O niespodziewanej podróży przez cztery stany autobusem szkolnym.

O niespodziewanej podróży przez cztery stany autobusem szkolnym.

schoolbus

Na zawsze zapamiętam żółty amerykański autobus szkolny, który stał się miejscem mojego noclegu na dwie noce.

Ale od początku.

Dotarłam z Emiliyą do Denver o godzinie 9 wieczorem do domu jej przyjaciela i jego dziewczyny, z którymi mieliśmy pójść na koncert ATB (to ten DJ od ‘Extasy’, stare ale jare). Zapytałam ich, czy mogę u nich spać, bo niestety nie udało mi się znaleźć żadnego hosta z Couchsurfingu. Zgodzili się i pojechaliśmy na imprezę do klubu. Byłyśmy bardzo zmęczone, ale i tak było fajnie, muzyka trans/club to nie moja działka, ale trzeba odkrywać.

Noc niestety przebiegła niezbyt pomyślnie, bo w domu był gruby biały kot, który zrzygał się na mój świeżo rozłożony śpiwór i kanapę, na której miałam spać. Nienawiść do niego wypełniła całe moje jestestwo, ale byłam tak padnięta, że tylko zamknęłam go w innym pokoju i poszłam spać. O szóstej rano obudziło mnie miauknięcie i otworzywszy oczy ujrzałam kota przed moją twarzą, siedzącego tuż obok mnie. Z przerażeniem strąciłam go z kanapy, w półśnie wstając i zamykając go ponownie w pokoju. Potwór. Mściwy niszczyciel. Nie przepadam za kotami. Ale w tym momencie ich nienawidziłam.

Od samego rana słyszałyśmy rozpaczliwe miauczenie i miałyśmy nadzieję, że Kot nie zejdzie tam z głodu czy pragienia, obawiałam się jednak, że w przypadku wypuszczenia go wydzieli jakieś niespodziewane odchody, więc mu nie ufałam. Po dwóch godzinach w końcu go wypuściłam i starałam się nawiązać z nim jakąś nić porozumienia, Kot był bowiem spragniony miłości i uwagi – jego właścicielki praktycznie nigdy nie było w domu. Ze współczuciem więc próbowałyśmy się z im zaprzyjaźnić, z trwogą jednak spoglądałam na niego plączącego się pomiędzy moimi rzeczami.

Emiliya była dla niego dużo symaptyczniejsza (może dlatego, że nie obrzygał jej rzeczy) i broniła go zawzięcie, do momentu, kiedy spokojnie przechadzając się nadepnął na kabel od jej komputera, odcinając jej zasilanie i wyłączając komputer w tym samym momencie – wtedy właśnie powiedziała „Nienawidzę cię ty przebiegły kocie”. Do końca dnia Kot wzbudzał w nas nieufność, chociaż widać było, że się stara.

W każdym razie, po południu pojechałyśmy do Denver spotkać się z chłopakiem, który ma firmę produkującą t-shirty z wysokiej jakości nadrukami. Chciał nawiązać współpracę z Emiliyą, która jest artystką, zaprosił więc ją na sushi, a ja jakoś tak wyszło, że dołączyłam. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, zjedliśmy boskie sushi, a później pojechałyśmy przejść się po Denver.

Wieczorem oni pojechali na imprezę, a ja zostałam w domu, bo wejściówka kosztowała 20$ a nie jestem na tyle fanką tej muzyki, by tyle kasy wydawać. Poza tym byłam śpiąca; nie wyspałam się jednak tej nocy, bo wszyscy wrócili o 5 rano, robiąc hałas i zamieszanie, Kot pojawił się na horyzoncie, noc nie była więc zbyt odpowiednio przespana.

Rano miałam jechać na hiking z kimś z Couchsurfingu, odwołali jednak, więc cały dzień był zupełnie bez sensu, siedziałam i robiłam rzeczy na komputerze, spałam 4 godziny i ogarnęłam się dopiero po południu.

W międzyczasie na craigslist znalazłam ofertę jazdy do Seattle z parą z kamperem. Pomyślałam –czemu nie? Słyszałam dużo fajnych rzeczy o Seattle i jeśli nie teraz, to kiedy? Było mi za zimno, żeby jechać do Montany, więc Seattle brzmiało dobrze.

Znalazłam hosta na jedną noc w Denver, chociaż wydawał mi się nie do końca godny zaufania, ale miał pozytywne referencje na Couchsurfingu, zdecydowałam więc, że ostatnią noc w Denver spędzę u niego. Nie chciałam przeciągać struny u znajomych Emilii i szczerze mówiąc, nie czułam się tam zbyt dobrze. Postanowiłam więc, że pojadę do centrum Denver, pochodzę tam trochę i host miał mnie stamtąd odebrać. W tym samym momencie dostałam wiadomość na stronie Couchsurfingu od dziewczyny z Nowego Jorku, która akurat była w centrum i nie miała co robić, czy nie chcę się spotkać. Idealnie, bo nie uśmiechało mi się łazić tam samej, podekscytowana podjechałam więc tramwajem do centrum i spotkałam się z Ericą. Poszłyśmy do lokalnego browaru – podobno Denver słynie z lokalnych browarów i dobrego piwa – i siedziałyśmy tam kilka godzin, gawędząc o urokach Nowego Jorku, za którym okropnie tęsknię cały czas i ogólnie o życiu. Zgarnęłam darmowe naklejki, które zaczęłam kolekcjonować i naklejać na mojego laptopa, jedna była z napisem „I believe” i jak później się okaże, dobrze, że ją zgarnęłam.

W każdym razie, host nie mógł mnie odebrać, musiałam więc jechać kolejką przez 40 minut, żeby dotrzeć do miejsca, w którym miał mnie odebrać. Spałam w domu, który on przygotowuje na przeprowadzkę jego przyjaciela, nie było tam żadnych mebli, był za to miękki dywan. Spałam więc na mojej macie i w moim śpiworze, które błogosławię, gdy przydarzają mi się sytuacje takie jak te. Nie było też ciepłej wody, a następnego dnia, w niedzielę, o 8 rano miała mnie odebrać dziewczyna od jazdy do Seattle. Wstałam rano o 7 i dzielnie umyłam głowę zimną wodą, nie odważyłam się jednak na prysznic. Zebrałam się i poszłam do pobliskiego Starbucks’a, bo napisała mi, że się spóźni 1.5 godziny. Zrobiłam zakupy w Targecie, tanim supermarkecie, kupiłam sobie jedzenie na drogę, chińskie zupki, banany, owsiankę i coś słodkiego, wydając na wszystko 8 dolarów. Na śniadanie kupiłam sobie wrapa, niestety z mięsem, bo nic innego nie było. Może nie lubią wegetarian?

Przesiedziałam tam prawie dwie godziny, przysypiając na ławce na dworzu w pełnym słońcu, aż w końcu przyjechała Xeina (wym. Szejna), młoda dziewczyna, i pojechałyśmy. Okazało się, że nie kamper, tylko stary szkolny autobus przerobiony na dom, w którym mieszkali przez ostatnie dwa lata. Nie mogłam uwierzyć moim oczom, kiedy go zobaczyłam. Zaparkowany był na działce nieopodal centrum, ale zaraz obok torów, po których przejeżdżały bardzo głośne pociągi. Ale za to płacili tylko 200$ miesięcznie, podczas gdy wynajem kawalerki w Denver kosztował około 1500$.

Dlaczego?

Dlatego, że marihuana jest legalna w stanie Colorado. Została zalegalizowana w 2012 roku, a komercyjne sklepy zostały otwarte w 2014 roku i z tego, co nasłuchałam się od mieszkańców okazało się, że wiele ludzi ujrzało tkwiący w tym potencjał. Podobno około 4 tys. Ludzi średnio miesięcznie stara się przeprowadzić do Denver, ceny wynajmu skoczyły więc do góry, podobnie jak korki, które dobijają mieszkańców. Biznes na marihuanie kwitnie i wiele osób chce być tego częścią. I tak, bo Denver nie jest dużym miastem, jest trochę większy od Gdańska pod względem populacji, pośrodku kraju, co prawda dookoła są Góry Skaliste i tak dalej, ale ja osobiście nie chciałabym tam mieszkać.

Wracając do mojej nowopoznanej autobusowej pary, musieli oni dokończyć pakowanie swojego dobytku, bo okazało się, że się przeprowadzają do Seattle. Skończyli studia w Denver i stwierdzili, że czas przenieść się bliżej oceanu (oczywiście były inne powody, na przykład więcej miejsc pracy). Xeina i Andre. Ich sąsiadem był Joel, który wyskoczył radośnie ze swojego maleńkiego domku (ang. Tiny House), który własnoręcznie zbudował. Okazało się, że to jest cały ruch ludzi, których nie stać na normalne domy, żyją więc w minimalistycznie urządzonych małych domkach na kółkach, które mogą postawić gdziekolwiek. Joel jest muzykiem jazzowym i w swoim domku miał cały sprzęt, na pewno byłoby więc go stać na normalny dom lub mieszkanie, po prostu wybrał taki styl życia.

Dołączył do nas jeszcze drugi pan, który tak jak ja chciał zabrać się do jakiegoś miejsca po drodze. Zapakowaliśmy wszystko około godziny drugiej po południu, wyruszyliśmy o trzeciej, trafiając na godziny szczytu i korki. Poza tym odczepiła się przyczepa, więc był kolejny postój, myśleliśmy więc, że nigdy nie wyjedziemy, ale w końcu o dziwo się udało.

Okazało się, że Xeina ma tylko 26 lat, a są małżeństwem z Andre od 4 lat. Jechaliśmy samochodem, ja, ona i Mark (starszy pan, który zjeździł cały świat, a obecnie wracał do Boise, ID, bo zerwał ze swoją dziewczyną, która paliła za dużo trawki), a za nami podążał Andre w szkolnym autobusie. Xeina i Andre poznali się podróżując po Hiszpanii, Xeina autostopem ze swojego miasteczka w północnej Hiszpanii, a Andre z Niemiec. Ich drogi skrzyżowały się całkiem przypadkiem w jednej z komun hipisów/chrześcijan nieopodal San Sebastian. Poznawszy się, zdecydowali się na wspólną kontynuację podróży, a po spędzeniu dwóch tygodni razem stwierdzili, że się kochają, pojechali do Niemiec, załatwili wizę dla Andre (Xeina była pół amerykanką, jej mama akura była w Stanach, kiedy ją urodziła) i postanowili wyjechać tam, żeby być razem. Zamieszkali więc w New Jersey (Xeina wcześniej mieszkała w Filadelfii) i zaczęli wspólne życie. Po 3 miesiącach Andre oświadczył się jej, a po 11 miesiącach byli już małżeństwem. Xeina miała 21 lat, Andre jest chyba w jej wieku – więc wcześnie. Wzięli ślub cywilny w Stanach, wrócili do Europy by wyprawić dwa wesela – jedno w Hiszpanii, jedno w Niemczech, a oba były podobno bardzo huczne i obfite, a drugie oznaczało również całę rodzinę Andre z Kazachstanu, prawdziwe, ruskie wesele, które trwało 24 godziny.

