinformował nas, że najlepsza marihuana w Kanadzie jest hodowana właśnie w prowincji British Columbia. Potem Ryśka i Urnego zaprosili do klubu bluesowego na jam session, ale nie wpuścili ich na scenę gdy ich zobaczyli. A widok wskazywał na znaczne spożycie. Świadkiem tego był konsul i było mi głupio. Problem z alkoholem odbiją się czkawką Urnemu i Sygitowi jeszcze nie raz. Postanowiliśmy zagrać w Polsce. Stało się to 8 stycznia 1994 r. w katowickim “Spodku”. Tłumy były nieprzebrane, a sukces wyjątkowy. “Perfect bez Hołdysa jest perfekt” – głosiły tytuły gazet. Posypały sie propozycje koncertów z całej Polski. Zaczęła się też wojna z Hołdysem o nazwę i logo ale to inna historia.
(W skrócie: Ja w imieniu zespołu kupiłem logo od Edwarda Lutczyna za 12 mln zł. “Karakuł” zajął się sprawami prawnymi. W Urzędzie Patentowym sprawdziliśmy, że nazwa Perfect nie była zastrzeżona (w 1994 r.). Wiem, że “Karakuł” oddał sprawę do sądu. Ten odesłał ją do prokuratury jako przestępstwo ścigane z urzędu. “Poświadczenie nieprawdy w celu zdobycia korzyści majątkowych” – paragraf 205. Prokuratura wezwała Hołdysa. On się nie stawił i doprowadziła go na przesłuchanie policja. Wtedy chyba zrozumiał co zrobił i jednocześnie nas serdecznie znienawidził. Wszystko to wiem z opowiadań. “Karakuł” padł na serce i sprawa też padła. Sprawdziłem na stronie internetowej Urzędu Patentowego, że Hołdys ma prawo do nazwy Perfect (ale nie do loga). Żyje z działalności zespołu od 17 lat w nim nie grając, a publicznie wiesza psy na tych którzy go tworzą. Powiedział kiedyś że “to nazwa gra a nie zespół”. Nawet się obraził na Darka Kozakiewicza – kumpla z podwórka – za to że gra w zespole… Perfect.)
Ja musiałem w 1994 r. zdecydować zostaję z nimi w Polsce czy wracam. Wybrałem kobietę i Kanadę. Gdybym został, byłbym pewnie milionerem, a tak klepię tą “kanadyjską biedę”. Ale pieniądze nie są rzeczą najważniejszą. Przynajmniej dla mnie.

pismo-1

pismo-2

pismo-3

Napisane przez: Seweryn Reszka

Seweryn Reszka. Obserwator i prześmiewca zjawisk. Organizator koncertów rockowych w Kanadzie. Emerytowany menadżer zespołów rockowych. Od 20 lat właściciel agencji reklamowej. Podróżnik i wielbiciel czerwonego wina. Graphics designer, art director wielu magazynów polonijnych. (Zdrowy styl, W drodze, Nasze żagle, Trucker[ski] magazine, Polish-Canadian Trucker).

Źródło:
http://www.przeglad.ca/2016/05/historia-zespolu-perfect-oczami-seweryna-cz-2/

Historia zespołu „Perfect” oczami Seweryna – część 2

Historia zespołu „Perfect” oczami Seweryna – część 1

seweryn-reszka

Seweryn Reszka, były menadżer grupy „Perfect”. Gorąco zapraszamy do zapoznania się z bardzo bogatą historią tego zespołu, spisaną i opowiedzianą przez człowieka LEGENDĘ. Seweryn i Jego Rock’N’Roll’ownia.

PRAPOCZĄTKI

Proszę cofnąć się w czasy kiedy nie było internetu ani iPoda, ba nie było CDs a królowały winylowe czarne LP. Nie było telefonów komórkowych, w telewizji były dwa kanały a w radio trzy programy.

PRL późnego Gomułki to były czasy szare i ponure. W tym czasie na Zachodzie zaczął królować Rock’n’Roll. W 1967 na Monterey Pop Festiwal wystąpił po raz pierwszy Jimi Hendrix. Bob Dylan zaśpiewał o tym, że czasy się zmieniają. W 1969 odbył się legendarny festiwal w Woodstock, na którym debiutowały takie późniejsze gwiazdy jak Janis Joplin, Santana, The Who czy Joe Cocker. W Polsce najbardziej popularne były zespoły brytyjskie: The Beatles, The Rolling Stones, The Animals. Oczywiście w polskim radio rocka nie puszczano a płyty można było kupić tylko w komisie za jakieś astronomiczne sumy. Dlatego młodzież słuchała radia Luxemburg, bo tam nadawano zachodnią muzykę. Rock’n’Roll nie zna granic i dotarł też do Polski. Już w 1959 r. Franciszek Walicki założył na Wybrzeżu pierwszy zespół o nazwie Rythm and Blues, ale został on zlikwidowany błyskawicznie przez komunistyczne władze.

Pod nazwą big-beat powstało trochę zespołów grających pop-rock jak Czerwone Gitary, Czerwono Czarni, Trubadurzy czy Niebiesko-Czarni. Potem pojawił się Niemen, Brakout i SBB. Wreszcie pod koniec lat 70. zanotowano zjawisko zwane Muzyką Młodej Generacji – Kombi, Krzak, Exodus. Na rynku muzycznym popularny był Dwa Plus Jeden czy Andrzej i Eliza, królowała Maryla Rodowicz.

