Wakacje w Polsce. Polska jest piękna.

Piękne jeziora, ciche, leśne zakątki, klimatyczne plaże nad Bałtykiem, malownicze szlaki górskie – w Polsce jest co zwiedzać!
Sprawdź dlaczego warto spędzić wakacje 2016 w Polsce!

„Holiday in Poland” takes you on a journey across frequently visited tourist destinations in Poland and also hidden gems still undiscovered to explore.

Check out why it’s worth to spend holiday 2016 in Poland!

O Flores i pobycie u Marii w San Benito.

O Flores i pobycie u Marii w San Benito.

DCIM104GOPRO

Dotarłam do Flores, a właściwie miasteczka o nazwie Santa Elena położonego przy jeziorze Peten Itza na którym mieści się mała wysepka o nazwie Flores, bardzo popularny kierunek wśród backpacker’ów podróżujących utartym szlakiem przez Amerykę Centralną. Zatrzymują się w hostelach na wysepce, które nie są drogie, ale ja chciałam Couchsurfing koniecznie. Miałam więc kontakt z Marią, która mieszka w San Benito, czyli zaraz obok i poza Couchsurfingiem zajmuje się też wolontariatem, na który miałam się udać po krótkim pobycie u niej.

Dotarłam więc z dwoma quetzalami w portfelu (trochę źle wyliczyłam), nie miałam więc na taksówkę tuk-tuk (to taki motorek, co z tyłu ma miejsce na trzy osoby), żeby pojechać do Marii. Poszłam więc w poszukiwaniu bankomatu w skwarze popołudniowego słońca i myślałam, że zejdę po drodze, taka byłam zmęczona i spragniona. Ale znalazłam bankomat i wsiadłam do tuk-tuka wraz z dwiema innymi kobietami i moim ogromnym plecakiem. Cudo. Pan zawiózł mnie do San Benito, gdzie nie bardzo wiedziałam, gdzie szukać Marii, bo opis jej domu również był bardzo enigmatyczny na jej profilu. Ale zapytałam dwa razy, gdzie mogę znaleźć Marię i miejscowi poinstruowali mnie bez problemu. Ona czekała już na mnie w bramie (nie wiem, skąd wiedziała, że nadchodzę) wraz ze swoim małym siostrzeńcem Estebanem, a w środku czekał jeszcze drugi, Rodrigo (pierwszy 4 lata, drugi 4 miesiące). Zasiadłam z Marią na podłodze, biorąc Rodrigo na ręce, bo był słodki i tak sobie gawędziłyśmy; z ciekawością przyglądałam się jej ścianom, udekorowanym cytatami pozostawionymi przez Couchsurferów.

Maria okazała się być w 6-tym miesiącu ciąży. Tata dzidzi nie poczuwa się jednak za bardzo do swoich obowiązków, mimo że wcześniej byli dobrymi przyjaciółmi – i w sumie nadal są. W każdym razie Maria świetnie sobie radzi, w ogóle jest bardzo silną, stanowczą i ogarniętą kobietą. Ma swoje poglądy, opinie i twardo się ich trzyma, będąc jednocześnie bardzo otwarta i tolerancyjna. Wraz z jednym kolegą rozpoczęli kilka lat temu inicjatywę organizując wolontariaty w małej wiosce „La Lucha” („Walka”) położonej pięć godziny drogi od San Benito. Opowiedziała mi o realiach życia w wiosce, bo ja, dowiedziawszy się o tym z jej profilu Couchsurfingowego napisałam maila, że chcę się u niej zatrzymać, ale też chcę zrobić wolontariat. Więc zostałam zaakceptowana, na tydzień, ale dopiero od poniedziałku (był piątek).

Po południu pojechałam sobie znów tuk-tukiem na tę wysepkę Flores, poszukać internetu, zimnych lodów i zimnego piwa, bo strasznie mi się chciało. Słońce grzało niemiłosiernie, chodziłam sobie uliczkami, wysepka faktycznie jest śliczna, przypomina mi małe wioseczki w Hiszpanii. Znalazłam lodziarnię i kupiłam dwie gałki w wafelku za 13 Q (ok. 5zł), smak kokos i truskawka z sernikiem – myślałam, że zejdę tam z radości. Boże, jaką ja miałam ochotę na lody. Najlepsze w życiu i podróżowaniu są te małe, niepozorne przyjemności, które potrafią uszczęśliwić człowieka do granic możliwości.

Znalazłam knajpkę z WiFi i kupiłam sobie piwo lokalne (drogie tam było, za 16 Q – ok. 2USD) i wypiłam je chyba na trzy łyki, taka byłam spragniona piwnego smaku. Ogarnęłam rzeczy związane z używaniem internetu i przede wszystkim sprawdziłam adres knajpki polecanej przez innych blogerów, w której podobno było bardzo tanio. Poszłam więc tam i zamówiłam sobie burritos wegetariańskie i piwo – i za to wszystko zapłaciłam 20 Q. Dwadzieścia! 2.6 dolara, czyli trochę ponad 10 złotych. Alleluja!

Najadłam się, napiłam i ruszyłam w drogę powrotną, oczywiście tuk-tukiem, kupując trochę warzyw dla Marii. Posiedziałyśmy wieczorem, ale poszłam spać około 22 i spałam twardo aż do około piątej rano, kiedy to koguty tuż pod moim oknem zaczęły wydzierać się zardzewiałym ‘KUKURYKU!!’.

Cały dzień spędziłyśmy w domu, robiąc śniadanie, sprzątając, myjąc naczynia, nosiłam Rodrigo na rękach i ogólnie relaks pomieszany z drobnymi projektami wokół domu. Podoba mi się, jak prosto żyją tutaj, bez żadnych udogodnień, miliona zabawek, kuchnia jest skromna, jedzenie też proste. Dzieciaki biegają na dworzu między kurami, przechodząc z jednego domu do drugiego – bo zaraz obok mieszka siostra Marii ze swoim mężem i mamą. Ich mama zajmuje się Rodrigiem, siostra jest adwokatem, a jej mąż obecnie nie pracuje ze względów zdrowotnych, a jako że potrafi obrabiać drewno, wraz z Marią budują łóżeczko w kształcie półksiężyca dla jej córeczki. Zadziwia mnie, ile pomysłów ma Maria i jak kreatywna jest, biorąc to wszystko ze swojej głowy, a nie z Internetu. Podobnie z całą jej ciążą, ma jedną lichą książkę ze wskazówkami i opisem poszczególnych etapów i spokojnie idzie według niej, nie szalejąc z artykułami i forami w Internecie. To znaczy ja lubię nasz dostęp do informacji, tylko zadziwia mnie jak można sobie żyć bez tego wszystkiego.

Dzisiaj, w niedzielę, wstałyśmy wcześnie rano i razem z Marią i jej mamą pojechałyśmy tuk-tukiem do kościoła na mszę o siódmej. Podobało mi się, kościół był bardzo prosty, bez żadnych bogatych dekoracji. Śmieszny, młody ksiądz na koniec, podczas ogłoszeń parafialnych, mówił o jakimś wydarzeniu i mówi:

„Bilet kosztuje 5 Q i zapewnia wam wejściówkę do… nieba; haha oczywiście żartuję”

A to wszystko mówił jednostajnym głosem, więc nieliczni wyłapali żart i zaczęli się śmiać. Podobało mi się też, jak przy znaku pokoju wszyscy ucałowali się w policzki i podawali sobie dłonie.