Wybrali Denver ze względu na uczelnie, mieszkali tam przez 4 lata, z czego 2 w autobusie. Przerobili go na dom, montując panele słoneczne itd. Po skończeniu szkół, zdecydowali się na Seattle, i tak ja wylądowałam z nimi.

Ale w końcu wyruszyliśmy i jechaliśmy przez majestatyczne góry w Colorado, nagle z gorącego powietrza przechodząc do górskiego, zimnego. Widoki były cudowne, powietrze górskie też. Mijaliśmy najbardziej luksusowe i popularne ośrodki narciarskie, które szykowały się już na sezon zimowy.

Postanowiliśmy przespać jedną noc w Price, w stanie Utah. Zaparkowaliśmy przy Walmarcie, który otwarty był całą dobę, mogłam więc skorzystać z łazienki, kupić japonki, itd. Spaliśmy w piątkę w autobusie, ja i Mark na ziemi (błogosławiłam moją matę i śpiwór). Rano ogarnęliśmy się w miarę sprawnie i ruszyliśmy w dalszą drogę. Cały dzień jechaliśmy, zatrzymując się na stacjach na przerwy, wieczorem dojechaliśmy do Boise w stanie Idaho, gdzie Mark zaoferował nam gorący prysznic u niego w domu – nasza radość nie miała granic. Czuliśmy się jak nowonarodzeni ludzie, pożegnaliśmy się z Markiem i ruszyliśmy w dalszą drogę, do Ontario w stanie Oregon.

Tam zaparkowaliśmy na stacji benzynowej z parkingiem dla tirów. Ponownie spaliśmy w autobusie, tym razem było już trochę zimniej i przeszkadzał nam hałas włączonych silników tirów dookoła. Rano dołączyła do nas młoda dziewczyna z synkiem, którzy jechali do Seattle. Xeina znalazła ich przez Craiglist.

Prowadziłyśmy w zasadzie na zmianę, ja i Xeina, opowiadając sobie historie życiowe itd. Z niecierpliwością czekałyśmy na widoki w Waszyngtonie, który nazywany jest Wieczniezielonym, ze względu na drzewa iglaste tam obecne. Podwiozłyśmy naszą pasażerkę do domu jej siostry, zachwycając się jesiennymi widokami, górami i lasami po drodze.

Xeina i Andre mieli zaklepane miejsce do zaparkowania autobusu u pewnej pani na przedmieściach Seattle, jednak trochę się obawiali, bo nigdy jej nie widzieli a zdawała się być bardzo apodyktyczna. Andre był około 2 godziny za nami, pojechałam więc z Xeiną na miejsce, żeby było jej raźniej. Drzwi otworzyła nam Leah, która była mężczyzną. Przeszłyśmy przez jej dom, w którym zamiast drzwi były zasłony; działka z tyłu była duża, ale wiedziałyśmy, że byłby problem z wjechaniem na nią autobusem. Z ust Leah wylewał się nieustanny potok słów, tak że musiałam przerwać jej, żebyśmy mogły odjechać. Xeina miała mnie podwieźć do Seattle.

Wsiadłyśmy do samochodu i zaoferowałam, że to ja pojadę, bo widziałam, że ona ma taki zamęt w głowie, że lepiej, żeby posiedziała i pomyślała. Stwierdziła, że na pewno tam nie zostaną, w tej kobiecie/mężczyźnie było coś, co wzbudzało naszą nieufność. Martwiła się bardzo, bo nie tak łatwo jest znaleźć miejsca, w którym mogliby zaparkować swój „dom” i spokojnie mieszkać.

Dojechałyśmy na miejsce, pożegnałyśmy się, i weszłam do domu mojego hosta.

Źródło:
www.magdameetsworld.wordpress.com/2015/11/01/o-niespodziewanej-podrozy-przez-cztery-stany-autobusem-szkolnym

O poszukiwaniu Route 66

Po wylaniu wielu łez i opuszczeniu mojego Nowego Jorku poleciałam samolotem linii American Airlines do Dallas w Teksasie. Taki kierunek ze względu na cenę – 59$. Lot był o godzinie 6 rano, więc urządziliśmy jeszcze ostatnią pożegnalną imprezę u Ray’a, posiedzieliśmy do 4 i Manny odwiózł mnie na lotnisko. Byłam zmęczona, niewyspana i obolała. Na szczęście zamiast siedzenia po środku w samolocie udało mi się usiąść od przejścia, więc chociaż nogi mogłam wyciągnąć.

Lot trwał 4 godziny. Z lotniska w Dallas jeździ pociąg do centrum miasta, za 2.5$ zabrał mnie tam w godzinę. Następnie musiałam znaleźć stację autobusową Greyhound, żeby dojechać do Oklahomy. Przy okazji zobaczyłam pomnik na cześć prezydenta John’a Kennedy’ego, który został w Dallas zastrzelony.

W każdym razie, jazda autobusem do Oklahomy trwała 5 godzin, na szczęście był on wygodny, było wifi, itd. Na jednym z przystanków pomogłam pewnej kobiecie z El Salvador zamówić jedzenie, wyglądała jak nielegalny imigrant, ale była bardzo miła i chciała coś zjeść ze swoim synkiem więc im zamówiłam po angielsku.

W Oklahomie odebrał mnie mój host z przyjaciółką i pojechaliśmy prosto do lokalnego browaru z restauracją. A myślałam, że będę miała detox po Nowym Jorku! Piliśmy lokalne pyszne piwo, stan Oklahoma ma takie prawo, że wszelkie komercyjne lub importowane piwa nie mogą przekraczać pewnej zawartości alkoholu, więc większość po prostu nie odnosi sukcesu. Natomiast lokalne browary mogą jak najbardziej, więc jest tam mnóstwo rodzajów. Ryan, mój host, bardzo miły chociaż nie miał żadnych referencji na Couchsurfingu, okazało się, że chce ruszyć w podróż w przyszłym roku dlatego chętnie ugości podróżników, żeby się trochę w CS wdrożyć. Pochodzi ze stanu Nowy Jork i brzmiał dokładnie jak jeden z moich kolegów stamtąd. Zjedliśmy pyszne jedzenie, chociaż zamówienie sałatki bez mięsa wzbudziło w kelnerce ogromne zdziwienie i niesmak – przecież kurczak i bekon to najlepsza część – było pyszne, i piwo też było dobre. Podobno w Oklahomie, jak ogólnie na południu jest problem z otyłością, je się dużo mięcha i fast foodów, więc ludzie dziwnie reagują na wegetarianów.

Potem poszliśmy do pobliskiego baru, w którym była chyba setka piw z beczki, wybór był zbyt trudny więc zamówiłam „Oklahoma Tray” czyli po prostu próbki czterech lokalnych piw. Rozmawiało nam się świetnie, ale moje zmęczenie dawało mi się we znaki i pojechaliśmy do domu. Ryan mieszka w domu, który kupił i jest on wielki w porównaniu do mieszkań moich znajomych z Nowego Jorku. Zasnęłam i spałam jak dziecko przez bite 11 godzin, błogosławiąc jego gościnność i wielki nadmuchiwany materac.

W niedzielę wstaliśmy i pojechaliśmy odkrywać Route 66. Okazało się, że Ryan nigdy tam nie był, więc dla niego było to coś nowego również. Nie zapomnę uczucia, kiedy pierwszy raz w końcu jechałam po Route 66. To był mój główny cel w USA, który odwlókł się w czasie z powodu mojego romansu z Nowym Jorkiem, więc dotarcie tutaj w końcu sprawiło, że miałam gęsią skórkę.

O 11 rano umówiłam się na jazdę do Amarillo znalezioną przez Craigslist.com, taką stronę z lokalnymi ogłoszeniami. Ryan martwił się, co jak okaże się, że to jakiś podejrzany koleś, ale podwieźli mnie na miejsce i poznaliśmy Scotta, który okazał się w porządku. Pozwoliłam im na kilkuminutową rozmowę i potem zapytałam Ryana, co myśli, ale powiedział mi, że jest ok i nie mam się bać. Pojechaliśmy więc ze Scottem w trzygodzinną jazdę do Amarillo, i okazał się on naprawdę w porządku, normalnym człowiekiem. Zapłaciłam 25$ zamiast 50$ autobusem i dowiedziałam się mnóstwa ciekawych rzeczy. Scott jest stolarzem i podróżuje po całych Stanach by pracować w najróżniejszych miejscach, był we wszystkich stanach i miał do powiedzenia coś ciekawego o każdym z nim. Kiedy zapytał, jaką muzykę lubię i odpowiedziałam mu, że rock i mój ulubiony zespół to The Doors, zaniemówił na kilka minut i przyznał, że jest pod dużym wrażeniem i może przegapił coś w różnicach pokoleń. Za jego czasów młodości The Doors było na topie; zaczął więc puszczać rock, Pink Floyd, The Beatles i The Doors i tak nam upłynęła reszta drogi.

Wygląd Scotta może nie wzbudzał zaufania od samego początku, ale cieszę się, że mu zaufaliśmy. W takich sytuacjach robię zdjęcie jego i samochodu (i mówię, że to dla mojego braciszka, który uwielbia auta), wyraźnie mówię, gdzie kto na mnie czeka, oraz że na bieżąco wysyłam lokalizację mamie, która się martwi (chociaż jest tysiące kilometrów stąd). Staram się zabezpieczyć z każdej strony. Na szczęście Scott był fajny.