Klub “Medyka” w Warszawie i “Dzikie Dziecko”

seweryn-1

W latach 70. Klub “Medyk” w Warszawie był miejscem ożywionej działalności artystycznej. Działał tu m.in. legendarny “Salon Niezależnych”, wiele zespołów jazzowych i rockowych, istniało studio piosenki. Najważniejsze było to, że odbywały się koncerty “na żywo”, które wkrótce wyparła wszechwładna dyskoteka. Jednym z zespołów grających tam w połowie lat 70. było “Dzikie Dziecko”. Zespół był na tyle dobry, że pojechał na trasę z Budką Suflera i wystąpił w warszawskiej Hali “Gwardii”. Muzyka, która grała grupa wyprzedzała to co grali wtedy inni o parę lat. Liderem był Zbyszek Hołdys (g. voc), na gitarze grał Rysiek Sygitowicz, na bębnach Piotr Szkudelski, a wokalistą był Romuald Czystaw (później śpiewał z Budką Suflera). Basiści się zmieniali. Najbardziej znamienitym choć grającym tylko gościnnie był Jurek Goleniewski (ex Breakout). Załapał się też Zbyszek Wypych, właściciel sporej ilości sprzętu do nagłaśniania imprez. Z repertuaru zespołu zachował się właściwie jeden utwór “Fabryka keksów”, który po latach nagrał zespół Turbo. Niestety istniejąca wtedy cenzura radiowa nie dopuszczała ostrych rockowych utworów na antenę. “Dzikie Dziecko” nie miało szans zaistnieć na rynku ani wyjechać za granicę. Kiedy Wypych odszedł do Brakautów zabierając cały sprzęt zespół poszedł w rozsypkę a leader udał się do klubów polonijnych w USA aby zarobić na sprzęt.

Ten zespół ze względu na skład osobowy i muzykę którą grał można uznać za pierwowzór lub pierwszy “Perfect”.

Za chlebem

Zbyszek Hołdys początki kariery miał błyskotliwe. Był samoukiem. na gitarze zaczął grać dosyć póżno, bo w wieku lat 14 – na ławce, na podwórku. Jego kumplami byli Bogdan Olewicz i Andrzej Mogielnicki, którzy wprowadzili go w świat rock’n’rolla jako że znali angielski i mieli dostęp do zachodniej muzyki. Zbyszek wcześnie opuścił liceum. Podczas pamiętnego Marca 1968 został aresztowany przez milicję pod Uniwersytetem Warszawskim. Następnego dnia napiętnowany publicznie na szkolnym apelu opuścił liceum i nigdy do niego nie wrócił. W wieku lat 16 rozpoczął samodzielną karierę artystyczną. Związał się z warszawskim Klubem “Medyk”. Tu praktycznie “zamieszkał”. Jego pierwsze kompozycje zostały nagrodzone na festiwalu studenckim FAMA. Grał w zespole “Kwiaty Warszawy” i RH-. Wkrótce został gitarzystą Maryli Rodowicz. Zakładał zespół Andrzej i Eliza, grał też z Dwa plus Jeden. Wreszcie założył “Dzikie Dziecko” ale życie zmusiło go do emigracji zarobkowej. Pierwszy półroczny wyjazd – typowo klezmerski do knajpy w Chicago pozwolił mu zakupić gitary, wzmacniacze i poczuć się pewnie finansowo. Czasy kiedy chodził głodny minęły. Kolejne wyjazdy były już trochę inne. Dołączył do Perfect Super Show and Disco Band, grupy, która występowała w nocnych lokalach, akompaniowała na koncertach Annie Jantar i trzykrotnie wyjechała do klubów polonijnych w USA. Ciekawostką jest to, że śpiewała w niej Basia Trzetrzelewska, która później zrobiła światową karierę jako Basia – jedyny taki przypadek w historii polskiej muzyki rozrywkowej, porównywalny z karierą Urszuli Dudziak – wokalistki jazzowej.

Powalić całą Polskę na kolana

Wreszcie Zbyszek był gotowy stworzyć wymarzoną super grupę, która “powali całą Polskę na kolana” jak mawiał. Była połowa 1980 roku. W sali “06” warszawskiego klubu “Stodoła” rozpoczęły się próby zespołu, który wkrótce stał się legendą. Z “Dzikiego Dziecka” byli Sygitowicz i Szkudelski. Na basie Zdzisiek Zawadzki (ex Breakout) bo Jurek Goleniewski był już związany z kim innym. Podobnie Romek Czystaw – nie mógł śpiewać z Perfectem bo miał 2-letni kontrakt z Budką Suflera. Sprawa wokalisty była kluczowa. Najpierw Zbyszek chciał sam śpiewać. Pokłócił się o to mocno z Andrzejem Mogielnickim i dlatego teksty dla Perfectu napisał Bogdan Olewicz. (Mogielnicki pisał potem dla Lady Pank). Wreszcie po długich poszukiwaniach, kiedy próby trwały już parę miesięcy pojawił się Grzesiek Markowski. Nie był wokalistą rockowym. Śpiewał w Teatrze na Targówku i w Victoria Singers (z tej grupy powstał później VOX). Olewicz i Hołdys “przerobili” go na rasowego rockowego frontmena.

Ze Zbyszkiem Holdysem znaliśmy się od 1974 r. z “Medyka”. Zaprzyjaźniliśmy się. Podczas tych kilku wyjazdów do USA słał do mnie listy. Głównie pisał o tym jak ma wyglądać… Perfect. Był zafascynowany efektownymi (z użyciem holografii) koncertami grupy KISS i samą koncepcją występowania w pełnym makijażu. Słał zdjęcia. Podczas tych wyjazdów w latach 1976-1980 Zbyszek uważnie śledził branżę rockową w USA i przygotowywał się do tego aby stworzyć super grupę. Spotkaliśmy się przypadkiem w Nowym Jorku w 1979 r. Klezmerska ekipa przyjechała samochodami z Chicago rozliczyć się z PAGART-em*. Podrzucili mi Halinę Frąckowiak, która miała śpiewać w polonijnym klubie w Elizabeth. Odprowadziłem ich na lotnisko – wracali do Polski. Wcześniej założyłem z Wojtkiem Morawskim i Zdziśkiem Zawadzkim Central Park Club. Zasada była prosta. Trzeba było wypić w flaszkę whisky w Central Parku by zostać pełnoprawnym członkiem. My wypiliśmy dwie. Dlatego pewnie na lotnisku oświadczyłem się Basi Trzetrzelewskiej…