Po kościele poszłyśmy odprowadzić koleżankę Marii do domu, bo była sama (a miała ponad 95 lat). W jej domu mieszka też jej córka i jej wnuczka z trzema córkami, i jeszcze jedna przygarnięta dziewczynka ze społeczności Majów, która chciała się kształcić. Babski dom, a wnuczka ma ponad 30 lat i jej najmłodsza córeczka ma zaledwie miesiąc i jeszcze nawet nie ma imienia. Zasiadłyśmy na kanapie, gawędząc o ciąży, dzieciach, sytuacji politycznej i innych pierdołach, a najstarsza pani o imieniu Eustolia (ta co ma 95 lat) zrobiła nam kawę i poczęstowała słodką bułeczką, cały czas krzątając się w kuchni i przygotowując śniadanie dla ludu. Wnuczka, Nancy, karmiła piersią swoją małą aż usnęła na kanapie i sobie poszła; została z nami jej ciotka Mireia i przejęłam od niej malutką dzidzię bo jej było ciężko. Wylądowałam więc z miesięczną dzidzią w ramionach, karmiąc ją mlekiem z butelki – gdzieś w środku Gwatemali. Kocham Couchsurfing.

Po wizycie wraz z Marią pojechałyśmy szukać kołyski dla jej maleństwa, chciała kupić koszyk i sama wyłożyć go poduszkami. Chodziłyśmy po sklepach z używanymi rzeczami i nakupowałyśmy dużo potrzebnych rzeczy – a wszystko tu jest tak tanie jak dla mnie! Po południu malowałam jeden z moich ulubionych cytatów na jej ścianie, a później ważkę na jej brzuchu – taką ma tradycję, że co miesiąc ktoś jej maluje brzuch podczas ciąży.

Najważniejszym wydarzeniem poprzedniego dnia, które było tematem numer jeden również dnia następnego było zabójstwo siedemnastoletniej dziewczyny nieopodal dzielnicy Marii. Okazało się, że została zastrzelona w swoim samochodzie ponieważ była uwikłana w romans z żonatym generałem. Maria opowiadała mi dużo o sytuacji politycznej Gwatemali, że tak naprawdę najważniejszą funkcję pełni wojsko i jego członkowie mają dużą władzę. Podobno żona tego generała zleciła zabójstwo kochanki. Miałam okazję zobaczyć, jak roznosi się plotka i jak może zmienić swoje wersje, a to że jej matkę też zabito, a to że coś tam… Te historie mrożące krew w żyłach cały czas krążą i wydają się być bardziej normalnymi, niż mogłoby się nam wydawać. Maria pokazała mi jakąś starą lalkę i powiedziała, że ma dla niej specjalne znaczenie, ponieważ należała do jej kuzynki, która została porwana i zamordowana w wieku 13 lat. Wyjaśniła tylko, że jej rodzice się rozwiedli i zaczęli ją rozpieszczać różnymi rzeczami, jacyś gangsterzy pomyśleli więc, że są bardzo bogaci i dlatego porwali ją dla okupu.

I tyle z Flores. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że chwytam ostatnie podrygi cywilizacji. Rozstałam się z Marią i wiem, że będziemy w kontakcie.

Źródło:
https://magdameetsworld.wordpress.com/2016/04/24/o-flores-i-pobycie-u-marii-w-san-benito/

O Tikal – Magda znów w drodze.

O Tikal – Magda znów w drodze.

tikal

Wyruszyłam z domu Gonzalo, mojego hosta w Belize,

Całkiem wcześnie – nie mogłam spać za długo, bo mój namiot był na ganku zaraz przy ulicy, budziły mnie więc samochody, trąbienie, szum rzeki, ptaki i żaby. Ale nie narzekając, wstałam rześko, spakowałam moje klamoty, skorzystałam z dobrodziejstw prysznica (oczywiście zimnego!) i ruszyłam w drogę. Złapałam autobus jadący do Benque, wioski oddalonej o zaledwie 1.5 kilometra i kierowca nawet mnie nie skasował za tę jazdę. Tam złapałam taksówkę, mężnie targując się z 5 belizeńskich dolarów na 3 (czyli z 2.5USD na 1.5USD). Taxi zawiozła mnie na granicę z Gwatemalą, gdzie od razu chcieli ode mnie walutę na wymianę. Wstrzymałam się, poszłam do odprawy celnej, gdzie trzeba było uiścić opłatę 18USD lub 37 belizeńskich dolarów za wyjazd z kraju. Tym razem bez żadnych dyskusji – ta opłata jest oficjalna i wiedziałam o niej wcześniej. Przeszłam piechotą do granicy z Gwatemalą po pieczątkę do paszportu i pozwolenie na wjazd; zapytałam też panią, gdzie najlepiej wymienić walutę. Powiedziała mi, że później już nie będzie opcji, więc u tych ludków, którzy luzem chodzą i oferują wymianę najlepiej. Pan wymienił mi po kursie 3,30 Quetzala za 1 dolara belizeńskiego. Mogłam wymienić wszystko, a zostawiłam 25 dolarów na wszelki wypadek – ale już głębiej w Gwatemali dostałam tylko 2.75 Quetzala za dolara. Nauczka na przyszłość!

Poszłam w kierunku terminala autobusowego, żeby złapać collectivo (taki van, tańszy niż autobus) w kierunku Flores. Jakiś młody chłopaczek podprowadził mnie aż do schowanego przystanku, gdzie dobiłam targu z kierowcą, który miał wysadzić mnie w miasteczku Ixmal na skrzyżowaniu, żebym stamtąd wzięła inne collectivo do Tikal, Parku Narodowego z największym kompleksem ruin Majów. Bo tak sobie wymyśliłam właśnie.

Zapłaciłam 40 Q (ok. 5USD) i ruszyliśmy w drogę, mój plecak poszedł na dach, przywiązany z resztą bagaży. Przez szybę migała mi zieleń drzew i małe miasteczka, gdzie przy szosie ustawiali się mieszkańcy ze stoiskami, sprzedając jedzenie domowego wyrobu i tortille. Kierowca trąbiąc pozdrawiał każdą żywą duszę a chyba nawet i przydrożne drzewa. Zauważyłam to już w Belize, a w Gwatemali się utwierdziłam – kierowcy uwielbiają trąbić. Mijają inny bus – trąbią; mijają znajomego – trąbią; zwalniają, bo jest ‘śpiący policjant’ – trąbią; widzą jakiegokolwiek człowieka – trąbią; czasem myślę, że jak są bardzo szczęśliwi w danym momencie, to też sobie trąbną.