Na stacji benzynowej, gdzie zatrzymaliśmy się na tankowanie, staliśmy oparci o pakę jego Chevroleta i on, paląc papierosa, w pewnym momencie, ze swoim silnym południowym akcentem mówi:

– Nigdy nie zgadniesz, co robiłem wczoraj wieczorem…

Moje oczy otworzyły się trochę szerzej, a w sercu poczułam niepewność – czyżby Scott okazał się nie takim normalnym miłym facetem? Różne pomysły na odpowiedź przyszły mi do głowy podczas tych kilku sekund, gdy Scott sięgnął do skrzynki i zaczął z niej coś wyjmować…

…a to były rolki. Zwyczajne, stare rolki z czterema kółkami.

– Jeździłem na rolkach! Muszę się trochę ruszać, żeby utrzymać kondycję. Wrzuciłem ogłoszenie na lokalną stronę Craigslist, że szukam kompana do jeżdżenia na rolkach, ale skasowali je. Widocznie dzisiejsza młodzież myśli, że „jeżdżenie na rolkach” oznacza coś zupełnie innego.

Zajechaliśmy do Amarillo w Teksasie, gdzie czekał na mnie kolejny host, Dan. Zostawiłam moje rzeczy i pojechaliśmy zawieźć kilka jego rzeczy do garażu, Dan jest muzykiem i dzień wcześniej miał koncert. Później przejechaliśmy się po lokalnym odcinku Route 66, jednym z najlepiej zachowanych, i byłam jeszcze szczęśliwsza. Jest to jeden z najlepiej zachowanych odcinków Rt 66, z galeriami, kafejkami, najstarszym barem. Spotkaliśmy się z jego dziewczyną w lokalnym barze, gdzie super dobre piwo kosztowało 3 dolary, nie 7 jak w Nowym Jorku! Zjadłam tam najlepszą sałatkę w moim życiu, z łososiem i sosem truskawkowym. Nie, żebym tylko sałatki jadła, ale w podróży jakoś tak nie mam dużego apetytu i staram się wynagrodzić witaminami nieustanny dopływ piwa do organizmu.

Później byliśmy w jeszcze innym barze bezpośrednio na Route 66, poznałam jego znajomych, graliśmy w Jengę. Dan jest świetnym hostem, ma 38 lat i spało u niego przeszło 160 osób. Ma swój zespół, jest muzykiem, ma też 3 córki w poprzednich związków, a obecnie jest z Lauren, super dziewczyną. Wieczorem posiedzieliśmy i pogadaliśmy, oglądaliśmy w trójkę Walking Dead a po rękach pełzał nam ich wąż, Ryan. Ma tylko 4 miesiące, więc jest mały i niewinny, ale i tak musiałam pokonać moją fobię, żeby faktycznie wziąć go na ręce i pogłaskać. Okazał się naprawdę milutki i przesympatyczny, wijąc się po moim nadgarstku i sprawując sobie samemu miły masaż o mój zegarek.

Spałam w pokoju synka Lauren, o imieniu Jack (!). Jack ma 6 lat, a Lauren 25, czyli urodziła go mając 19. Mimo tego, że życie rzucało ją w najróżniejsze miejsca, starała się pokazać synkowi jak najwięcej świata, zabierając go wszędzie ze sobą. Ostatecznie przeprowadzili się do Amarillo, gdzie osiadł tata Jacka. Według prawa, z powodu niestabilnych zarobków, Lauren musi mieszkać maksymalnie 75 mil od ojca, bo dzielą nad nim opiekę. Lauren musiała się więc przenieś do Amarillo, które zostało założone tak naprawdę tylko po to, by istniał jakiś przystanek między Oklahoma City a Albuquerque. I tak powstało miasteczko wielkości naszej Gdyni, a założyciele nazwali je Amarillo (hiszp. Żółty) przez miliony żółtych kwiatów kwitnących tutaj wiosną.

W każdym razie, okazało się, że Dan jest wspaniałym kucharzem śniadaniowym i zaserwował nam hashbrows (tarte ziemniaki z cebulą i czymśtam jeszcze) na śniadanie oraz mimozę (szampan z sokiem pomarańczowym). Wniebowzięte obydwie zaplanowałyśmy wyprawę do pobliskiego kanionu Palo Duro, drugiego pod względem wielkości kanionu w USA. Lauren zabrała mnie też w szybki maraton po sklepach, bo musiała pooddawać kilka rzeczy.

Około 1 po południu pojechałyśmy do kanionu. Zdecydowałyśmy się na hiking szlakiem Lighthouse, czyli Latarni. Żwawo ruszyłyśmy w drogę oglądając zapierające dech w piersiach widoki, coś, czego jeszcze nie widziałam. Prawdziwy kanion, z czerwonymi skałami kontrastującymi niesamowicie z błękitnym niebem. Kiedy zatrzymałyśmy się na odpoczynek, wstrzymałyśmy oddech, żeby posłuchać wszechotaczającej nas ciszy… słyszałam tylko bicie własnego serca. Po drodze minęłyśmy dużo innych ludzi, zawsze pozdrawiając się nawzajem. Na samym końcu naszego szlaku faktycznie była skała przypominająca latarnię. Spotkałyśmy tam parę, która podróżą świętowała swoją 25 rocznicę ślubu, o czym dumnie nas poinformowali. Zrobiliśmy sobie zdjęcia, porozmawialiśmy chwilę, i ruszyłyśmy w drogę powrotną.

Przy schodzeniu na dół, na jednym z wąskich odcinków, zatrzymałyśmy się, by przepuścić grupę mormońskich chłopców wspinających się na górę. Okazało się, że jest ich całkiem dużo, więc przysiadłyśmy na kamieniu, aby ich wszystkich przepuścić. Po chwili byłyśmy już prawdziwymi trenerami – „już niedaleko”, „naprawdę warto”, „dasz radę” – zachęcałyśmy umęczonych chłopaków do dalszego wysiłku, śmiejąc się przy tym co nie miara.

Po powrocie do miasta pojechaliśmy na zakupy, bo obiecałam im, że zrobię pierogi. Muszę przyznać, że tak zabawnego robienia pierogów nie przeżyłam już dawno, Dan wałkował ciasto, a ja i Lauren lepiłyśmy, a było przy tym tyle śmiechu, że moje łzy chyba nakapały do farszu. W międzyczasie dojechały pozostałe Couchsurferki, których w wyniku pomyłki było dwie. Nakarmiłam obie moimi pierogami ruskimi, które wszystkim smakowały, dzięki Bogu!

Zabraliśmy się wszyscy Dana autem do baru, śmiałyśmy się, że wyglądamy jak wycieczka rodzinna. W barze graliśmy w shuffleboard, taką grę, która nie mam pojęcia jak jest po polsku, ale nigdy w nią nie grałam i taki był cel naszej wyprawy do baru. Później przenieśliśmy się do jeszcze innego, a później do domu.

Następnego dnia Dan zrobił dla nas tosty francuskie na śniadanko, Christine (trzecia Couchsurferka, która jechała do Georgii) pojechała, a ja namówiłam Emilię (z Wyoming, z pochodzenia Rosjankę) na Santa Fe, miasto, które cieszy się ogromną sławą wśród artystów. W ogóle to zdecydowałam, że pojadę z nią do Denver, bo nasłuchałam się o Colorado cudownych opinii.

Ostatniego dnia pobytu w Amarillo Dan zabrał nas do Big Texan, słynnej restauracji, która serwuje dwukilogramowe steki, które jeśli klient podoła i zje go w godzinę, to nie musi płacić. Stek jest ogromny, widziałam na własne oczy, a na śmiałków czeka stół na specjalnej scenie z zegarami odmierzającymi czas. Scott mi mówił, że kiedyś spróbował, ale nie dał rady. W restauracji wisi lista tych, którym się udało, a legenda głosi, że pewna drobna kobieta zjadła dwa w ciągu godziny.

Dan zamówił JAJA BYKA, bo jak to inaczej ująć, w panierce i smażone na głębokim tłuszczu. Spróbowałam, no bo spróbować trzeba wszystkiego, ale nie było to zbyt dobre. Potem zabrał nas na Route 66 i pochodziliśmy po galeriach, sklepach z kostiumami i innych, odkrywając lokalną sztukę i charakter.

Wieczorem pojechaliśmy jeszcze do baru z muzyką na żywo, a przy barze siedziało kilku grubych kowbojów w kapeluszach, łypiąc na nas, co prawda przyjaźnie.

Następnego dnia rano zebrałyśmy się z Emilią, jej auto było kompletnie załadowane, bo przeprowadza się z Florydy do domu w Wyoming. Wyruszyłyśmy w drogę, przejeżdżając przez, jak się później okazało, huragan. Emilia jest artystką i tatuażystką, potrafi nieziemsko malować i rysować i ma bardzo dobrą reputację w świecie tatuażu.

Dojechałyśmy do Santa Fe, niewielkiego miasta nieopodal Albuquerque, a lało jak z cebra. Zaparkowałyśmy w centrum i postanowiłyśmy trochę poodkrywać, ale większośc sklepów była pozamykana, było zimno i paskudnie. Mimo to spędziłyśmy w jednym ze sklepóch pół godziny, bo bardzo miła pani ekspedientka wyjaśniła nam wszystko na temat lokalnej sztuki, historii, itd. Najsłynniejszym lokalnym kamieniem używanym do wyrobu biżuterii jest… TURKUS! Moje serce pękało, bo nie stać mnie w chwili obecnej na takie luksusy, ale mam przynajmniej powód, żeby wrócić tam, jak będę już bogata. Wiele wzorów wywodzi się od Indian, zamieszkujących te tereny, którzy również trudzą się produkcją biżuterii.

Po kolejnym, krótkim spacerze, podczas którego napotkałam galerię z Polską sztuką ludową – SZOK – niestety była zamknięta; zgodnie postannowiłyśmy udać się do baru. Zasiadłyśmy przy barze, za którym pracowała kelnerka o imieniu Michelle. Zamówiłyśmy po lampce wina, bo było Happy Hour i koszyk nachosów. Michelle była super, dolała nam wina za darmo, a gdy przyznałyśmy, że jesteśmy głodnymi podróżniczkami, sama z siebie zamówiła nam patatas bravas, czyli miskę pieczonych ziemniaków z serem, bekonem i kwaśną śmietaną, lejąc miód na nasze serca i żołądki. Niezmiernie wdzięczne zostawiłyśmy jej napiwek i podziękowałyśmy i ruszyłyśmy w poszukiwaniu naszego hosta, Nate’a.