Zbyszek chciał żebym został menadżerem Perfectu. Ja raczej chciałem z Polski emigrować i uczciwie mu o tym powiedziałem. Byłem zawodowo przygotowany na to by być “menago”. W tzw. “branży” działałem od 1975 r. kiedy to rzuciłem studia matematyczne dla rock’n’rolla. Pojechałem w pierwszą swoją trasę koncertow jako pracownik techniczny. Nosiłem i podłączałem sprzęt, obsługiwałem nagłośnienie i światła. Byłem w ekipie p. Cękalskiego, który posiadał wtedy największą i najlepszą aparaturę w Polsce. Później pracowałem z Krzysztofem Krawczykiem (1977-78). Tam byłem szefem ekipy technicznej i inspicjentem ogromnego show, z którym jeździliśmy (ponad 50 osób, dwa TIR-y sprzętu). Poznałem tajniki rozliczeń, umów i lewych pieniędzy. Pracowałem też z Andrzejem Rosiewiczem jako… “Ksawery Patejko fryzjer wzorowy – damsko-cywilny i męsko-wojskowy – pierwszy przedstawiciel polskich usług w Kosmosie”. Andrzej “wystrzeliwał” mnie rakietą podczas swojego show. Wreszcie w 1979 r. pracowałem z grupą VOX. Przez te 5 lat poznałem prawie wszystkich polskich wykonawców zarówno zawodowo jak i towarzysko. Moją bazą był klub “Stodoła” w Warszawie.

Po powrocie z Nowego Jorku w 1979 r. zamieszkałem ze Zbyszkiem Hołdysem w wynajętym mieszkaniu przy ul. Ogrodowej w Warszawie. Kiedy powstał “Perfect” utrzymywałem się razem z Tadkiem Trzcińskim – byłym harmonijkarzem Breakout’ów – z nagłaśniania koncertów… Ireny Santor. Z czegoś musiałem żyć. Perfect był znany tylko wąskiej grupie ludzi z kręgu “Stodoły” i branży muzycznej. Na pierwszy koncert zespołu w poznańskim klubie studenckim Aspiryna przyszło …8 osób. Po kilku utworach, przerwali koncert i rozbiegli się po akademikach aby zwołać większą widownię. Tak rewelacyjnej polskiej kapeli nigdy nie słyszeli.

W kilka miesięcy potem, do 5-cio tysięcznej poznańskiej Areny tłumy fanów zespołu aby się dostać do środka wybiły wszystkie szyby. Zrodziła się legenda. Jak to się stało? W lutym 1981 r. zespół dokonał pierwszych nagrań. Oczywiście nikt ich nie zaprosił. Mieli nagrać podkłady dla Lidki Stanisławskiej. Zrobili to błyskawicznie a pozostały czas wynajętego studia poświęcili na nagranie swoich utworów. „Ale wkoło jest wesoło”, „Bażancie życie”, „Lokomotywa z ogłoszenia”, „Obracam w palcach złoty pieniądz” i jeszcze jeden, co do którego Hołdys miał wątpliwości, trochę się go wstydził… Tak to “Nie płacz Ewka”. Skoro jednak nagrania powstały, ktoś w telewizji wpadł na pomysł aby dokręcić do nich “obrazki”. Tak powstał program “Obracam w palcach złoty pieniądz”. Ale minie parę miesięcy zanim telewizja odważy się go wyemitować. Tymczasem radio proponuje już oficjalne nagranie kilku utworów. Są to „Niewiele Ci mogę dać”, „Nie igraj ze mną wtedy, kiedy gram”, „Nasza muzyka wzbudza strach”, „Czytanka dla Janka”, „Wieczorny przegląd moich myśli”, „Coś dzieje się w mej biednej głowie”, „Chcemy być sobą” oraz „Bla, bla, bla”. Od Polskiego Radia odkupują te utwory Polskie Nagrania i tak powstaje pierwsza pierwsza “biała” płyta zespołu. Na okładce logo, które na wzór Coca-Coli stworzył Edward Ludczyn.

Zespół zaczyna koncertować. Coraz więcej. Czasami po dwa a nawet trzy koncerty dziennie. To wynika z idiotycznych przepisów, dotyczących sztywnych stawek za imprezę. Nie ważne ile przyjdzie ludzi na koncert czy 200 osób czy 10 tys. Stawka jest ta sama. W przypadku rockmanów niewielka – 400 zł (później 700 zł). Co dziwne każdy artysta dostaje będąc “w trasie” dodatek objazdowy – 200 zł. To na pokrycie kosztów utrzymania poza domem. Większość organizatorów nie zdaje sobie sprawy z tego co to koncert rockowy. Na przykład dwie starsze panie bileterki w kinie, które zostają dosłownie zmiecione przez tłum fanów czterokrotnie przewyższający pojemność sali. Perfect jest wszędzie. Na festiwalu w Opolu, na festiwalu w Jarocinie, wreszcie w Sali Kongresowej na Rock Jamboree ’81 – koncert zostaje zarejestrowany przez telewizję. Popularność zespół zawdzięcza nie tylko muzyce ale także wspaniałym tekstom Bogdana Olewicza wyśmiewającym PRL-owską rzeczywistość a także buńczucznym odzywkom Hołdysa podczas koncertów. Poza tym “Nie płacz Ewka” zaczyna być grana na… dancingach. Grudniowa trasa odbywała się na Wybrzeżu. Mieszkali w Novotelu. Tam też przebywa delegacja regionu “Mazowsze” na “krajówkę” NSZZ “Solidarność”. Jak głosi legenda Hołdys podchodzi w barze pełnym “mewek” do Kuronia i mówi: – Panie Jacku. To lud w Pana jak w Boga wierzy a Pan z dziwkami wódkę pije. Rozbawiony Kuroń zaproponował mu założenie Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego Gitarzystów Rockowych. W nocy do pokoju Piotrka Szkudelskiego wpadają uzbrojeni osobnicy. To pomyłka – przyszli aresztować Kuronia. Zaczął się stan wojenny. Rano Jaruzelski wygłasza swoją mowę… Jest 8 rano. W hotelowym holu stoi cinkciarz – boi się wyjść na ulicę z dolarami. Przychodzi panienka i otwiera Pewex. Basista Perfectu zwany Morskim Psem podejmuje szybko decyzje. Od “cynka” kupuje po dobrej cenie dolary a następnie wykupuje prawie cały alkohol z Pewexu. Tak zaopatrzony zespół wraca w przerwanej trasy przez pełną czołgów i wojska Polskę do Warszawy.