W każdym razie, zostałam wysadzona w docelowej wiosce, gdzie stanęłam na rozdrożu w pełnym słońcu, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Wtem usłyszałam głos gdzieś z tyłu i z góry, pytający dokąd jadę. Okazało się, że była to pani, czekająca na swój bus w cieniu przystanku. Podeszłam do góry i usiadłam z nią. Zaczęła pytać mnie, skąd jestem i ile czasu już podróżuję; czy mam męża/chłopaka – na wiadomość, że nie, zaoferowała mi swoich synów, jeden 25 drugi 21 lat, obaj niezamężni… zapytała mnie również ni z gruszki, ni z pietruszki, czy mam okres co miesiąc i czy mnie wtedy boli brzuch, powstrzymując zdziwienie spokojnie jej odpowiedziałam. Tak sobie gawędziłyśmy, a kolejne busy nadjeżdżały, ale żaden nie był tym odpowiednim.

W końcu dołączył do nas jakiś pan i zgodnie stwierdzili, że do Tikal to może być ciężko żebym złapała bezpośredni bus, ale mam wziąć chociaż do „La Tranca” i tam sobie poczekam w cieniu drzew. Kierowcę kolejnego busika zapytaliśmy więc czy jedzie do La Tranca, okazało się, że tak, więc wsiadłam. Nie wiedziałam co to ta Tranca, ale im zaufałam. Po około 15 minutach drogi zostałam ostatnim pasażerem i kierowca wysadził mnie przed bramą wejściową do Parku Narodowego Tikal – to była ta La Tranca.

Przed bramą była jedna restauracja, zupełnie pusta i mały sklepik naprzeciw. Poszłam do kasy, zapytać o bilet, ale pan poinformował mnie, że jeśli chcę w parku zostać na noc i wejść do ruin dzisiaj i następnego dnia, mój bilet muszę kupić o 15. Czyli prawie dwie godziny czekania… no cóż, stwierdziłam, że poczekam.

Niepewnie udałam się do restauracji i zapytałam pana, który tam pracował i pewnie był właścicielem, czy mogę sobie usiąść na ławce i poczekać. Nie ma problemu, odpowiedział i zapytał skąd jestem. Na wieść, że z Polski ucieszył się – „to kraj Karola Wojtyły!”.

Siedziałam sobie na ławeczce kontemplując sklep naprzeciwko i leniwie przyglądając się kolejnym busom i busikom wiozącym turystów do ruin. W pewnym momencie zobaczyłam kropkę krwi na wierzchu mojej lewej dłoni i myślałam, że to komar. Ale zaczęło mi dziwnie puchnąć, więc już wiedziałam, że to na pewno nie komar… Ale nie bolało, czekałam więc.

Chłopaki w restauracji włączyli telewizor i oglądali mecz. Ja przyglądałam się z daleka, więc jeden z nich zaprosił mnie, żebym z nimi oglądała. Grał Borussia Dortmund z Liverpoolem – na wieść, że jestem z Polski (w Borussii gra Piszczek między innymi) pan od Karola Wojtyły powiedział „jest z kraju Lewandowskiego!”. Fajnie, że głęboko w Gwatemali takie miłe rzeczy kojarzą im się z Polską.

Oglądaliśmy więc mecz, a ja spoglądałam na rosnącą opuchliznę na mojej dłoni z niepokojem zmieszanym z rozbawieniem. Kolejne ugryzienie poczułam na prawym przedramieniu. Miałam tylko nadzieję, że to nie jakieś trujące potwory.

Nadeszła godzina, kiedy mogłam kupić mój bilet (150 Q, czyli 20USD). Teraz czekałam już tylko na jakiś autobus, który podwiózłby mnie następne 17 km do kompleksu ruin i kempingu. Nadjechał jeden, pilotowany przez czerwonego pick-upa i powiedzieli mi, że mam wsiadać na pakę. Zasiadłam więc zadowolona z moimi plecaczkami pod ręką i ruszyliśmy przez dżunglę. Czułam się jak prawdziwy autostopowicz z lat 60tych, jadący sobie na pace auta, z wiatrem we włosach i słońcem na twarzy.

W pewnym momencie i auto, i towarzyszący mu bus zatrzymały się pośrodku niczego. Chłopak z auta powiadomił mnie, że to przystanek tylko na chwilę. Z autobusu wylało się około 15 Amerykanów uzbrojonych w profesjonalne aparaty z ogromnymi obiektywami. Wycelowali je w drzewo przed nami ze śmiesznymi „workami” zwisającymi z gałęzi i zaczęli pstrykać fotki. Okazało się, że to wycieczka obserwatorów ptaków, a te worki to były gniazda. Organizatorzy, pan Amerykanin z Oregonu i jego nastoletni syn informowali wszystkich o tym, jakie to ptaki i co robią. Pan Amerykanin z Oregonu dał mi nawet lornetkę i mogłam podglądać jak samiec (nie pamiętam nazwy tego gatunku) odstawiał taniec godowy wykonując akrobatyczny obrót wokół gałęzi znajdującej się pomiędzy gniazdami dwóch samic. Byłam równie podekscytowana, co oni! To mi się trafiło.

Po około 25 minutach ruszyliśmy w dalszą drogę i dojechaliśmy do kompleksu przy wejściu do ruin. Są tam chyba ze dwa muzea, sklepiki, dwa hotele i kemping. Udałam się w stronę kempingu, zapłaciłam 50 Q (6USD) za nocleg i poszłam rozbić mój namiot na betonowym podeście pod strzechą. Pan polecił mi, żebym poszła do Templo IV, czyli jednej z budowli, na zachód słońca. Poszłam więc od razu, bardzo podekscytowana – dotarłam tam po pół godzinie marszu przez dżunglę. Ależ tam było głośno! Jakiś ich rodzaj świerszczy tak dawał z tych wszystkich drzew, że hoho! Poza tym widziałam małpę na drzewie i kolorowego indyka typowego dla obszaru. Aha, i mrówkojada, pozdrawiam!

Templo IV jest bardzo wysoką budowlą i widok jest cudowny. Niestety skierowany na wschód, nie widziałam więc samego słońca, bo druga strona była w budowie. Posiedziałam tam około pół godziny, razem ze starszą parą Kanadyjczyków, których spotkałam po drodze, i którzy na wieść, że jestem Polką ucieszyli się i powiedzieli, że z Polski znają tylko jedno miejsce, bo ich dobry znajomy wyjechał tam i pracuje. Oczywiście okazało się, że to miejsce to Stocznia Gdańska. Teoria o malutkim świecie znów się sprawdziła. Wróciłam jak już robiło się ciemno, poszłam jeszcze zjeść kolację do taniej knajpki. Dostałam ryż, fasolkę, trochę warzywek i frytek z tortillami za 30 Q (15 zł) i wzięłam sobie Sprite’a bo ogólnie byłam strasznie zmęczona, głodna i spragniona. Zajadałam się, oglądając z kelnerem jakiś film akcji.

Później poszłam na kemping z nadzieją na prysznic, ale w łazienkach nie było światła. No, cóż. Była woda w kranach, miałam swoją latareczkę i latarkę w telefonie. Niebo było pełne gwiazd, widać było nawet Drogę Mleczną. Stwierdziłam, że idę spać – bo co miałam robić? Tylko problem był taki, że to była dopiero 20. Ciemno jak w d*, ludzi brak, chyba wszyscy już spali czy coś… Ułożyłam się w moim namiocie i szczelnie zapięłam zamki wejściowe, bo na zewnątrz natknęłam się na małego, czarnego skorpiona. Uciekł i się schował, pewnie bał się mnie bardziej niż ja jego, ale nigdy nie wiadomo. Aha, do tego czasu moja ręka spuchła tak, że musiałam ją trzymać do góry, bo inaczej bolało jak diabeł. Próbowałam zasnąć chyba przez godzinę, ale było tak gorąco, że się nie dało. W końcu jakoś zasnęłam, a później zrobiło się chłodniej. Po północy zaczęły wydzierać się małpy w lesie, które brzmią jak lwy rozdzierające się nawzajem. Ale spałam twardo i obudziłam się o 5:20.