Okazało się, że Nate mieszka w górach, w miejscu, w którym jest ciemno jak w du**, w domu napędzanym panelami słonecznymi i akurat mu się prąd pokończył, bo cały dzień nie było słońca. Siedział więc przy świeczkach, więc szczerze mówią się wystraszyłam. I gdyby nie to, że Lauren i Dan z Amarillo powiedzieli mi, że mieli wielu Couchsurferów, którzy jechali z Santa Fe i się nasłuchali dobrych rzeczy o niejakim Nate, to bym się bała. Ale jak tylko weszłyśmy do domu Nate’a, uraczył nas winem i pokazał cały dom, wyjaśnił dlaczego siedzi przy świeczkach i nabrałyśmy do niego pełnego zaufania. Emilia powtarzała w kółko, że czuje się jak w jakiejś daczy rosyjskiej. Siedzieliśmy przy stole i raczyliśmy się norweską wódką, którą ktoś mu przywiózł, a nasze rozmowy krażyły wokół głębokich lub zupełnie trywialnych tematów. Nate okazał się niesamowicie mądrym i doświadczonym życiowo facetem, dyrektorem teatralnym, a teraz pracuje na pełen etat w organizacji wolontariuszy zapewniającej jedzenie biednym ludziom. Powiedział nam, że stan Nowy Meksyk boryka się z największym problemem biedy i głodu. Podkreślił również, że w tym mieście przelicznik ilości muzeów na mieszkańca jest większy niż gdziekolwiek indziej. Siedzieliśmy tak i gadaliśmy do późnej nocy, co jest bardzo fajne, bo czasem Couchsurferzy przychodzą tylko po to, by się wyspać, a my jednak starałyśmy się spędzić z naszym hostem chociaż kilka godzin, skoro następnego dnia wyjeżdżałyśmy.

Spałyśmy w ogromnym łożu jego córki, która akurat była gdzie indziej. Przez całą noc Snoopy, pies, gramolił nam się do łóżka i nie dawał mi spać. Rano obudziło mnie pianie koguta, a widok za oknem zapierał dech w piersiach – błękitne niebo, kolorowe drzewa… Zrobiłam sobie kawę i poszłam na mały spacer eksplorując okolice, oczywiście ze Snoopym skaczącym obok mnie.

Z żalem opuściłyśmy dom Nate’a i udałyśmy się do centrum Santa Fe. Okazało się, że z powodu polepszenia pogody wystawili się uliczni sprzedawcy. Obejrzenie ich wyrobów zajęło nam z godzinę, bo każdy naszyjnik, pierścionek, kolczyki było inne od poprzednich. Tak cudownej biżuterii nie widziałam jeszcze nigdzie.

W końcu pojechałyśmy do Denver w Colorado, podziwiając nieziemskie widoki po drodze. Rozciągające się wszędzie pola, farmy, lub skaliste kaniony… Najśmieszniejszy moment, kiedy zaczęłyśmy rozmawiać o jedzeniu i różnicach/podobieństwach między polską a rosyjską kuchnią, a nasze żołądki dosłownie marsza grały, bo byłyśmy takie głodne. Zajechałyśmy na najbliższą stację benzynową, gdzie było meksykańskie jedzenie, kupiłyśmy więc burrito na pół i po jednym churro. Ze stoiska z darmowymi sosami nabrałyśmy do kubków pełno marynowanych marchewek i świeżych ogórków, zabierając wszystko do samochodu, bo plan był taki, by jeść w drodze. Ale jak zasiadłyśmy w aucie, szybą naprzeciwko okna tej knajpki i zaczęłyśmy jeść, to nie było mowy o prowadzeniu auta. Zajadałyśmy się wydając z siebie tylko odgłosy zadowolenia i błogości, a jak zdałyśmy sobie sprawę z tego, że pracownicy pewnie patrzą na nas i zastanawiają się, czemu po prostu nie zjadłyśmy w środku, wybuchnęłyśmy śmiechem.

Najedzone i pozytywnie nastawione ruszyłyśmy w dalszą drogę do Denver, już bez większych przygód – oprócz może przypadkowych wizyt w miasteczkach, które wyglądały na totalnie opuszczone. Wieczorem dojechałyśmy do Denver, a o tym już w następnym poście.

Źródło:
www.magdameetsworld.wordpress.com/2015/10/24/o-poszukiwaniu-route-66

O Filadelfii i kraju Amiszów

O Filadelfii do pewnego momentu nie wiedziałam wiele więcej niż to, że jest to miasto pełne historii i że podobało się mojemu dziadkowi w 1964 roku. Położona jest zaledwie dwie godziny jazdy od Nowego Jorku, nad rzeką Delaware. Nazywana jest również miastem braterskiej miłości, co wywodzi się z jej długiej historii założenia. Krótko mówiąc, pierwsi byli tam członkowie plemienia Delawarów, później ziemie zostały podbite przez przybyszów z Europy, następnie przez Holendrów, aż w końcu król Karol II Stuart przyznał prawa do tej ziemi Williamowi Pennowi (który założył stan Pensylwania).

William Penn okazał się równym gościem, który nie chciał bezczelnie wykonywać swojego prawa, przejmując ziemie, tylko legalnie odkupił od Delawarów te ziemie, aby zapewnić spokój sobie i swojemu ludowi. Czyli zamiast siłą, sposobem. Lokalna legenda głosi, że William oraz przywódca plemienia Delawarów zawarli pakt o przyjaźni, a ponadto Penn, który w przeszłości przeżył prześladowania religijne, położył nacisk na tolerancję religijną w swojej kolonii.

Dzięki temu miasto nabrało specjalnego znaczenia i było świadkiem najważniejszych wydarzeń w historii Stanów Zjednoczonych – pierwszych kongresów kontynentalnych na których uchwalono Deklarację Niepodległości Stanów Zjednoczonych oraz kongresu konstytucyjnego.

Ja do Filadelfii dojechałam samochodem z kolegą z Couchsurfingu, bez konkretnego planu zwiedzania. Wiedziałam tylko, że koniecznie muszę zobaczyć „Schody Rocky’ego Balboa”, czyli ze słynnej sceny. Pojechaliśmy również zobaczyć najstarszą ulicę w mieście oraz napiliśmy się piwa w najstarszej tawernie. Udało nam się trafić na letni koncert jazzowy nad rzeką, przeszliśmy się również cudownym nabrzeżem, rozkoszując się spokojem, wolniejszym tempem i innym charakterem Filadelfii (a mówiłam, że wszystko porównuję do Nowego Jorku?).

Późnym wieczorem okazało się, że pewna para z Lancaster, położonego godzinę drogi od Filadelfii, mogą nas ugościć, chociaż na kanapie w salonie, ale zawsze. Pojechaliśmy więc, Manny’ego kabrioletem, ja po drodze patrzałam w niebo i podziwiałam gwiazdy, które rzadko można zobaczyć w Nowym Jorku. Ciesząc się, że pomyślałam i wzięłam moją super matę i śpiwór, smacznie spałam na podłodze w pokoju gościnnym u Oriany i Travisa w pięćdziesięciotysięcznym Lancaster, które jak okazało się następnego dnia kryło w sobie więcej uroków i niespodzianek, niż możnaby było przypuszczać.

Z samego rana udało mi się poznać Orianę, która pracuje również w armii, i było dla mnie szokiem zobaczyć młodą, śliczną dziewczynę w mundurze (myślałam, że to będzie jakaś parka w średnim wieku). Powiedziała nam, że wieczorem pracuje w nowootwartym barze, i że jeśli zostaniemy, to mamy wpaść i możemy spać jeszcze jedną noc bez problemu. I tak nie wiedziałam, czy to był sen, czy jawa, bo to było jakoś o 7 rano.

Wstaliśmy i od razu udaliśmy się na miejscowy rynek, na którym sprzedawano głównie produkty Amiszów, czyli naturalne, niepryskane, cudowne i tanie. (Tańsze niż w Nowym Jorku przynajmniej!)

Byłam głodna jak wilk, więc kupiliśmy akurat jedzenie z kuchni arabskiej, bo tak pięknie pachniały falafele i inne cuda, a od Amiszów kupiliśmy jabłka i brzoskwinie, po czym wyruszyliśmy na podróż przez wioseczki Amiszów, otaczające Lancaster.

Pennsylvania jest pierwszym i najstarszym miejscem, w którym osiedli Amisze przybyli z Europy. Amisze są chrześcijańską wspólnotą protestancką wywodzącą się od 200 założycieli ze Szwajcarii. My, Polacy niewiele o nich wiemy, gdyż obecnie w Polce żyje podobno jedna tylko rodzina Amiszów.

Najstarsza wspólnota Amiszów żyje właśnie w hrabstwie Lancaster, gdzie sięga 20 tys. Nie wiem czemu wybrali właśnie Pensylwanię na miejsce do życia, może to piękne krajobrazy i cudowne okolice, a może to ta tolerancja religijna, o którą walczył William Penn. Wiem w każdym razie na pewno, że chciałabym mieszkać otoczona ich farmami, bo miałabym dostęp do świeżych i zdrowych produktów, a i ich styl życia zmusza do refleksji nad naszymi własnymi, nad tymi wszystkimi dobrami materialnymi, czy one są nam naprawdę potrzebne?

Jechaliśmy więc poprzez pola, zatrzymując się w niektórych wioskach. Pierwszym przystankiem była miejscowość, w której znaleźliśmy sklep z rzeczami używanymi. Był on tak ogromny, że przejście z jednego końca na drugi zajęło mi dobre pół godziny. Było tam wszystko. Od starych tablic rejestracyjnych, zastaw stołowych, zabawek, telefonów, mebli, książek, figurek, filiżanek, młotków do obrazów, obrusów, wszystkiego. Chciałam, naprawdę chciałam coś kupić dla mojej kuzynki, ale po prostu straciłam głowę w takim wyborze i w końcu nie kupiłam nic. Potem Manny namawiał mnie na lody, ale byłam jeszcze pełna po śniadaniu. Weszliśmy do piekarni, gdzie były darmowe próbki tradycyjnego ciasta jabłkowego, których zjedliśmy chyba ze cztery, bo były przepyszne. Obejrzeliśmy też tradycyjne obrusy i serwetki, w których wyrabianiu specjalizują się Amisze.

Następnie udaliśmy się do kolejnej wioski o nazwie „Intercourse”, którym to słowem określa się również po prostu stosunek płciowy, cieszy się więc dużym powodzeniem i podobno frajdą jest wysłać komuś stamtąd pocztówkę. Tam zaszliśmy do sklepu z pamiątkami, w którym właścicielka poleciła nam lokalną lodziarnię oraz wycieczkę do pobliskiej fabryki czekolady w Hershey. Jest to taki nasz Wedel.