Nie pokona orła WRONa

Stan wojenny wiązał się z zakazem odbywania imprez publicznych. W przypadku Perfectu trwało to pół roku. Dla zespołu, który żył z koncertowania to było groźne. Na dodatek już w grudniu Hołdys przebąkiwał coś o rozwiązaniu grupy. Zaproponował nawet aby grali dalej ale bez niego. Rysiek Sygitowicz i Zdzisiek Zawadzki mogli się tego podjąć. Tak naprawdę to oni stworzyli brzmienie zespołu, wszystkie aranżacje, większość muzycznych pomysłów była ich. Zbyszek Hołdys dał melodie – oni stworzyli resztę. Ale nie zdecydowali się. Obaj wyjechali “za chlebem” czyli grać w knajpie. Decydujący był aspekt finansowy. Klezmer mogł odłożyć 1200 dolarów miesięcznie. Po półrocznym pobycie za granicą był w stanie kupić sobie mieszkanie. Miesięczna pensja w Polsce to było ok. 20 dolarów. Przy sztywnych stawkach za koncert ogromna popularność nie przekładała się na ogromne pieniądze. Co innego autorzy tekstów (Olewicz) i kompozytorzy (Hołdys). Z każdego sprzedanego biletu na koncert zespołu, z każdej sprzedanej płyty 8% ceny wpływało do ZAiKS (Związek Autorów i Kompozytorów Scenicznych). Tam było dzielone pomiędzy twórców. W wypadku Hołdysa to były miliony. Ale zanim spłynęły na jego konto minął ponad rok. Po ostatnim pobycie w USA Zbyszek kupił sobie mieszkanie własnościowe i był spokojny o swoje finanse, ale…

Na początku stanu wojennego przyszedł do mnie z flaszką whisky i zadał mi zasadnicze pytanie: – Dlaczego mnie nie internowali? Miał wręcz pretensje do WRONy, że nie siedzi teraz razem z Kuroniem i Michnikiem tak jak tysiące działaczy “Solidarności”. – No cóż – powiedziałem – Pan Bóg dał Ci szansę, więc ją wykorzystaj. Zbyszek posłuchał mojej rady i zaczął tworzyć materiał na nową płytę. Miała być o… stanie wojennym. Miejsce, które wybrał na “pracownię twórczą” było dosyć oryginalne – barek dla gości hotelowych w “Victorii”. Granice były zamknięte, cudzoziemcy musieli opuścić PRL, tak więc luksusowe hotele ziały pustką ale jednocześnie były miejscem gdzie łatwo można było dostać alkohol. Cała branża muzyczna spotykała się w barku hotelu “Europejski”. Obok był Pewex, pełen alkoholu. Wszyscy śledzili wieści z PAGART-u i Ministerstwa Kultury i Sztuki. Pierwsza z tych instytucji wysyłała polskich artystów za granicę. Miała komisarza wojskowego, któremu wytłumaczono, że jeśli nie wypuści artystów na Zachód to będziemy musieli płacić ogromne odszkodowania i to w dolarach. Pierwszy wyjechał Wiesław Ochman zostawiając w zastaw rodzinę, a potem klezmerzy na skandynawskie statki, do klubów polonijnych czy arabskich superluksusowych hoteli.

Ja miałem odebrać paszport i wyemigrować. Termin wyznaczono na 22 grudnia 1981 r. Niestety 13 grudnia wybuchła wojna polsko-jaruzelska i moje plany wzięły w łeb. Pierwsze miesiące stanu wojennego spędziłem na piciu wódki i graniu w karty w zacnym gronie. Co innego można było robić? W sposób naturalny dołączyłem do Perfectu. Ponieważ pozycja managera zespołu była zajęta przez Krzysztofa Konarzewskiego “Pontona” zadowoliłem się funkcją szefa reklamy i rzecznika prasowego zespołu. Podczas tras koncertowych byłem pracownikiem technicznym.

Perfect musiał uzupełnić skład. Hołdys szukał długo i cierpliwie. Na miejsce Sygitowicza wybrał Andrzeja Urnego ze Śląska. Grał on w formacjach Dżem i Krzak, był wspaniałym gitarzystą a wyglądał jak Jezus bez brody. Zdziśka “Morskiego Psa” zastąpił Andrzej Nowicki zwany “Karakułem” z racji czarnych mocno kręconych włosów. Był związany z grupą MECH. Studiował swego czasu matematykę. Rozpoczęły się próby w nowym składzie. W czerwcu udaje się wejść do studia TONPRESS-u i zarejestrować 10 utworów: „Co za hałas – co za szum”, „Druga czytanka dla Janka”, „Idź precz”, „Pocztówka do państwa Jareckich”, „Autobiografia”, „A kysz – biała mysz”, „Nie bój się tego wszystkiego”, „Wyspa, drzewo, zamek”, „Chce mi się z czegoś śmiać” oraz „Objazdowe nieme kino”. Wcześniej Tonpress wydał singla z “PePe wróć” i “Opanuj się”. Rozpętała się ogólnonarodowa dyskusja co to znaczy “PePe”. Polska Posierpniowa, Wałęsa, Solidarność? Nie, chodziło o Piwo Pełne, którego ciągle brakowało szczególnie na kacu. Płyta która powstała nazywała sie UNU. Było to najczęściej spotykane słowo na… tablicach rejestracyjnych pojazdów wojskowych. Ale cenzurę wyprowadzono w pole twierdząc, że UNU to ptak staroegipski.