Wyczołgałam się z namiotu przed szóstą, wrzuciłam mój plecak do takiego miejsca, które miało drzwi na klucz i pan je tam zamykał i ruszyłam do ruin. Po drodze widziałam moją „ptasią” grupę, pozdrowiłam ich i weszłam do parku.

Sprzedawane są wycieczki na „wschód słońca” do ruin, ale uważam, że to jakaś ogólna ściema bo tam z rana jest mgła. Ja poszłam sobie sama na jeden z głównych placów i nie mogłabym być szczęśliwsza. Nie było żywej duszy, a ruiny pogrążone w ciszy i mgle robiły niesamowite wrażenie. To znaczy „cisza” przedstawiała się w sposób następujący – setki śpiewających ptaków, drących się zielonych papug i małp. Ale byłam tam sama i usiadłam sobie na schodkach jednej z piramid, zajadając się mieszanką studencką na śniadanie, i rozkoszowałam się chwilą. Połaziłam po ruinach, wyobrażając sobie, jak żyli tam Majowie setki lat temu.

Tikal był jednym z największych miast Majów swojego czasu. Zastanawiałam się, czemu oni poopuszczali te swoje ruiny w pewnym momencie, krąży tyle teorii, podobnie z Machu Picchu, niby nikt nie wie. Ale z urywek opowiadań przewodników oprowadzających turystów, które podsłuchałam, jak również z Internetu, wyczytałam, że powody ku temu są całkiem proste. Na przykład w przypadku ruin, które odwiedziłam w Belize – tam usłyszałam, że główną przyczyną była… deforestacja! Jest ona bardzo dużym problemem w Ameryce Centralnej, wypala się i wycina lasy, by uprawiać kukurydzę. Więc w osiemnastym i dziewiętnastym wieku rozpoczęto proces deforestacji, i ludzie, którzy się za to wzięli, nie zdawali sobie sprawy z konsekwencji. Przez malejącą ilość lasów zaczął zmieniać się klimat, padało coraz mniej deszczu, pory suche się wydłużały, itd. A w społecznościach Majów to liderzy przewidywali zmiany pogody, nadejście czasu siania, plonów, deszczu; w momencie, gdy utarte schematy pogodowe zaczęły zmieniać się nie wiadomo czemu, liderzy utracili szacunek i zaufanie ze strony ludu, powstawały konflikty, rozłamy, i tak dalej.

Poza tym różnego rodzaju konflikty wewnętrzne zmuszały Majów do opuszczenia swoich miast, i podobnie stało się z Tikalem – w pewnym momencie po prostu go porzucili i rozjechali się do po okolicach, zamieszkując już w normalnych chatkach. Tikal zarósł prawie kompletnie przez te kilkaset lat, kiedy o nim zapomniano. Krążyły pogłoski o istniejącym w dżungli mieście Majów, aż w końcu jacyś odkrywcy się za niego zabrali. Budowle są imponujące, ale jeszcze duża część jest w ogóle nie odrestaurowana. Widać dziwne pagórki porośnięte trawą i drzewami i okazuje się, że tam pod spodem jest piramida. Przed jeszcze nimi dużo roboty.

Z czasem zaczęli przychodzić inni turyści, obeszłam więc pozostałe ruiny, których nie widziałam wczoraj i stwierdziłam, że idę na śniadanie. Poszłam do tego samego miejsca, gdzie dzień wcześniej i zjadłam jajecznicę z fasolką (oczywiście), smażonym bananem i tortillami (oczywiście). Wypiłam kawę i byłam gotowa do drogi.

Zebrałam się z moim dobytkiem i poszłam na busa, który miał odjechać o 11. Siedziałam już w środku, ale nie chciał odpalić; śmiałam się, bo schodziło się coraz to więcej facetów, którzy drapiąc się po głowach (i jajkach) próbowali wymyślić, co może być nie tak. W momencie szczytowym było ich chyba z ośmiu, aż w końcu przyszedł pan, który sprzedawał banany w czekoladzie na patyku, faceci pokupowali sobie po jednym i stali jedząc te banany i patrząc na pocącego się kierowcę, i stwierdzili „pchamy, może zapali!”. W tym momencie kierowca zamknął klapę od silnika, siadł i przekręcił jeszcze kluczyk dla sprawdzenia i bus zapalił – przestraszył się wizji bycia pchanym, wyjaśnił młody chłopaczek, który sprzedawał bilety. Ruszyliśmy więc do Flores.

Źródło:
https://magdameetsworld.wordpress.com/2016/04/21/o-tikal/

Konyakowie – ostatni łowcy głów.

Konyakowie – ostatni łowcy głów.