Poszliśmy więc do lodziarni, która mieściła się na małym ryneczku. Za ladą stała młoda Amiszka, która z uśmiechem podawała lody i domowej roboty czipsy. Wzięliśmy więc wszystko. Ja oczywiście wybrałam smak Butter Pecan, mój ulubiony smak odkryty w Ameryce, jeszcze z czasów, gdy pracowałam z puddingiem ryżowym. Usiedliśmy na ławce i rozkoszowałam się najlepszymi lodami, jakie miałam okazję w życiu jeść. Bo były z mleka od krówek z farmy 3 kilometry dalej, z naturalnych składników, w waflu wypiekanym na miejscu. Zagryzłam je tymi czipsami nie z tej ziemi i sama nie wiedziałam, czy jest mi dobrze na żołądku, czy już nie bardzo.

Pojechaliśmy do Hershey, skąd wywodzi się słynna czekolada, po drodze jadąc Aleją Czekoladową lub Ulicą Orzechową… Fabryka pełna była ludzi i rodzin z dziećmi, ale załapaliśmy się na darmową przejażdżkę małą kolejką, po drodze dowiadując się wszystkiego na temat powstania i historii fabryki. Super frajda dla dzieci, dla dorosłych zresztą też.

Wróciliśmy do Lancaster i przeszliśmy się po tamtejszym centrum. Potem udaliśmy się do baru, w którym pracowała Oriana. Jest to pierwszy taki bar w Lancaster, z rooftopem czyli dachem, na którym mieści się bar i stoliki. Bardzo fajny, na miarę Nowego Jorku, więc cieszył się ogromnym powodzeniem. Weszliśmy tam, Oriana zaserwowała nam napoje, a przy okazji spróbowałam drinka Manhattan od pewnego sympatycznego, poznanego w windzie pana. Siedzieliśmy sobie z Mannym, aż dołączył do nas Travis, ukochany Oriany, który jest zawodowym graczem w baseball. Później doszły do nas jeszcze ich współlokatorki z koleżanką, i świetnie nam się rozmawiało. Klimat był jakiś taki inny, wyluzowany, małe miasteczko, wszyscy opowiadali, jacy to są zadowoleni, że tam mieszkają. Travis wychował się na Bronxie w Nowym Jorku i nie cierpiał tego miasta, kochał za to Lancaster.

Podobnie jego współlokatorka, która, pracując zdalnie, mogła zamieszkać gdziekolwiek, a wybrała właśnie to miasto. Pytali mnie, jak mi się podoba w Lancaster, a może jednak chciałabym zostać, że zawsze będę mile widziana, jak będę chciała wrócić… Bardzo miło

Następnego dnia poszliśmy z Orianą i Travisem na śniadanie do pobliskiej naleśnikarni, chyba słynnej bo zapchanej ludźmi. Naleśniki, które jedliśmy były po prostu przepyszne, i w dodatku do ciekawej rozmowy z nimi stanowiły idealny poranek. Trudno było nam się rozstać, zaszliśmy jeszcze do sąsiedniego organicznego sklepu, w którym kupiłam polecaną przez nich Kombuchę, magiczny zdrowy napój, który tam kosztował 3.85$, a na Manhattanie 5.99$. Małe rzeczy, które przykuwają uwagę i sprawiają, że aż by się chciało w takim Lancaster pomieszkać.

Poza tym czuło się taki spokój, przestrzeń i inny klimat. Siedząc na ganku Oriany i Travisa w jednym z setki szeregowców na tej ulicy, w pewnym momencie chodnikiem przechodził mały chłopiec z zakupami. Nasze spojrzenia naturalnie się spotkały, i chłopiec się do mnie uśmiechnął. Odwzajemniłam mu się uśmiechem i od razu pojęłam urok tego regionu i zapewne każdego poza Nowym Jorkiem – bo tam raczej nikt się do nikogo nie uśmiecha, mijając go na chodniku.

Pożegnaliśmy się z Orianą i Travisem i odjechaliśmy, w drogę powrotną do Nowego Jorku, za którym w tym momencie absolutnie nie tęskniłam. Staliśmy w korkach, znów na tym Manhattanie, marzyłam tylko o powrocie do mieszkania Ray’a, gdzie czekała na mnie zupka chińska, którą żywiłam się przez ostatni miesiąc, bo Ray kupił cały karton na przecenie, i byłam strasznie, potwornie zmęczona, ale mimo wszystko pełna wrażeń i zadowolona z wycieczki. Urzządziliśmy sobie posiedzenie na dachu u Ray’a, za pogaduchami z Almą i wszystkimi i z powrotem do nowojorskiej rzeczywistości, która, po jakimś czasie, z powrotem wciągnęła mnie i rozkochała swoim urokiem, jak to z Nowym Jorkiem bywa.

Źródło:
www.magdameetsworld.wordpress.com/2015/09/27/o-filadelfii-i-kraju-amiszow

7 rzeczy w Nowym Jorku, za którymi będę tęsknić

7 rzeczy w Nowym Jorku, za którymi będę tęsknić

new-york-1109672_1920

Uh ten Nowy Jork, kto by pomyślał, że stanie się on dla mnie niczym taki, o, były/obecny chłopak, którego się kocha i nie cierpi jednocześnie… Którego ma się dość, kiedy się przebywa w jego obecności, a za którym tęskni się potwornie, kiedy go nie ma. Byłam tak zmęczona tym miastem, taka wyczerpana, że wyjazd na Dominikanę na miesiąc przyszedł mi zupełnie łatwo i bez żadnych emocji. Wróciwszy, gdy ujrzałam Manhattan po miesięcznej przerwie, nie ruszyło mnie zupełnie – westchnęłam tylko, ale bez żadnych emocji. Znowu. Na Dominikanie przekonałam się, że poza Nowym Jorkiem istnieje jednak życie. Uczucie, które tracisz po kilku tygodniach, miesiącach w tym mieście. Mieszkając w Nowym Jorku nabierasz przekonania, że jest to najlepsze miasto na świecie, centrum wszystkiego, to tu dzieje się to, co ważne, tu możesz spotkać gwiazdę na ulicy, tu możesz znaleźć pracę idąc na siku do Starbucksa, tu możesz zagrać w teledysku, zostać modelką, kupić wszystko. Będąc tam przez jakiś czas nawet odeszła mi chęć dalszego podróżowania po Stanach, bo przecież „tam nic nie ma”. Wszystko skupia się w tym dziwacznym mieście, które uzależnia jak narkotyk i sprawia, że trochę go nienawidzisz, ale jednak bardziej kochasz.

Może tym głównym czynnikiem są ludzie. Ludzie, którymi jest się otoczonym wiecznie i zawsze, i nie da się zbytnio uciec. Nowy Jork jest zatłoczony, ale to jest częścią charakteru tego miasta i mieszkańców, który zdają się być do tego przyzwyczajeni. Central Park jest zatłoczony, Brooklyn Bridge jest zatłoczony, WSZYSTKO jest zatłoczone, ale tak to już jest, więc hej, przyzwyczajmy się! Na darmowe pokazy filmów w Bryant Park na Manhattanie schodziły się takie masy ludzi, że nie dałoby rady wcisnąć szpilki pomiędzy porozkładane piknikowe kocyki na trawie. Przedrzeć się w celu odnalezienia znajomych, którzy nie wiadomo dlaczego poszli tam, by obejrzeć „Powrót do Przyszłości” (przecież możecie to obejrzeć w domu, na kanapie, na luzie i nie w ścisku) zdawało się niemożliwe i sprowadzało się do mojego soczystego przeklinania głupoty tych wszystkich stworzeń, które chciały uczestniczyć w przereklamowanym i przesadzonym wydarzeniu, tylko po to, żeby wrzucić fotkę na Social Media „oglądamy film w Bryant Park”.

Więc poszłam pewnego dnia, i usiadłam na jakimś marnym murku za plecami moich znajomych, bo nie było szans na godne siedzenie z widokiem, zatopiłam się w moim telefonie korzystając z uroków darmowego WiFi w Bryant Park’u i tak właśnie nastawiona byłam cała negatywnie do tej całej idei, kiedy to w filmie pojawiły się sceny klasyczne, które wszyscy znają. I kiedy usłyszałam zbiorowy śmiech setek ludzi i oklaski w momencie ulubionych scen całego świata, poczułam, że może jednak ma to swój urok. Obejrzeć taki klasyk w towarzystwie tej magicznej mieszanki ludzi z Nowego Jorku, których mija się beznamiętnie każdego dnia, a którzy stają się jednością w takim właśnie momencie. Może to o to właśnie chodzi?

Nowojorczycy zdają się tacy twardzi, konkretni, nieowijający w bawełnę. A jednak nawiązać przypadkową rozmowę w publicznym miejscu jest łatwe jak nigdzie indziej. Kiedyś pamiętam, jechałam pociągiem na Long Island i w przejsciu stała para, która była ubrana w najbardziej dziwaczne stroje i wyglądali, jakby wykonywali jakieś pokazy uliczne w celu zebrania pieniędzy. Na którymś przystanku wsiadł chłopak, który wyglądał tak normalnie, że nikt by nie zwrócił na niego uwagi. Jednak w pewnym momencie zapytał parę „XXX Festival?” (Nie mam pojęcia, jaki to był festiwal, więc załóżmy, że XXX), oni ochoczo przytaknęli i już wywiązała się między nimi czteroprzystankowa rozmowa.

O, albo mój prawie ulubiony moment z Nowego Jorku. Niedawno jechałam metrem z rowerem, co nie jest jakoś naturalnie normalne, jednak zdarza się zapewne często. Zawsze się trochę zestresuję, bo a to nie ma miejsca, a to coś… ale ok, wysiadłam z metra i żeby wyjść z rowerem mogę wyjść przez Emergency Door, takie drzwi, które mozna otworzyć tylko od strony wychodzącej, dla matek z wózkami lub własnie rowerów. Normalni ludzie wychodzą przez bramki. Więc podchodzę do tych drzwi z zamiarem otwarcia ich, ale szybciej podszedł taki młody biznesmen, który, widząc, że ja z rowerem, chciał mi te drzwi otworzyć. A one stare zazwyczaj są, więc próbuje raz, drugi raz, wali ramieniem, tyłkiem popycha z całej siły i nie chcą się otworzyć. Nagle podchodzi drobna kobietka (wszystko odbywa się bez jakiejkolwiek wymiany słownej) i silnym kopnięciem obcasa otwiera drzwi, i wszyscy wychodzimy przez drzwi, rozchodząc się każdy w swoją stronę.