W lipcu wreszcie można było pojechać w trasę. Generalną próbą miał być koncert w “Stodole”. To podczas niego po raz pierwszy publiczność zaśpiewała “Nie bój się tego Ja-ru-zel-skie-go!”. Mało tego ponad tysięczny tłum z tą pieśnią na ustach przemaszerował obok mieszczącego się obok “Stodoły”… budynku Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Miny mieliśmy nietęgie. Z jednej strony byliśmy dumni i bladzi a z drugiej baliśmy się, że odwołają nam trasę. Ale nie odwołali. Za to, jak się potem dowiedzieliśmy, wszystkie koncerty Perfectu były nagrywane przez SB (Służbę Bezpieczeństwa).

Zbyszek zdecydował, że zespół będzie grać tylko nowy repertuar plus “Ewkę” i “Chcemy byś sobą”. Śpiewanie “Ale w koło jest wesoło” w sytuacji gdy na ulicach stały czołgi a tysiące ludzi siedziało w więzieniach nie miało większego sensu. Koncerty w stanie wojennym okazały się ogromnym sukcesem. To były dwie godziny wolności wyrwane generałom. Młodzież przychodziła w koszulkach z zakazanym symbolem “Solidarności”. Podczas “Niemego kina”wszyscy siadali na podłodze i palili zapalniczki. Były ogromne emocje. No i gromko śpiewali “Chcemy bić ZOMO” i “Nie bój się tego Ja-ru-zel-skie-go!”.

Finansowo też było nieźle, a to dzięki sklepikowi, który prowadziłem. Sprzedaż wyprodukowanego przez nas plakatu zespołu (300 zł) i metalowych znaczków z logo oraz płyt w cenie “komercyjnej” czyli po 500 zł (w sklepie po 135 zł ale nie można było dostać). Muzycy dostawali za 14 dniową trasę ok. 30 tys. zł za granie i drugie 30 tys. ze sprzedaży tzw. “reklamy”. Musieliśmy się jakoś ratować i omijać absurdalne stawki ministerialne za granie. To samo robiło TSA, Republika, Maanam czy później Lady Pank.

W kwietniu 1982 powstała lista przebojów programu 3 polskiego radia prowadzona przez Marka Niedźwiedzkiego. W pierwszym notowaniu na 20 utworów 8 było polskich zespołów w tym aż 2 były Perfectu: “Opanuj się” i “Pepe wróć”. 28 września ’82 na listę weszła “Autobiografia” i była tam przez 18 tygodni. Ten utwór stał się hymnem pokolenia.

10 marca 1983 r. na konferencji prasowej w “Stodole” (którą prowadziłem jako rzecznik prasowy zespołu) Zbyszek Hołdys ogłasza decyzje o zawieszeniu działalności przez Perfect czyli praktycznie o jego rozpadzie. Nietęgie miny członków zespołu mówią same za siebie. (Fot. Ryszard Gajewski – od lewej: S. Reszka, G. Markowski, Z. Hołdys, A. Nowicki, A. Urny, P. Szkudelski i Krzysztof “Ponton” Konarzewski – manager)

seweryn-2

To był szok dla nich i całej Polski. Ja uważałem, że Zbyszek jako artysta ma prawo do takiej decyzji. Mieliśmy plany dalszej działalności z innymi muzykami. Dziś patrzę na to trochę inaczej. Ostatni koncert Perfect zagrał na festiwalu w Opolu. Jeszcze tylko parę klubowych grań w Berlinie Zachodnim i najlepszy polski zespól rockowy przestał istnieć. Na szczęście odrodził się po czterech latach.

Napisane przez: Seweryn Reszka

Seweryn Reszka – Obserwator i prześmiewca zjawisk. Organizator koncertów rockowych w Kanadzie. Emerytowany menadżer zespołów rockowych. Od 20 lat właściciel agencji reklamowej. Podróżnik i wielbiciel czerwonego wina. Graphics designer, art director wielu magazynów polonijnych. (Zdrowy styl, W drodze, Nasze żagle, Trucker[ski] magazine, Polish-Canadian Trucker).

Źródło:
http://www.przeglad.ca/2016/05/historia-zespolu-perfect-oczami-seweryna/

„Jeżeli to, co robimy, jest tkane z marzeń, to pojawia się siła i energia do pokonywania wielu przeciwności”.  Rozmowa z Andrzejem Pichlińskim, gitarzystą, kompozytorem.

„Jeżeli to, co robimy, jest tkane z marzeń, to pojawia się siła i energia do pokonywania wielu przeciwności”. Rozmowa z Andrzejem Pichlińskim, gitarzystą, kompozytorem.

amdrzej

Pański pierwszy projekt muzyczny to zespół Privateer i ostre, rockowe brzmienie. Jak wspomina Pan ten czas?
Andrzej Pichliński: Privateer to był projekt, który powstał z młodzieńczych marzeń. Chodziło nam o to, aby spróbować grać w Polsce muzykę, która tu wówczas w zasadzie nie istniała, a którą ja zawsze uwielbiałem. To był 2006 rok i naprawdę mogę powiedzieć, że szliśmy wtedy z falą „nowego oddechu” w muzyce metalowej. Poza dosłownie kilkoma zespołami na polskim rynku muzycznym nikt nie grał tzw. power metalu. Przede wszystkim polskie zespoły zaczynały się wtedy otwierać na świat, Privateer również. Pierwszą płytę wydaliśmy w niemieckiej wytwórni STF, co pozwoliło na koncerty również poza granicami Polski. To było niezwykle cenne, inspirujące doświadczenie i świetna przygoda. Dlatego wspominam ten czas bardzo dobrze.