[imageframe lightbox=”yes” gallery_id=”Konyakowie” lightbox_image=”http://45.33.78.173/info/wp-content/uploads/sites/3/2016/04/1Plemię-Konyak-lokalizacja.jpg” style_type=”none” hover_type=”none” bordercolor=”” bordersize=”0px” borderradius=”0″ stylecolor=”” align=”center” link=”” linktarget=”_self” animation_type=”0″ animation_direction=”down” animation_speed=”0.1″ animation_offset=”” hide_on_mobile=”no” class=”” id=””] [/imageframe][fusion_text]Plemię Konyak – lokalizacja. [/fusion_text][imageframe lightbox=”yes” gallery_id=”Konyakowie” lightbox_image=”http://45.33.78.173/info/wp-content/uploads/sites/3/2016/04/2Nagaland.jpg” style_type=”none” hover_type=”none” bordercolor=”” bordersize=”0px” borderradius=”0″ stylecolor=”” align=”center” link=”” linktarget=”_self” animation_type=”0″ animation_direction=”down” animation_speed=”0.1″ animation_offset=”” hide_on_mobile=”no” class=”” id=””] [/imageframe][fusion_text]Nagaland[/fusion_text][imageframe lightbox=”yes” gallery_id=”Konyakowie” lightbox_image=”http://45.33.78.173/info/wp-content/uploads/sites/3/2016/04/4Bambusowy-most-robił-niesamowite-wrażenie..jpg” style_type=”none” hover_type=”none” bordercolor=”” bordersize=”0px” borderradius=”0″ stylecolor=”” align=”center” link=”” linktarget=”_self” animation_type=”0″ animation_direction=”down” animation_speed=”0.1″ animation_offset=”” hide_on_mobile=”no” class=”” id=””] [/imageframe][fusion_text]Autor i bambusowy most z fotografii. [/fusion_text][imageframe lightbox=”yes” gallery_id=”Konyakowie” lightbox_image=”http://45.33.78.173/info/wp-content/uploads/sites/3/2016/04/9Chata-wojowników-Konyak.jpg” style_type=”none” hover_type=”none” bordercolor=”” bordersize=”0px” borderradius=”0″ stylecolor=”” align=”center” link=”” linktarget=”_self” animation_type=”0″ animation_direction=”down” animation_speed=”0.1″ animation_offset=”” hide_on_mobile=”no” class=”” id=””] [/imageframe][fusion_text]Chata wojowników Konyak.[/fusion_text][imageframe lightbox=”yes” gallery_id=”Konyakowie” lightbox_image=”http://45.33.78.173/info/wp-content/uploads/sites/3/2016/04/12Wielkość-czaszek-i-ich-ilość-świadczyły-o-zamożności-i-statusie-społecznym-właściciela..jpg” style_type=”none” hover_type=”none” bordercolor=”” bordersize=”0px” borderradius=”0″ stylecolor=”” align=”center” link=”” linktarget=”_self” animation_type=”0″ animation_direction=”down” animation_speed=”0.1″ animation_offset=”” hide_on_mobile=”no” class=”” id=””] [/imageframe][fusion_text]Wielkość czaszek i ich ilość świadczyły o zamożności i statusie społecznym ich właściciela. [/fusion_text][imageframe lightbox=”yes” gallery_id=”Konyakowie” lightbox_image=”http://45.33.78.173/info/wp-content/uploads/sites/3/2016/04/20Zabicie-człowieka-by-zdobyć-głowę-było-przeznaczeniem-naznaczonym-przez-boga..jpg” style_type=”none” hover_type=”none” bordercolor=”” bordersize=”0px” borderradius=”0″ stylecolor=”” align=”center” link=”” linktarget=”_self” animation_type=”0″ animation_direction=”down” animation_speed=”0.1″ animation_offset=”” hide_on_mobile=”no” class=”” id=””] [/imageframe][fusion_text]Zabicie człowieka aby zdobyć głowę było przeznaczeniem danym przez Boga. [/fusion_text][imageframe lightbox=”yes” gallery_id=”Konyakowie” lightbox_image=”http://45.33.78.173/info/wp-content/uploads/sites/3/2016/04/15Kły-słoni-olbrzymie-gongi-wykonane-z-brązu-włócznie-tarcze-i-dao-w-chacie-Anghs..jpg” style_type=”none” hover_type=”none” bordercolor=”” bordersize=”0px” borderradius=”0″ stylecolor=”” align=”center” link=”” linktarget=”_self” animation_type=”0″ animation_direction=”down” animation_speed=”0.1″ animation_offset=”” hide_on_mobile=”no” class=”” id=””] [/imageframe][fusion_text]Kły słoni, olbrzymie gongi wykonane z brązu, włócznie, tarcze i dao w chacie Angh. [/fusion_text][imageframe lightbox=”yes” gallery_id=”Konyakowie” lightbox_image=”http://45.33.78.173/info/wp-content/uploads/sites/3/2016/04/10W-przedniej-części-długiego-domu-stał-ogromny-wydrążony-bęben-zwany-suum..jpg” style_type=”none” hover_type=”none” bordercolor=”” bordersize=”0px” borderradius=”0″ stylecolor=”” align=”center” link=”” linktarget=”_self” animation_type=”0″ animation_direction=”down” animation_speed=”0.1″ animation_offset=”” hide_on_mobile=”no” class=”” id=””] [/imageframe][fusion_text]W przedniej części „długiego” domu stał ogromny, wydrążony bęben zwany suum[/fusion_text][imageframe lightbox=”yes” gallery_id=”Konyakowie” lightbox_image=”http://45.33.78.173/info/wp-content/uploads/sites/3/2016/04/16Bambus-jest-nieodzownym-elementem-w-codziennym-życiu-Konyak.jpg” style_type=”none” hover_type=”none” bordercolor=”” bordersize=”0px” borderradius=”0″ stylecolor=”” align=”center” link=”” linktarget=”_self” animation_type=”0″ animation_direction=”down” animation_speed=”0.1″ animation_offset=”” hide_on_mobile=”no” class=”” id=””] [/imageframe][fusion_text]Bambus jest nieodzownym elementem w codziennym życiu Konyak.[/fusion_text][imageframe lightbox=”yes” gallery_id=”Konyakowie” lightbox_image=”http://45.33.78.173/info/wp-content/uploads/sites/3/2016/04/7Konstrukcja-do-suszenia-mięsa-drzewa-i-warzyw.jpg” style_type=”none” hover_type=”none” bordercolor=”” bordersize=”0px” borderradius=”0″ stylecolor=”” align=”center” link=”” linktarget=”_self” animation_type=”0″ animation_direction=”down” animation_speed=”0.1″ animation_offset=”” hide_on_mobile=”no” class=”” id=””] [/imageframe][fusion_text]Konstrukcja do suszenia mięsa, drzewa i warzyw. [/fusion_text][imageframe lightbox=”yes” gallery_id=”Konyakowie” lightbox_image=”http://45.33.78.173/info/wp-content/uploads/sites/3/2016/04/6Poczęstowano-nas-aromatyczna-herbatą-zwaną-khulap….jpg” style_type=”none” hover_type=”none” bordercolor=”” bordersize=”0px” borderradius=”0″ stylecolor=”” align=”center” link=”” linktarget=”_self” animation_type=”0″ animation_direction=”down” animation_speed=”0.1″ animation_offset=”” hide_on_mobile=”no” class=”” id=””] [/imageframe][fusion_text]Poczęstowano nas aromatyczną herbatą zwaną khulap. [/fusion_text][imageframe lightbox=”yes” gallery_id=”Konyakowie” lightbox_image=”http://45.33.78.173/info/wp-content/uploads/sites/3/2016/04/8Królowa-Wangneażona-wodza-Khaopa-z-wioski-Sheanghah..jpg” style_type=”none” hover_type=”none” bordercolor=”” bordersize=”0px” borderradius=”0″ stylecolor=”” align=”center” link=”” linktarget=”_self” animation_type=”0″ animation_direction=”down” animation_speed=”0.1″ animation_offset=”” hide_on_mobile=”no” class=”” id=””] [/imageframe][fusion_text]Królowa Wangnea – żona wodza Khaopa z wioski Sheanghah.[/fusion_text][imageframe lightbox=”yes” gallery_id=”Konyakowie” lightbox_image=”http://45.33.78.173/info/wp-content/uploads/sites/3/2016/04/19Wojownik-Yao-liczący-81-lat-z-wioski-Longwa..jpg” style_type=”none” hover_type=”none” bordercolor=”” bordersize=”0px” borderradius=”0″ stylecolor=”” align=”center” link=”” linktarget=”_self” animation_type=”0″ animation_direction=”down” animation_speed=”0.1″ animation_offset=”” hide_on_mobile=”no” class=”” id=””] [/imageframe][fusion_text]Wojownik Yao liczący 81 lat z wioski Longwa[/fusion_text][imageframe lightbox=”yes” gallery_id=”Konyakowie” lightbox_image=”http://45.33.78.173/info/wp-content/uploads/sites/3/2016/04/25Dziś-wojownicy-uciekają-się-do-żucia-betel-i-palenia-opium-rozkoszując-chwałą-dawnych-dni.jpg” style_type=”none” hover_type=”none” bordercolor=”” bordersize=”0px” borderradius=”0″ stylecolor=”” align=”center” link=”” linktarget=”_self” animation_type=”0″ animation_direction=”down” animation_speed=”0.1″ animation_offset=”” hide_on_mobile=”no” class=”” id=””] [/imageframe][fusion_text]Dziś wojownicy uciekają się do żucia betel i palenia opium, rozkoszując chwałą dawnych dni.[/fusion_text]
[fusion_text]