Albo kiedy poszliśmy ze znajomymi to takiego baru przy Williamsburg Bridge, w którym chętni mogli na scenie dzielić się swoimi miłosnymi historiami, a na górnym piętrze odbywało się spotkanie osób „polyamorous” czyli takich, które kochają kilka osób naraz. Po drodze uslyszałam tkliwą piosenkę, która w jakiś sposób wywołała u mnie sentymentalne wspomnienia, a gdy obejrzałam się, by sprawdzić, skąd dochodzi – ujrzałam latynoskiego faceta w ciężarówce, który siedział przy otwartej szybie i palił papierosa, rozkoszując się widokiem (na most) i piosenką. A takie to jest miasto kontrastów i zaskoczeń.

I tak już dawno, spisałam sobie listę rzeczy, za którymi będę tęsknić, kiedy opuszczę Nowy Jork. Zmienia się to, zmienia, ale powiedzmy, że oto ta lista:

Przyjaciele, znajomi poznani przez Couchsurfing

Zdecydowanie. To, czego mi najbardziej będzie brakować, to moja paczka znajomych, z którymi w ciągu zaledwie kilku miesięcy przeżyliśmy uciechy i problemy, które normalnie przeżywać możnaby przez 5 lat. Ludzie najróżniejszych narodowości, z przeróżnymi historiami, opiniami i sytuacjami życiowymi, który akceptują siebie nawzajem i również mnie. Doceniam taką paczkę na sto procent – nigdy nie miałam swojej paczki znajomych z dzieciństwa, i mogąc być częścią nowoutworzonej grupy doceniam to najbardziej jak mogę. Nie jest tak, że dołączam się do już istniejącej paczki – tu stworzyliśmy naszą własną, i ja też miałam w to wkład. Dlatego lubię trzymać rękę na pulsie i wiedzieć, co u nich słychać. Staliśmy się sobie bliscy, znamy swoje sekrety i przeżycia. A poznaliśmy się zupełnie niedawno. Społeczność CS w Nowym Jorku podobno jest najlepsza na świecie, ale wiem że traktujemy się bardziej jak przyjaciół, niż po prostu członków Couchsurfing.

Energia miasta, które nigdy nie śpi

O, tak. Nie lubię Nowego Jorku za dnia. Nie chce mi się nawet wychodzić na zewnątrz, przynajmniej latem. Za dużo ludzi, zazwyczaj nic mi nie wychodzi, ugh, trzeba stać w kolejkach wszędzie, ciepło duszno tłoczno. Uwielbiam za to Nowy Jork w nocy. Jest chłodniej, luźniej, i po prostu inaczej. Wszystko, co dzieje się nocą, nabiera innego wymiaru, bardziej magicznego, który przyciąga mnie niczym magnez. Nocą w Nowym Jorku jest inaczej, i to jest to, za czym będę tęsknić. Ludzie są bardziej otwarci, może bardziej bezpośredni, coś jest takiego w powietrzu, że uwielbiam spacerować po północy i wolę przejść się, niż jechać metrem. Chociaż metro w nocy też jest inne…

Uwielbienie, oddanie i miłość ze strony mieszkańców

Nowojorczycy kochają swoje miasto i uważają, że nie ma drugiego takiego miejsca na świecie. Zgadzam się, nie ma. Ale czy warto płacić ogromne kwoty za wynajęcie nędznej klitki na Manhattanie czy Brooklynie, po to tylko by męczyć się z sąsiadami, brakiem miejsca, wątpliwej jakości standardu mieszkaniem? Widocznie tak, skoro niektórzy robią to tylko po to, by być blisko wszystkiego, darmowych wydarzeń, atrakcji, miejsc… Widocznie im to pasuje. Oni czują taką miłość do tego miasta, że każde inne wydaje im się jakieś…niemrawe.

Charakter ludzi

Podoba mi się to, że w Nowym Jorku jest trochę, jak w Polsce – tak oschle, konkretnie, bez sztucznych uprzejmości. Konduktor w metrze, jak ma coś powiedzieć, to powie wprost „nie wsiadajcie, jak jeszcze wszyscy nie wysiedli” takim tonem, że już się nie chce więcej łamać tej zasady. W kolejce kiedyś przypadkowo wepchnęłam się, przyznaję się bez bicia, i kobietka za mną zapytała „ten pan był przed tobą? Bo był przede mną, więc ciebie tu nie było”, po czym przeprosiłam ją i wyjaśniłam, że ja w tym sklepie jestem po raz pierwszy i nie wiem jak tot u działa, a ona złagodniała i skończyłyśmy gadając o różnicach między rodzajami mleka (migdałowe, sojowe) w Trader Joe’s i dyskutując o charakterystyce sklepu. Jakoś tak przyjaźniej. W Polsce jest to słynne „Pani tu nie stała” i cicha nienawiść.

Imprezy na dachu

Och, tego zdecydowanie będzie mi brakować. U Ray’a (u którego mieszkałam przez łącznie półtora miesiąca) urządzaliśmy grille i imprezy na dachu budynku, w którym mieszkał, z widokiem na Manhattan i niesamowitym widokiem i czymś takim w powietrzu, że będę za tym tęsknić na pewno. Z takim widokiem to można wszystko. I jest to też miejsce, gdzie zazwyczaj gromadziliśmy się w gronie przyjaciół i znajomych, więc automatycznie wzbudza pozytywne skojarzenia.

Przeczucie, że tu wszystko jest możliwe

Naprawdę, koleżanka, z którą mieszkałam przez miesiąc, załapała się do teledysku Erosa Ramazotti, ja prawie dostałam pracę idąc na siku w Starbucksie, ach dużo by wymieniać, ale nawet moje naszyjniki/bransoletki ze starych T-Shirtów zyskały popularność! W Nowym Jorku wystarczy mieć marzenie i trochę samozaparcia, by odnieść sukces. Jakoś wisi to w powietrzu, że tu może zdarzyć się wszystko. Daje to ogromną pewność siebie i wiarę w powodzenie. Ja nie odczułam tego dotychczas w żadnym miejscu, dlatego zwróciłam na to uwagę.

Poczucie, że mieszka się w najlepszym miejscu na świecie

Tak własnie czuję się, kiedy tam jestem. Wiem, że inne miejsca i miasta mają więcej przestrzeni, natury, udogodnień, swobody… ale to jest Nowy Jork! Tu się dzieje wszystko! Tu jest centrum Wszechświata! Tak właśnie myśli się, mieszkając w tym mieście. Och, przeklęty Nowy Jork, który rozkochał mnie w sobie do szaleństwa, pozostawiając miejsce na skrytą niechęć i pragnienie wyrwania się z jego objęć. Na zawsze, czy na chwilę?

Bo wiem, że gdziekolwiek pojadę, w jakimkolwiek mieście zagrzeję miejsce na dłużej, jakichkolwiek ludzi poznam i w obojętnie jakich nowych realiach będę próbowała się odnaleźć – zawsze będę porównywać to do Nowego Jorku. Bo mówią, że jesli tam ci się uda, to uda ci się już wszędzie. Bo to miasto zdepcze cię, zdusi, stłamsi, przeżuje i wypluje, ale jednocześnie pozwoli ci przeżyć tyle cudownych chwil, że niczym stara miłość będzie cię miało w garści, wyzwalając w tobie tak mieszane i sprzeczne uczucia, że już na zawsze pozostaniesz trochę rozdarty i zagubiony.

Źródło:
www.magdameetsworld.wordpress.com/2015/09/10/7-rzeczy-w-nowym-jorku-za-ktorymi-bede-tesknic

O nietrafnych decyzjach i niezaplanowanych przygodach, czyli moje ostatnie dni na Dominikanie.

Plan był inny. Dzień przed moim wyjazdem z Las Galeras do naszej kafejki przyszła para Polaków (zawsze mówię, że pojedziesz na koniec świata i znajdziesz Polaków), którzy słuchając mojego planu na dzień następny, bardzo entuzjastycznie wyrazili chęć dołączenia do mnie i zobaczenia parku narodowego Los Haiteses. Wycieczkę można wykupić w biurze, albo pojechać samemu, tylko że wtedy dobrze znać hiszpański. Diane wytłumaczyła mi, co, gdzie i jak, więc chciałam opuścić Las Galeras rano, zobaczyć park, pojechać autobusem do stolicy, Santo Domingo, spędzić tam jedną noc przez Couchsurfing (już miałam wszystko zaklepane), zwiedzić stolicę następnego dnia i złapać mój samolot do Nowego Jorku wieczorem. I gdybym tylko podjęła inne decyzję w co niektórych momentach, mój plan miałby szansę wypalić.

Owego sądnego dnia, otworzyłyśmy End of the Road z Diane jak codzień, jednak ze świadomością, że to nasze ostatnie wspólne chwile. Po mojej ostatniej owsiance z mango z drzewa w naszym ogrodzie, nadszedł czas na złapanie autobusu do Samany. Pożegnanie było łzawe – przywiązałam się do Diane niesamowicie przez te kilka tygodni, ona do mnie też, dlatego rzewnie popłakałyśmy obie, wraz z zdezorientowaną Dusty, która rozbudziła we mnie miłość do psów na nowo (po tym, jak nasza Tosia opuściła świat kilka lat temu, nie polubiłam żadnego psa). O Diane to powinnam napisać cały oddzielny post, bo to niezwykle interesująca osoba, typowa Brytyjka z Londynu, która może wydawać się twarda i sarkastyczna, ale jej serce jest ogromne i potrafi wzruszyć się oglądając przypadkowy filmik z zaręczyn w internecie lub słuchając Etty James. Ale po tym, jak wyściskałyśmy się trzy razy na pożegnanie, w końcu machnęła ręką i powiedziała „Fuck off now”, co było w stanie przemienić nasze łzy w śmiech. Wsiadłam z moją parą Polaków do autobusu i machając przez okno do wszystkich motoconchos (tych taksówkarzy na motorkach, którzy oferowali Diane duże pieniądze, jeśli tylko będzie w stanie zatrzymać mnie w Las Galeras) opuściliśmy Las Galeras.