W jednym z wywiadów z początku działalności zespołu Privateer powiedział Pan: „Nie chcę pracować gdzieś w firmie, nie jestem do tego stworzony. Zespół powstał z marzeń, żeby robić to, co się kocha”. Jak dziś postrzega Pan siebie i swoją twórczość przez pryzmat tych słów?

– Moim zdaniem to najlepszy sposób na realizację siebie. Jeżeli to, co robimy, jest tkane z marzeń, to pojawia się siła i energia do pokonywania wielu przeciwności. Emanuje też z naszego działania autentyczność, prawda, która jest odczuwalna dla innych. Działanie bez przekonania też czasami może przynieść pewne korzyści, ale satysfakcji chyba już nie. Dzisiaj myślę w podobny sposób, w zasadzie nic się nie zmieniło.

Zespół Privateer odnosił spore sukcesy, miał swoją publiczność. Co sprawiło, że obecnie jest to dla Pana zamknięty rozdział w życiu?

– Głównym powodem były problemy z wokalistami. Niewielu jest artystów, którzy mogą i chcą uprawiać ten gatunek muzyki. Nawet jeżeli znajdzie się ktoś na odpowiednim poziomie artystycznym, to zwykle taka osoba ma już tyle projektów, nad którymi pracuje, że trudno jej skupić się na jednym. Do tego jeszcze dochodzi to, co dla frontmana jest chyba najważniejsze, czyli charyzma. Znalezienie osoby, która łączyłaby te cechy, to już prawie cud. Dlatego Privateer został jako projekt zawieszony. Ale nie twierdzę, że już na zawsze. Może jeszcze znajdę na swojej drodze kogoś, kto okaże się tym brakującym ogniwem…

Gra Pan na gitarze akustycznej, klasycznej, elektrycznej i basowej, zajmuje się Pan również komponowaniem własnych utworów. Czy Pańskim zdaniem multiinstrumentalistom łatwiej jest odnaleźć się w branży? Czy może lepiej wyspecjalizować się w jednej, węższej dziedzinie?

– I tak, i nie. Uwielbiam ścisłych specjalistów, niezależnie od dziedziny i uważam, że wąska specjalizacja jest bardzo potrzebna w dzisiejszym świecie. Czasami jednak wszechstronność też się przydaje. Szczególnie kiedy tworzę własne projekty muzyczne i komponuję. Łatwiej jest mi aranżować i ogarnąć cały zespół, kiedy wiem, czego mogę wymagać, a czego jednak nie.

Koncertował Pan z prestiżową Królewską Orkiestrą Symfoniczną. Ma Pan na swym koncie również wiele wspaniałych tras koncertowych (jako basista zespołu Ich Troje reprezentującego Polskę w konkursie w Atenach). Czy mogąc pochwalić się takimi sukcesami, czuje się Pan artystą spełnionym?

Tak, bardzo i mam ogromną wdzięczność, że mogłem być częścią projektów organizowanych na taką skalę. To wspaniałe doświadczenie.

Niedawno postanowił Pan na stałe wrócić do Polski, by skoncentrować się na rozwoju zawodowym i twórczym. Dlaczego podjął Pan taką decyzję?

– Mam gotowych kilka projektów, które chcę zrealizować w najbliższym czasie. Łatwiej mi to robić tutaj, na miejscu, gdzie znam wiele osób, z którymi już pracowałem i na których mogę polegać. Szczegóły na ten temat zdradzę już wkrótce.

Kim jest Pańska publiczność? Czy są wśród nich osoby, które kojarzą początki Pańskiej twórczości?

– Tak, są i tacy, którzy są ze mną od czasów Privateer. Nie do końca jednak wiem, kim jest moja publiczność… Myślę jednak, że najważniejsze jest to, że są to ludzie, którzy myślą i czują podobnie jak ja i mam nadzieję, że zostaną ze mną jak najdłużej.:)

Kto z twórców współczesnych( nie tylko ze świata muzyki) stanowi dla Pana dziś największą inspirację?

– Jest ich naprawdę wielu, nie sposób wymienić wszystkich. Największą, a jednocześnie niedoścignioną inspiracją jest jednak Al Di Meola i nieżyjący już Paco de Lucia.

Jakie są Pańskie muzyczne marzenia i plany na najbliższy czas?

– Chciałbym zrealizować projekt Tornado. To jest instrumentalna muzyka gitarowa oparta głównie na moich kompozycjach. W tej chwili to moje największe muzyczne marzenie.

Jakie ma Pan pasje poza muzyką? Jak najchętniej regeneruje Pan siły i spędza wolny czas?

– Każda wolną chwilę spędzam z rodziną. Nic tak nie relaksuje jak rozmowa z synem o rycerzach Jedi.

Rozmawiała: Joanna Bielas / I.D. MEDIA

 

Dzięki uprzejmości
Magdaleny Sarneckiej
PR Manager
I.D.Media Agencja Wydawniczo-Promocyjna/Agencja PR
www.idmedia.pl

Źródło:
http://www.halomuzyka.com/jezeli-to-co-robimy-jest-tkane-z-marzen-to-pojawia-sie-sila-i-energia-do-pokonywania-wielu-przeciwnosci-rozmowa-z-andrzejem-pichlinskim-gitarzysta-kompozytorem/

Perły na emigracji – Do Przodu Polsko!