Połowa lat `70. Zakazane terytorium tatuowanych twarzy

Ukryty w cieniu olbrzymiego drzewa, stał średniego wzrostu, muskularny wojownik. Na wytatuowanej twarzy widać było zniecierpliwienie. Przeżuwając betel, spoglądał na wąski bambusowy most, przez który prowadziła  jedyna droga do wioski wroga. Zapuścił się w tę okolicę, by zdobyć kolejną głowę. Czekał. Przed wyjściem z chaty hiba zaciągnął się dymem z kani i jeszcze czuł jego cierpki smak, a w żyłach pulsowała zwinność i siła tygrysa. Tuż przed zmrokiem usłyszał cichy szelest liści pod stopami. Ktoś zmierzał prosto w jego kierunku. – Hiba dobrze mi doradził – przemknęło mu przez głowę. Rzucone przez czarownika dwa zaostrzone bambusowe pędy i rozsypany między nimi czerwony ryż wskazały wąski bambusowy most jako pewne miejsce. Poczerwieniało mu w oczach, trzymany nad głową dao zaiskrzył się odbitymi promieniami zachodzącego słońca. Zwarta ściana bambusów zagrodziła ofierze drogę, człowiek zesztywniał, sparaliżowany panicznym strachem. Wojownik schowany w szuwarach wpadł trans, wytatuowane piersi pokrył pot. Zwinny ruch dłoni i jego dao poleciał w dół. Lśniąca krawędź ostrza przecięła suche powietrze. Jedno pewne cięcie i urywany jęk ofiary przerwał ciszę.

Listopad, 2015

Serfując po internecie, natrafiłem na zdjęcie bardzo starego bambusowego mostu, przerzuconego przez spienione wody rzeki Milak. Most był bardzo wąski, umożliwiający przejście tylko jednej osobie. Nie byłoby w tym nic interesującego, bo podobnych mostów w Azji jest dużo, ale podpis pod nim mówił, że wybudowali go nie kto inny, ale sami wojownicy z Naga, ostatni łowcy głów, żyjący w północno–wschodnich Indiach. Wiadomość ta wywołała wypieki i znane ukłucie adrenaliny. Od razu postanowiłem o wyjeździe i po czterech tygodniach znalazłem się z towarzyszem w Nagaland na rubieżach Indii.

Zza okien samochodu żywa zieleń dzikich bananowców wdzierała się do oczu. Po czterech godzinach żmudnej jazdy Bengia, nasz przewodnik, zatrzymał samochód przy strumieniu, przepływającym przez wioskę Tuli. Korzystając z tego wytoczyłem się z samochodu, by zdrętwiałe mięśnie nóg nabrały wigoru. Przewodnik, ściskając w dłoni zdjęcie bambusowego mostu, wypytywał w lokalnym narzeczu przypadkowego tubylca, gdzie to jest. Poorana zmarszczkami twarz skierowała się na zachód. Krótkie tłumaczenie: – gdzieś tam – rzucone przez Bengię do mnie, wróżyło, że moje marzenie spełni się wkrótce. Przejechaliśmy wzdłuż bambusowych zabudowań i znów żwirową drogą przez gęsty las, wypatrując bocznego duktu, który miał zaprowadzić nas wprost do rzeki i mostu.

Kierowca wreszcie wypatrzył przybity na pniu biały karton z napisem: most i zatrzymał pojazd. Wyskoczyłem pierwszy. Ścieżka wiła się w bujnej roślinności, strumień był coraz bliżej, migał między drzewami. Lecz tu rozczarowanie. Zobaczyłem betonowe podpory, a między nimi przerzucone węzły podtrzymywały grube belki. – Nie, to nie jest mój most ze zdjęcia – oświadczyłem Bengii. – Nawet nie masz co porównywać, tamta konstrukcja jest lekka, długie tyczki z bambusa tworzą charakterystyczne „v”, opierając się o siebie. Wracamy do wioski i szukamy dalej. Zatrzymujemy się jeszcze trzy razy, nim ostatni pytany wskazuje na najbliższy zakręt i mówi, że za żwirowym placem będzie bambusowy most ze zdjęcia.

Znów pierwszy wyskakuję z samochodu, przebiegam wyrównany pługami teren i wpadam na małą ścieżkę między jakimiś uprawami. I jest. Widzę go, stoi na zmurszałych drewnianych podporach. Robi niesamowite wrażenie. Stary pień z wyciętymi stopniami oparty o lekką bambusową konstrukcję prowadzi na wąskie, zrobione tylko z dwóch bambusowych tyczek przejście, wciśnięte między sterczące bambusowe drągi, związane pod spodem, a rozchylone na boki. Cała konstrukcja trzeszczy, gdy wchodzę. Wysłużony. Łapię mocno za wystający wysuszony bambus i niepewnie stawiam pierwszy krok. Przechodzę tylko kilka metrów po spękanych bambusowych belkach i spoglądam na wodę. Szybki prąd kawowego koloru napiera pode mną. Brązowe płaty kory tańczą podrywane wiatrem. Nie odważam się na dalszą przeprawę i wracam. Z drugiej strony brzeg woła dziką zapomnianą ścieżką, która kiedyś prowadziła do wioski wojowników Naga. Jestem w sercu Nagaland, w północno-wschodnim stanie Indii, tuż przy granicy z Myanmar, czyli dawnej Birmy. Plemię Konyaków jest najliczniejszym z szesnastu oficjalnie uznanych rdzennych plemion, zamieszkujących Nagaland. Ich terytorium wychodzi poza granice Indii i rozciąga się po stronie Birmy na Tirap i Changlang Arunachal. Konyakowie mówią językiem tibeto-burma, przy czym każda wioska ma swój dialekt, tzw. nagamese.

Kierujemy się na wschód do wioski Lungha, jednej z większych i tradycyjnych wiosek Konyaków. Przejeżdżamy zamglone góry, porozdzierane głębokimi dolinami, wypełnionymi chmurami.

Teren ten od wieków zamieszkiwało waleczne plemię łowców głów, fanatycznych kolekcjonerów czaszek. Na zalesionych wzgórzach stawiali wioski, w których do dziś żyją nieliczni już wojownicy o wytatuowanych twarzach. Jeszcze dziś niektóre wioski są dostępne tylko w porze suchej; gdy zacznie padać monsunowy deszcz, błotniste drogi zamienią się w wartkie strumienie, oddzielając ten obszar od reszty świata.