Po dojechaniu do Samany, zostawiłam mój plecak z dobytkiem w zaprzyjaźnionym centrum nurkowania, żeby nie targać go ze sobą na drugą stronę zatoki w łódce (pierwsza zła decyza!). Złapaliśmy łódkę, która płynęła do Sabana del Mar, miasteczka, z którego blisko było do wejścia do parku narodowego. Była godzina 11 rano, a mój ostatni autobus do stolicy odjeżdżał o 4 po południu. Okazało się, że przepłynięcie zatoki zajmie półtorej godziny… jeszcze nieświadomi, co to może oznaczać, radośnie płynęliśmy w nieziemsko bujającej się łódce, z Pawłem bladym jak ściana i zlanym potem spowodowanym chorobą morską. Myśleliśmy, że nigdy nie dotrzemy.

Ale dotarliśmy. Zaraz po dotarciu do brzegu, jak muchy otoczyła nad chmara motoconchos (to ci na motorkach, odgrywają dużą rolę w tym dniu), oferujących podwiezienie nas do parku. Zaczęłam targować się z jednym z nich, bo okazało się, że cena za podwiezienie nas będzie większa, niż myślałam. Reszta turystów i tubylców dawno odjechała i zostaliśmy my w trójkę, targując się z jednym głównym, i z resztą siedzącą na swoich skuterach i słuchających. W końcu doszliśmy do jakiegoś porozumienia i główny pan Motoconcho powiedział, wskazując na swój skuter i drugiego kolegę:

– Jedziemy. Ty jedziesz ze mną, bo jesteś szefowa. Oni pojadą z nim.

Więc wsiedliśmy, ja na malutki skuterek z nim, Alicja i Paweł na ten drugi, trochę większy. I pojechaliśmy, najpierw asfaltem, a później polną drogą z tysiącem dziur, co było bardzo odczuwalne na naszych siedzeniach. Po niekończącej się przejażdżce, co prawda z cudownymi widokami na bardziej wiejskie tereny i naturę, dotarliśmy do wejścia do parku narodowego.

Ach, zapomniałam dodać, że okazało się, że najbliższa łódka powrotna jest o 3, więc wiedziałam już, że mogę nie zdążyć na mój autobus. Okazało się również, że mogę złapać autobus z Sabana del Mar i nie musiałabym wracać do Samany… tylko, że kto zostawił plecak w centrum nurkowania w Samanie?

Nadszedł czas na rundę drugą zaciętego targowania. Dotarliśmy do porozumienia, zapłaciliśmy i motoconcho zawołał zaprzyjaźnionego przewodnika ze swoją własną łódeczką, który zabrał nas do parku. Wyjaśnię tylko, że Park Narodowy Los Haiteses to chroniony dziewiczy obszar leśny z ograniczonym dostępem drogowym. Dostęp dla turystów jest ograniczony, ale od 2000 roku stał się popularnym celem ekoturystycznym. W parku można znaleźć wiele jaskiń powstałych przez erozję wodną, w których tubylcy malowali na ścianach. Dokładna historia tych malunków nie jest znana i zakłada się, że niektóre pochodzą jeszcze sprzed epoki Tainów (rodowitych mieszkańców wyspy).

Krajobraz w parku jest bardzo charakterystyczny, z lasami namorzynowymi (zapamiętałam to z lekcji geografii w szkole, poważnie!) i skałami wystającymi prosto z morza, których jedynymi mieszkańcami są pelikany i inne unikatowe gatunki ptaków. Niektóre z nich można spotkać tylko tam i są zagrożone wyginięciem.

W każdym razie, nasz przewodnik zabrał nas na ekspresową przejażdżkę łódką (bo musieliśmy zdążyć na łódkę powrotną o 3). Najpierw popłynęliśmy do jednej z jaskiń, po której nas oprowadził i opowiedział o tych piktogramach i malunkach naściennych, które wykonywane były przy pomocy specjalnej mieszanki substancji roślinnych i ekstrementów nietoperzy, co zapewniło taką trwałość. Oczywiście inna wycieczka, która była tam w tym samym czasie, składała się z Polaków. Czemu nie?

W planie była jeszcze druga jaskinia, ale nie mieliśmy czasu. Nasz przewodnik z żalem nie zabrał nas do niej i widać było, ze chciał nam pokazać wszystko. Wróciliśmy do punktu startowego, gdzie czekali na nas nasi motoconchos, teraz już zrelaksowani i uśmiechnięci, ja zresztą też, bo nie musieliśmy się już targować. Wręczyli nam 6 dużych mango z pobliskich drzew i wsiedliśmy na skutery, aby złapać łódkę powrotną. Tym razem ja byłam na skuterze razem z Alicją, i po półgodzinnej jeździe po wertepach dotarliśmy do portu.

Zjedliśmy nasze mango, soczyste, świeże i niesamowicie brudzące. Ze strachem wsiedliśmy na łódkę, bo wiedzieliśmy, że czeka nas 1.5 godziny podróży. Bujało bardziej niż w tamtą stronę, Dominikańczycy wymiotowali gdzieś po kątach, a ja z żalem patrzałam na godzinę czwartą na moim zegarku, która bezlitośnie minęła… Pamiętałam, że można jeszcze złapać inny autobus z Samany, więc nie traciłam nadziei. Z łódki udaliśmy się prosto do centrum nurkowania, w którym przechowali mój nieszczęsny plecak. Następnie Alicja i Paweł odprowadzili mnie na stację autobusową.

Okazało się, że ostatni bezpośredni autobus do stolicy właśnie odjechał, ale mogłam pojechać innym, z dwiema przesiadkami, chociaż było już całkiem późno. Kierowca autobusu, Maximiliano, jak się później okazało, chciał, żebym mu zapłaciła dwa razy więcej, to on przyśpieszy i złapie tamten autobus dla mnie. Odmówiłam, bo nie chciałam wydawać tyle pieniędzy (kolejna nienajlepsza decyzja), wsadziłam mój plecak do bagażnika (następna zła decyzja), wsiadłam i pojechaliśmy w kierunku Sanchez. Tam miałam przesiąść się do innego autobusu, który podwiózłby mnie do głównej szosy, z której złapałabym ostatni autobus jadący do stolicy, o 18:30. Dojechaliśmy do Sanchez, zapłaciłam Maximiliano, który pogroził mi palcem i powiedział „Jesteś chciwa, bo niech chcesz zapłacić więcej, żebym przyspieszył!” i wskazał na drugi autobus, który miał podwieźć mnie do szosy.

Wsiadłam do niego i spotkałam ludzi, którzy płynęli z nami łódką wcześniej i wyrazili zdziwienie, że chcę jechać do Santo Domingo o tej porze. Chciałam zapytać kierowcę, czy zdążymy na ten ostatni autobus, ale w tym samym momencie zorientowałam się, że mój nieszczęsny plecak z dobytkiem i laptopem został w poprzednim autobusie.

Spanikowana powiedziałam to kierowcy, który zatrzymał autobus na środku ulicy i przez okno gwizdnął na przypadkowego motoconcho (mówiłam, że odgrywają główną rolę tego dnia), przywołując go i wyjaśniając sytuację. To znaczy tyle wyjaśnił, co bardziej rozkazał:

– Hej, ty! Jedź z nią, bo zostawiła plecak w busie z Samany!

Ja nic nie mówiąc ani nie pytając wskoczyłam na skuter i ruszyliśmy z kopyta w dół ulicy, bo minęło dosłownie 7 minut odkąd zmieniłam autobusy, Maximiliano nie mógł więc odjechać daleko. Pędząc jak wiatr złapaliśmy innego kierowcę, który poinformował nas, że tamten już pojechał do domu, i że to jest za mostem (tu wyjaśnił drogę mojemu motoconcho, który nie mówił nic). Ruszyliśmy więc znów, i pognaliśmy w kierunku Samany. Po drodze miałam łzy w oczach, nie tyle od wiatru co od strachu, że zaginął mój plecak i co ja teraz zrobię. Jechaliśmy i jechaliśmy, i już wiedziałam, że nie zdążę na mój autobus do stolicy i zaczęłam się zastanawiać, gdzie spędzę noc… szukać hotelu w Sanchez, wracać do Las Galeras? Inną opcją było Las Terrenas, w którym byłam przez pierwsze dwa tygodnie, w szkole nurkowania i w której cały czas byli Paul, Audrey i reszta. Jednak na razie chciałam tylko odzyskać mój plecak. Po 25 minutach jazdy mój motoconcho zatrzymał się i zaczął pytać ludzi siedzących przy ulicy (ulubiona forma spędzania czasu przez Dominikańczyków), gdzie mieszka Maximiliano. Pomiędzy domkami zobaczyłam zaparkowany autobus, i po chwili zobaczyliśmy Maximiliano, już przebranego w domowe ciuchy i gotowego do kolacji… kiedy mnie zobaczył, na jego twarzy pojawiło się zdumienie i powiedział tylko „Już byś dojeżdżała do Santo Domingo”. Wyjaśniłam mu, że mój plecak został w bagażniku, „Ajajajaj”, powiedział, otworzył bagażnik i moim oczom ukazał się mój nieszczęsny plecak. Wyściskałam go i podziękowałam, a następnie zapytałam ich, co mam teraz robić.

– Co jest bliżej, Las Galeras czy Las Terrenas?

Las Terrenas, odpowiedzieli i mój motoconcho zaoferował, że mnie tam zawiezie. Powiedziałam mu, że ja nie mam tyle pieniędzy (nie miałam pojęcia, ile to może kosztować, w portfelu miałam 500 pesos, czyli ok. 10$), ale on powiedział, nic się nie martw, wsiedliśmy i pojechaliśmy. Z moim ciężkim plecakiem na plecach i z poczuciem totalnej rezygnacji i porażki, pojechałam w ciemno do Las Terrenas, licząc na to, że będę mogła tam się przespać jedną noc i pojechać do Santo Domingo następnego dnia.

Po drodze ujrzałam jednak tyle przepięknych widoków i krajobazów, że stwierdziłam, że może jednak nie jest tak źle. I że dam mu te pieniądze co mam, warto. Jechaliśmy około półtorej godziny i tak, moje biodra i plecy bolały bardzo. Przez serpentyny górskie, góra, dół, zimniej cieplej… ale dojechaliśmy do las Terrenas i poczułam się lepiej, bo znajome tereny. Podwiózł mnie tam, gdzie chciałam i nadszedł moment, którego się obawiałam…

Ja: No, to ile mam ci dać?

Motoconcho: Daj mi… 1000 pesos.