Perły na emigracji – Do Przodu Polsko!

Marek-Torzewski-2

Marek Torzewski – Polski tenor, wielki Polak, znakomity artysta – uhonorowany przez Polonię kanadyjską, odznaką „Złotego Orła w Koronie” za wybitne osiągnięcia artystyczne. Nagroda ,,Perły Honorowej’’ za budowanie rozśpiewanego wizerunku Polski na świecie. Osobowość Roku 2010 – promowanie polskiej kultury na świecie. Tytuł członka honorowego Stowarzyszenia „Szlachta Wielkopolska’’ za rozsławianie polskiej kultury w Europie i na świecie. Marek Torzewski wraz z żoną Barbarą i córką Agatą otrzymują honorowy tytuł ,,Przyjaciela Małego Księcia’’ za najlepszy wizerunek Polskiej Rodziny Artystycznej na Świecie.

Z Markiem Torzewskim i Jego żoną Barbarą Romanowicz – Torzewska aktorką i wokalistką rozmawia Anna Szymborska.

A.Sz: Ponieważ cykl wywiadów nosi tytuł ,,Perły na emigracji’’ moje pierwsze pytanie brzmi, dlaczego Belgia? jakiś szczególny sentyment do tego kraju?

M.T.: To czysty przypadek. W 1983r. roku do Poznania przyjechał Dyrektor Teatru Królewskiego de la Monnaie w Brukseli Gerard Mortier. Zaśpiewałem przesłuchanie potem przyszła propozycja, skorzystałem i tak to się zaczęło. Najpierw ja sam potem żona zjawiliśmy się tutaj. Jeśli chodzi o sentyment to teraz po ponad 25 latach możemy powiedzieć, że mamy bardzo dużo ciepłych uczuć do tego kraju – dodała Pani Barbara. Żona Marka Torzewskiego.

A.Sz.: Zawód śpiewaka operowego to nie tylko talent, który Pan niewątpliwie posiada, ale i ogromna wrażliwość. Czy ktoś pomógł w Panu rozwinąć tą cechę?

M.T.: Trudno na to odpowiedzieć, ponieważ uważam, że wrażliwość się ma albo nie ma. Nie wydaje mi się żeby można było się tej cechy nauczyć. Określiłbym to raczej charyzmatycznym przekazem dla słuchacza. Chociaż? Charyzmy też nie da się nabyć. Trzeba zdać sobie sprawę, że zawód, który wykonujemy (żona też uczestniczy w naszych koncertach) za każdym razem jest to nowy egzamin. Nigdy nie ma takich samych emocji, takiej samej publiczności, tego samego wykonania. Nawiązując do tej wrażliwości (dodaje Pani Basia) również uważam, że nie można się jej nauczyć, ale ten facet ją ma. Marek po prostu kocha ludzi, On to robi z taką pasją i energią jakby chciał dotrzeć do każdego indywidualnie. Proszę sobie wyobrazić, że zmęczony po koncercie jeszcze przez 3 godziny podpisuje płyty fanom i z każdym chwile porozmawia. Wydaje mi się, że świadczy to o jego szacunku do słuchaczy i ogromnej wrażliwości. Oni przecież czekają w olbrzymiej kolejce i liczą choćby na parę słów wypowiedzianych osobiście do nich.

A.Sz.: Występuje Pan na scenach operowych całego świata. Proszę powiedzieć, która z gwiazd opery zrobiła na panu szczególne wrażenie?

Poznałem wiele gwiazd operowych i ciężko powiedzieć, kto tak naprawdę wywarł na mnie szczególne wrażenie. Każda z nich jest niepowtarzalna. Moim idolem jest Placido Domingo i moje pierwsze z nim spotkanie wspominam zawsze ze szczególnym wzruszeniem. Występowaliśmy wtedy w La Scala. Po próbie ktoś zapukał do moich drzwi. W drzwiach stanął Placido Domingo i mówi… Przepraszam, że przeszkadzam, ale chciałem Ci tylko pogratulować znakomitej próby generalnej i powiedzieć, że świetnie śpiewasz… Stałem jak zamurowany, przecież nie musiał tego robić a dla mnie to był wielki zaszczyt i dodatkowy bodziec na wieczorny spektakl. Drugi raz spotkałem się z Placido w Nowym Yorku u szczytu jego sławy. Po występie, przed jego garderobą zgromadziły się tłumy fanów. Placido jeszcze ucharakteryzowany i w szlafroku siedział przy małym stoliku i przez wiele godzin dawał autografy. Wtedy zrozumiałem, że nie śpiewamy dla siebie tylko dla tych ludzi.

A.Sz: Jak Pan postrzega operę dziś a z przed 20 lat? Czy Pana zdaniem coś się zmieniło w jej autentyczności?

M.T: To bardzo szeroki temat, bo są bardzo duże różnice między operą dziś a kiedyś. Oczywiście, że opera się zmienia. Jeżeli w libretcie jest napisane, że ona ma 23 lata a on 40 to reżyserzy chcą się trzymać pierwowzorów. Kiedyś było tak, że nie ważne ile sopran ma lat tylko jak śpiewa. Zdarzało się tak, że 50 latek śpiewał rolę 20 latka i wyglądało, dosyć nieprawdziwie. Pani Basia dodaje – w ogóle kiedyś nie lubiło się opery, bo była bardzo sztuczna i umowna. Treść zazwyczaj była jednoznaczna albo się kocha albo zabija. To prawda (potwierdza Pan Marek) i kiedyś nie przewiązywano wagi do aktorstwa. Wychodził śpiewak śpiewał arię wykonując zaledwie kilka ruchów. Teraz opera to nie tylko sztuka śpiewu, ale i kunszt aktorski.

A.Sz: Ma Pan wyjątkowy dar brzmienia. Czy stosuje Pan specjalne metody dbania o swój głos?