Konyakowie budowali wsie w strategicznych miejscach, przeważnie na szczytach, skąd łatwo mogli kontrolować okolice i bronić się przed atakiem sąsiednich plemion. A otaczającą dżunglę naszpikowali przemyślnymi śmiertelnymi pułapkami. Każda wieś stanowiła niezależne terytorium. Rządy w wioskach były dziedziczne. Rządził król, angh, a po jego śmierci władzę dziedziczył najstarszy syn. Dawniej duże znaczenie prócz króla we wspólnotach Konyaków odgrywało morung. Była to demokratyczna instytucja społeczna, rada starszych. Wyrazem tym określano też  „długi dom”. Było to miejsce służące do wychowania moralnego, intelektualnego i fizycznego chłopców przechodzących w wiek męski, gdzie przez kilka lat uczono ich obyczajów plemienia, umiejętności polowania, rolnictwa i walki. W przedniej części długiego domu ustawiano ogromny wydrążony bęben, zwany suum. Był on wizytówką każdej wioski. Wielkość ozdób i rzeźb na bębnie symbolizowała zamożność i prestiż jej mieszkańców. Bęben służył do zwoływania mieszkańców i przesyłania wiadomości między wioskami o wojnie, epidemiach lub śmierci. Z instalacją nowego bębna wiązała się cała celebracja, nad którą czuwał czarownik. Rozpoczynała się od wyznaczenia dnia, szukania odpowiedniego drzewa, przez wybranie wojowników do ścięcia i obróbki pnia i ustawienia go w morung. Po czym następowało dostrojenie i akceptacja przez wodza, w końcu złożenie ofiary, czyli zdobycie kilku głów wroga. Konyakowie byli mistrzami rzemieślniczymi regionu i snycerzami, jedyni z plemion z Nagaland ozdabiali morung rzeźbami, rycinami i płaskorzeźbami. Były to przeważnie motywy z życia codziennego, polowań i wojen. Ważną postacią wioski był hiba, czyli czarownik Bez jego wiedzy nie podejmowano żadnych decyzji w sprawie wioski, klanu czy wojny. Swoje decyzje opierał na wróżeniu z kijków bambusa, z ryżu i liści banana. Konyakowie wierzyli w jednego boga, panującego nad światem i dającego życie, nazywając go Kay wang. Małżeństwa były monogamiczne z wyjątkiem angh – króla wioski, który mógł mieć kilka żon i konkubin. Bambus był nieodzownym elementem w codziennym życiu Konyaków. Stawiano z niego konstrukcję, ściany i podłogi chat. Na bambusowych matach siedziało się wokół domowego ognia. Piło z bambusowych tykw i kubków, z liści bambusa jedzono ryż z dodatkiem młodych pędów bambusa. Z ziaren bambusa wypiekano chleb i warzono napój. Bambusowe narzędzia, naczynia, przedmioty codziennego użytku trzymano w bambusowych skrzyniach i koszach. Stare powiedzenie w tradycji Konyaków brzmiało: – Rodzę się na bambusie i wydaję ostatnie tchnienie na nim. W wiosce Lungha zwiedzamy typową chatę. Przy wejściu powitały nas dwie stare kobiety i zaprosiły do środka. Posadzono nas przy palenisku na plecionych z bambusa taboretach, po czym poczęstowano aromatyczną herbatą bez cukru, zwaną khulap. Chata Konyaków to skromna, budowana na planie owalu konstrukcja, wykonana z toku pata, czyli miejscowego bambusa. Przestronne wnętrze składa się z kilku przegród – tworząc pomieszczenia dla różnych celów, do gotowania, spania i jako spiżarnia do przechowywania produktów, warzyw, kukurydzy, mięsa i ryżu. W centralnym miejscu zawsze znajduje się palenisko, a przy nim bambusowa konstrukcja do suszenia mięsa, drzewa i warzyw. Tył domu prowadzi na dziedziniec z małym zagrodzeniem, gdzie trzyma się trzodę, przeważnie świnie. Poruszając się po wiosce, zauważamy na przedniej ścianie niektórych chat wywieszone szkielety upolowanych zwierząt i ptaków, przeważnie czaszki mithun, gatunku bydła występującego tylko w niektórych częściach północno-wschodnich Indii. Wielkość czaszek i ich ilość świadczyły o zamożności i statusie społecznym właściciela. Dopiero odwiedzając chatę wodza mogłem zobaczyć ślady świetności dumnych myśliwych i kultu wojownika. Prócz wielu szkieletów mniejszych zwierząt i ptaków, przybitych do sufitu, zaszczytne miejsce zajmowały kły słoni, olbrzymie gongi z brązu, włócznie, tarcze i maczety dao. Z poprzecznych belek zwisały pióra i szkielety dzioborożców i wyblakłe skóry tygrysów. Dawniej było tu też miejsce na ludzkie czaszki. Na obszarze, gdzie w bambusowym zagajniku czaił się tygrys, gdzie leśne stoki przemierzał  niedźwiedź, a delty rzek przekraczał dumnie słoń, symbolem najbardziej wojowniczego plemienia regionu w powinno być, jakby się wydawało, jedno z tych zwierząt. Ale tak nie jest. Konyak wybrali ptaka, żółtodziobego dzioborożca, w lokalnym języku zwanego dhanesh. Ptak, któremu oddawano cześć jako posłańcowi bogów, był symbolem męskości, lojalności i opiekuńczości nad rodziną. W przeszłości zaszczyt noszenia piór dzioborożca przysługiwał tylko najlepszym i nadawany by przez króla lub radę starszych, a wojownik musiał wykazać się na polu walki nieprzeciętną odwagą. Honor pochowku ze spreparowanym dzioborożcem przysługiwał jedynie królowie i wybitnym wojownikom. Wędrując między chatami spotykamy pojedynczych starych wojowników z tatuażem na twarzy. W rozciągniętych małżowinach sterczą duże kolczyki z kłów dzika, na starczych szyjach wiszą naszyjniki z twarzami wykonanymi z brązu – ilość masek symbolizuje ilość ściętych przez nich głów, a zza skórzanych pasów wystają maczety dao. Setadeupu, czyli tatuowanie twarzy i ciała wśród Konyaków było obrzędem rytualnym. Do wykonania tatuażu uprawniało dopiero zabicie wroga i zdobycie jego głowy. Pigment do tatuażu uzyskiwano z węgla drzewnego wymieszanego z ciemnym ryżowym piwem, przygotowanym w tym przypadku z czarnych ziaren. Nakłucia wykonywano cierniem, umocowanym na łodydze trzciny, czasami dodawano drugi kolec, w zależności od wzoru tatuażu. W trakcie tatuowania nakłucia skóry musiały być na tyle głębokie, by krew mieszała się z barwnikiem, pozostawiając czarne punkty. Tatuaż różnił się odcieniem i wzorem. Wyróżniał najlepszych i najdzielniejszych wojowników w klanie. Był symbolem męstwa. Mężczyźni tatuowali nie tylko twarze, ale szyję piersi i plecy, kobiety tylko kolana, uda i zewnętrzną część dłoni. Austriacki antropolog Christoph von Fürer-Haimendorf w książce The Naked Nagas pisze: „Głównym znaczeniem zdobycia głowy był zysk z magicznych sił tkwiących w czaszce”. Głowy zdobywano nie tylko podczas wypraw wojennych czy potyczek, ale często z premedytacją przygotowywano zasadzki, szukając ofiar wśród mieszkańców sąsiednich wiosek. Ofiarą padały dzieci beztrosko bawiące się na plaży, kobiety krzątające się po domostwie lub zbierające ryż lub starcy odpoczywający w cieniu nad rzeką. Niejednokrotnie zdobycie głowy wymuszała okoliczność: budowa chaty, murongu, śmierć króla czy narodziny dziecka. Głowy wieszano na rytualnych drzewach ustawionych przy wejściu do każdej wsi. Później zabierano do chat i w rytualnym koszu umieszczano w kamiennych kręgach ustawionych w pobliżu chat wojowników. W centrum kamiennego kręgu stał jeden olbrzymi monolit, pod którym zakopywano język i uszy ofiar, a każdy mniejszy kamień był odpowiednikiem ściętej głowy. Oficjalnie proceder obcinania głów została zakazana przez rząd w 1960, zaś nieoficjalnie toczył do końca lat `70, jak wspomniał nam o tym syn legendarnego wojownika Khaopa, wodza z wioski Sheanghah, zdobywcy 36 głów.