Ja (z przepraszającym wyrazem twarzy): Ale ja nie mam tyle…

Motoconcho: No to daj mi tyle, ile masz.

Więc dałam mu te moje ostatnie 500 pesos, przepraszając, że nie mam więcej (dodam tylko, że taka podwózka na skuterze jest warta dużo więcej niż 1000 pesos na Dominikanie), ale on odparł:

– Dobra, nic nie szkodzi, tylko zapisz sobie moje imię, bo ja tworzę muzykę, reggeaton, więc poszukaj mnie na Youtube, bo chcę być sławny.

Więc zapisałam, ale nie mogę znaleźć go nigdzie, więc może jego sława jeszcze nie nadeszła, uściskałam go i podziękowałam, bo uratował mi życie szczerze mówiąc.

Zapukałam do bramy i otworzyła mi zdziwiona Audrey, pytając „Co się stało?”, bo nie miałam w planach się już z nimi zobaczyć, oni też się tego nie spodziewali. Przywitali mnie jednak bardzo ciepło i powiedzieli, że absolutnie nie ma żadnego problemu, mogę spać, to mój dom, itd.

Tak więc niezaplanowanie skończyłam w Las Terrenas i miałam okazję spędzić jeszcze trochę czasu z nimi, pójść ostatni raz na plażę rano, wykąpać się jeszcze w cudownym oceanie i złapałam autobus po południu.

Dotarłam do Santo Domingo ostatecznie około 4 i odebrał mnie Osiris, który miał być moim Couchsurfingowym hostem. Powiadomiłam go dzień wcześniej o moich przygodach i powiedział, że nie ma problemu, możemy się spotkać chociaż na chwilę, to mi pokaże miasto. Okazał się przesympatycznym chłopakiem, z milionem przyjaciół i znajomych, oprowadził mnie po najważniejszych zabytkach w Santo Domingo i zwołał towarzystwo, w tym Kasię, Polkę. Poszliśmy nawet na typowe dominikańskie jedzenie. Około 23:00 Osiris odwiózł mnie na lotnisko, bo mój lot miał być o 3 w nocy. Okazało się, że on tam pracuje, jako kontroler warunków atmosferycznych, zaprowadził mnie więc do biura, gdzie akurat byli jego współpracownicy i zapytał, czy mogę sobie tam posiedzieć zamiast gdzieś na lotnisku. Tak więc spędziłam godzinę na pogaduszkach z jego koleżanką i kolejną godzinę śpiąc smacznie na kanapie, z błogą świadomością, że nikt mnie nie okradnie. Przed drugą zebrałam się i poszłam na odprawę, i reszta przebiegła już bez większych przygód i komplikacji.

Do mieszkania w Nowym Jorku dotarłam około 9 rano i zrobiłam rzecz, której nie robiłam w ciągu ostatniego miesiąca, i która sprawiła mi tak niewyobrażalną radość, przyjemność i satysfakcję, że od tej pory już zawsze ją doceniam – wzięłam porządny, ciepły prysznic w normalnej, zamykanej łazience. Alleluja!

I tak skończył się ten maraton. Główny morał – nie zostawiaj plecaka w bagażniku… wiedziałam, że zawsze lepiej mieć go przy sobie, ale czasem na chwilę się zrelaksujesz, zapomnisz i wtedy boli.

Wystarczyła jedna zła decyzja, mogłam wziąć ze sobą plecak i złapać autobus z Sabana del Mar. Albo zapłacić więcej temu Maximiliano i dogonić autobus do stolicy. Ale kto to mógł wiedzieć? Widocznie tak miało być. Ostatecznie jednak wszystko wyszło na dobre i Dominikanę zapamiętam pozytywnie, z nadzieją na rychły powrót!

Źródło:
www.magdameetsworld.wordpress.com/2015/08/18/o-nietrafnych-decyzjach-i-niezaplanowanych-przygodach-czyli-moje-ostatnie-dni-na-dominikanie

O sennym Las Galeras

O sennym Las Galeras

DCIM102GOPRO

DCIM102GOPRO

Trzy razy liczyłam, zanim się doliczyłam. Na Dominikanie (podobnie jak na Wyspach Kanaryjskich) transport autobusowy to guagua, która tutaj gwarantuje ciekawą podróż. Wyruszyłam z Las Terrenas do El Limón całkiem przestronną guaguą, która co prawda ledwie zipała, ale twardo ciągnęła pod górę. W El Limón przesiadłam się do drugiej, która była po prostu samochodem. W Samana przesiadłam się znów, tym razem do bezpośredniej do Las Galeras, mojego punktu docelowego. Ostatnia guagua miała siedzeń dla 8 osób z tyłu… teoretycznie, bo razem z kierowcą jechało nas ostatecznie 15. Jeden na drugim, ściśnięci jak sardynki w puszce, z otwartymi bocznymi drzwiami, w których stali, trzymając się czegokolwiek, odważni pasażerowie. Jeden starszy pan, który siedział naprzeciw mnie, z pasją raczył nas kazaniem na temat wiary i Jezusa podczas godzinnej jazdy do Las Galeras. Z ulgą, jako jedna z ostatnich pasażerek wykrzyknęłam „Dejame aqui!” (Wysadź mnie tutaj) kiedy ujrzałam moje miejsce docelowe, moje miejsce pracy na kolejne dwa tygodnie – kafejkę i informację turystyczną o nazwie End of the Road.

Uradowana zajrzałam do środka i radosnym uściskiem przywitałam się z Diane, która prowadzi EOTR, a o której wspominałam w poprzednim wpisie. Siedziała sobie spokojnie przy komputerze, którym włada świetnie jak na swoje 61 lat – Facebook, Trip Advisor i inne cuda nie mają dla niej tajemnic. Ledwie postawiłam moje klamoty na ziemi, zabrała mnie do restauracji obok i uradowana przedstawiła panu w średnim wieku, który okazał się Polakiem. Zaraz potem przygotowała dla nas obiad, i spędziłyśmy popołudnie siedząc w kafejce, ja obrabiałam w Photoshopie zdjęcia z nurkowania, które chcą wrzucić na Facebooka, a ona odpowiadała na maile i recenzje na Trip Advisor.

Wieczorem udałyśmy się do jej domu, maleńkiej chatki wśród palm, gdzie z radością wzięłam normalny prysznic w łazience z DRZWIAMI… jak mi tego brakowało po dwóch tygodniach łazienki z zasłonką prysznicową zamiast drzwi! Uwielbiam to, jak po spartańskich warunkach docenia się małe rzeczy – prysznic, drzwi, normalną toaletę… jak wrócę do domu to chyba się popłaczę z radości w mojej łazience 🙂

W każdym razie spędziłyśmy bardzo fajny wieczór siedząc w jej chatce, ona popijała rum dominikański, ja piwko (dominikańskie) i rozmawiałyśmy przez bite 6 godzin. Jej dar do opowiadania historii ze swojego życia jest absolutnie cudowny i cieszyłam się pierwszą taką rozmową od wielu tygodni. Poza tym jej akcent jest w 100% brytyjski, pochodzi z Londynu, więc słuchając jej czuję się, jakbym oglądała Harry’ego Pottera. Po północy w końcu poszłyśmy spać, Diane wspięła się na swoją antresolę, a ja rozłożyłam się na dole. Przeprosiła mnie za zapalone światło, bo ma zwyczaj czytania książki przez chwilę przed zaśnięciem „Magda, I’m sorry but I’m gonna pretend that I’m reading for like 10 minutes” (Magda, przepraszam ale poudaję, że czytam przez 10 minut). Jako że rum został skonsumowany, po chwili tylko usłyszałam, jak mówi do siebie „I have no idea what I’ve just read” (Nie mam pojęcia, co właśnie przeczytałam), zgasiła światło i poszła spać, a ja się uśmiałam na dole, bo lubię takich ludzi i między nami nawiązała się bardzo fajna więź, mimo 36 lat różnicy wieku.

Las Galeras jest maleńkie. Tylko jedna główna ulica, przy której mieści się wszystko, co potrzebne – sklepy, hotele, restauracje i bary. I tego wszystkiego jest malutko, wszyscy się znają i pozdrawiają. Zostałam przedstawiona każdemu, i już następnego dnia też się witałam ze znajomymi twarzami po drodze. Moje odblaskowe blond włosy ułatwiają sprawę, co prawda. Plaża jest cudowna, biały piasek, turkusowa ciepła woda, piękne widoki. Mały raj. Dwie dziewczyny, które wcześniej pracowały z Diane na tej samej zasadzie co ja, zostały tu i układają sobie życie. Cieszę się, że będę tu chociaż te dwa tygodnie, bo to zdecydowanie coś, czego potrzebuję po tętniącym życiem, głośnym i zabieganym Nowym Jorku (który i tak ma specjalne miejsce w moim sercu).

Pomogłam Diane przy przeprowadzce, przeniosłyśmy się z małej chatki do przestronnego domu nieopodal, z trzema pokojami i po raz pierwszy od pół roku rozkoszowałam się swoim własnym pokojem i ogromną szafą. Moje rzeczy zajęły co prawda pół półki, jako że podróżuję tylko z plecakiem i moja garderoba to około 10 rzeczy. Każda z nas ma teraz własną łazienkę, co już jest niewyobrażalnym luksusem. Nikomu nie chciało się wczoraj rozpakowywać, ugotowałyśmy więc tylko makaron z omletami jajecznymi (prosty przepis, a jaki pyszny!) i siedzieliśmy wraz z Paulem, jego synem i Diane, zajadając się i oglądając film.

Dni w Las Galeras płyną powoli, ale tygodnie szybko. Po kilku dniach wpadłam w rytm życia tutaj – ciemno robi się już o 20:00, więc wstaje się wcześniej rano, żeby korzystać z dnia. Realia nie są tak słodko cukierkowe, jak mogłoby się wydawać – są niemili sąsiedzi, zdarzają się wrogie spojrzenia, szczególnie jeśli ktoś ma biznes i odnosi sukces, a do tego nie jest rodowitym mieszkańcem Dominikany. To oczywiście odnosi się tylko do tych, którzy mieszkają tu na stałe, mnie nie dotyczy. Diane znają z tego, że co jakiś czas przyjeżdża do niej ktoś nowy w ramach HelpX lub Workaway, chłopaki z wioski pytają więc co chwilę, wskazując na mnie „Ta będzie dla mnie?”.

Źródło:
www.magdameetsworld.wordpress.com/2015/07/24/o-sennym-las-galera