M.T.: Dbanie o głos to indywidualna sprawa każdego śpiewaka. Oczywiście, że dbam o swój głos, ale jeżeli pani spodziewa się odpowiedzi, że piję 12 surowych jajek dziennie? To absolutnie nie. Natomiast trzeba dbać o higienę głosu to bardzo ważne dla uzyskania odpowiedniej barwy. Nie ma jednak ogólnej zasady i nie mogę powiedzieć, według jakiego schematu dbać o głos.

A.Sz.: Lubi Pan eksperymentować z muzyką. Pana występy z córką to mieszanie różnych stylów. Czym są dla Pana takiego rodzaju doświadczenia?

M.T.: To, że dysponuje głosem klasycznym nie zabrania mi ani nie blokuje tego żeby próbować z innymi stylami muzyki. Jestem na scenie prawie 28 lat i jak to żartobliwie mówię, mogę sobie pozwolić na pewną zabawę z muzyką. Moje eksperymenty zostawiam ocenie słuchaczom. Na naszej ostatniej płycie ,, L,amore,, śpiewa ze mną moja córka Agata a nawet raper, ale jak mówiłem wcześniej lubię takie eksperymenty. Natomiast śpiewanie z córką to dla mnie ogromna przyjemność. Założyłem sobie, że na każdej płycie będzie, chociaż jeden duet z Agatą i tak jest. Dołączyła do nas również moja żona Barbara wiec śpiewamy również w tercecie. Bardzo trudno jest zaistnieć masowo śpiewakowi operowemu (dodaje Pani Basia), ale Marek zaryzykował. Zaśpiewał między innymi na stadionie przed reprezentacją Polski w piłce nożnej ,,Do przodu Polsko’’ i dało to fantastyczny artystyczny wydźwięk .

A.Sz.: Zaskakuje Pan nie tylko muzyką, ale i swoim wizerunkiem. Czy korzysta Pan z pomocy kreatorów, czy wszystkie pomysły na stroje są wyłącznie Pana?

M.T.: Tak korzystam. Moim kreatorem mody oraz agentem jest moja nieoceniona żona i tu muszę powiedzieć, że jest to najdroższy agent na świecie, bo bierze 100 procent. Nieprawda to artysta bierze 100 procent… (żartobliwie dodaje Pani Basia).

A.Sz.: Pana żona jest także Pańskim menadżerem. Jak udaje się Państwu łączyć sprawy zawodowe z życiem rodzinnym?

M.T.: Czasem żartujemy sobie, że jesteśmy razem nie 24 a 48 godzin na dobę i nie ukrywam, że jest to jakieś utrudnienie, ale z drugiej strony nie wyobrażam sobie żeby Baśki nie było obok mnie na koncercie. Może powiem tak żartobliwie (wtrąca Pani Basia) płytę L,amore wydaliśmy z myślą o 25 – cio leciu naszego ślubu. Śpiewamy tam razem piosenkę „Tornero” i czasem żartuje sobie, że Marek wyjeżdżał ja czekałam, kiedy wróci. Wreszcie zaczęłam mu towarzyszyć i trzymać rękę na pulsie i już nie musiałam czekać jego powrotów, bo byłam zawsze przy nim. A tak poważnie to faktycznie jest to trudne, ale i piękne. W naszym zawodzie towarzyszą różne emocje i te dobre i te złe, a któż jest najbliższą osobą, na której można się wesprzeć? Oczywiście, że współmałżonek.

A.Sz.: Jeden z Pana albumów to L,amore. Hołd złożony miłości w wydaniu włoskim. Jakie przesłanie w tych utworach? Miłość do kraju? Czy może kobiety?Barbara Agata i Marek Torzewski

M.T.: Jedynym przesłaniem na tej płycie, które chcieliśmy przekazać to pojmowanie słowa miłość. Bo przecież miłość to słońce, to wino, to kraj, to śpiew, to kobieta. A jak śpiewać o miłości to tylko w języku włoskim.

A.Sz. Co sądzi Pan o polskiej emigracji?

M.T.: Trudno mi się na ten temat wypowiadać. Tego, czego mi brakuje w Polakach tutaj to takiej fajnej więzi. Nie wiem, dlaczego tak odczuwam i nie jestem w stanie tego bliżej sprecyzować. Rozmawiając ze znajomymi Polakami dowiaduję się, że mają podobne odczucia. Faktem jest, że jest nas tu w Belgii dość dużo a integracji praktycznie nie ma żadnej.

A.Sz.: Czy chciałby Pan coś od siebie powiedzieć rodakom w Belgii?

M.T.: Tylko jedno… Do przodu Polsko!

A.Sz.: Jakie są Państwa marzenia?

M.T.: Nasze małżeństwo uważam za spełnione. Jest w nim miłość, kompromis, zaufanie i szacunek. Z córką Agatą mamy wspaniałe relacje. Sprawy artystyczne przynoszą wielką satysfakcję. Więc chwilo trwaj… (podsumowała Pani Basia).

Rozmawiała: Anna Szymborska
Napisane przez: Anna Szymborska

Anna Szymborska

Dziennikarka, autorka cyklu wywiadów:
„Perły na emigracji”,”Cudze chwalicie swego nie znacie”.
Od 2009 roku promuje mało znanych, zdolnych wykonawców muzycznych.
Współorganizatorka imprez artystycznych.

Źródło:
http://www.przeglad.ca/2013/10/perly-na-emigracji-przodu-polsko/

Majstersztyk

Genialne połączenie. Mega synchronizacja orkiestry grającej na żywo z wokalem córki Nat King Cola. Natalie zaśpiewała utwór „Unforgettable” z nieżyjącym od kilkudziesieciu lat ojcem. Natalie Cole zmarła przed kilkoma dniami – 31 grudnia 2015 roku.