Większość starców z tatuażem na twarzy niechętnie chciała ze mną rozmawiać lub pozować do zdjęć. Jeden ostentacyjnie załadował karabin i mierzył do nas. Jeszcze dziś widać po starczych sylwetkach, że tężyzna, krzepkość, wigor były walorami wojowników Konyak. Przetrwali tylko najlepsi. A pytani o cel obcinania głów, wstrzymywali się z odpowiedzią. Jedyną odpowiedzią, jaką otrzymywałem, była liczba ściętych głów, zawsze wypowiadana z rzewnym uśmiechem.

Wojownik, który nie zdobył głowy, tracił autorytet i uznanie pobratymców, tudzież mógł zostać nawet okrzyknięty tchórzem, który chroni własną głowę. Ten, który posiadał największą liczbę, zyskiwał respekt i uważany był przez wszystkich za wielkiego wojownika i bohatera. Konyakowie uważali, że zabicie człowieka, by zdobyć głowę, było przeznaczeniem od boga, oni byli tylko jego wykonawcami. Odbierając komuś życie, wykonywali heroiczny czyn, wierząc przy tym, że przejmują moc i duszę zabitego. Sami też byli przygotowani na śmierć, dla nich była to tylko kwestia czasu. Konyacy żyli cały czas w zagrożeniu i obawie nie tylko o siebie, ale i o swoje rodziny.

Wchodzimy do kolejnej chaty. Skupione wokół ogniska sylwetki mężczyzn zajętych przygotowywaniem porannej dawki opium. Opium palą wszyscy mężczyźni, używając do tego rytualnych fajek z kości lub bambusa, zwanych kani seng. Opium przygotowuje się nad ogniem. Brązowy proszek umieszcza się na wielkiej metalowej łyżce, mieszając zawartość szpikulcem, aż do momentu bulgotania, wówczas dodaje się włóknowaty tytoń. Po czym całą miksturę wciska się do fajki, przykrywając żarzącym węglem.

Siedzący najbliżej ogniska Konyak o opuchniętych czerwonych oczach zaciągnął się, wstrzymując oddech i popił ciemnego napoju. Po chwili wypuścił kłęby dymu, które powoli uniosły się nad nami i osiadły na czarnej smole, pokrywającej sufit.

Tradycja palenia opium stała się ważną częścią kultury Konyaków. Opium choć przez chwilę dawało im złudę bezpieczeństwa i szczęścia, w świecie, gdzie myśliwy w każdej chwili mógł stać się sam ofiarą. Obecnie młode pokolenie Konyaków rezygnuje z tradycyjnego sposobu życia, przyjmując nowoczesny zachodni styl i zwyczaje. Zaś nieliczni już starzy, kiedyś bezwzględni wojownicy, uciekają się do żucia betelu i palenia opium, rozkoszując chwałą dawnych dni. Betel, znana od starożytności używka, ma działanie orzeźwiające, lekko podniecające i lecznicze. Ubocznym skutkiem jest barwienie ust i zębów na czarno, a śliny na czerwono.

Są ostatnim pokoleniem łowców głów, gdy umrą, wezmą do grobu tradycje, historie i słynne tatuaże. Będzie to  koniec pewnej epoki, ery dzielnych wojowników, bogatej kultury i brutalnych czasów.

Kwiecień, 2016 Tekst i zdjęcia: Ed Bochnak www.edbochnak.pl

[/fusion_text]

O… Belize!

O… Belize!

DCIM104GOPRO

Z Meksyku, z którym już się zaprzyjaźniłam, wjeżdżam do nieznanego mi kraju, o którym wcześniej słyszałam sprzeczne opinie z przewagą tych złych, ostrzegających przed czyhającymi niebezpieczeństwami. Na granicy trzeba było stoczyć bitwę z celnikami meksykańskimi, którzy chcą pobierać opłatę 390 pesos (ok. 24USD) podatku za ‘wyjazd’ z ich kraju. Nie jest to do końca uregulowane, mnie ostrzegła koleżanka, więc wydrukowałam bilet lotniczy na którym przyleciałam, gdzie było napisane, że podatki są wliczone w jego cenę. Jednak pan stwierdził, że nie jest to wyszczególnione i skąd on ma wiedzieć, że ten konkretny meksykański podatek też tam jest? Więc mówię mu „przecież to są 52 dolary podatku, na pewno jest tam ten wliczony!” na co on wziął z kupki papierów jakiś wydrukowany bilet, żeby mi pokazać książkowy przykład wyszczególnienia podatków, i co widzę? Małgorzata Jakaśtam, bilet z Warszawy do Cancun. W całej powadze sytuacji i mojej zdeterminowanej postawie i błagalnej minie prawie się roześmiałam. A to sobie wybrał przykład.

W każdym razie, nie zapłaciłam. Powiedział mi, że na następny raz mam mieć porządnie wydrukowany bilet. Zapewniłam go, że tak zrobię. Była jeszcze jedna Polka, która w ogóle nie miała wydrukowanego biletu, ale też się wykłóciła i wyprosiła i nie zapłaciła. Z kolei parka Włochów niemówiących porządnie w żadnym języku musieli zapłacić.

W każdym razie, po chwili dojechaliśmy do granicy z Belize, gdzie trzeba było przejść przez kontrolę. Wszyscy musieli wysiąść z autobusu i stanąć w kolejce po pieczątkę w paszporcie. Okazuje się, że podobnie jak w Stanach – trzeba znać adres pobytu w kraju, do którego chcemy wjechać. Mam nauczkę na przyszłość, żeby zawsze jaki adres mieć w zanadrzu – może to być obojętnie jaki hostel czy hotel. W tym wypadku nie wiedziałam, jaki dokładnie adres ma mój host z Couchsurfingu w San Ignacio, więc wpisałam nazwę jego wioski i jego imię i nazwisko. Pani w okienku nie była zadowolona, ale zatwierdziła. Śmiałam się też z karty informacyjnej, którą turyści muszą wypełnić wjeżdżając do Belize – było tam pole „zawód” i nie miałam pojęcia co wpisać, wpisałam więc dla jaj „pisarz”. Mogłabym równie dobrze wpisać „elektryk”, dla frajdy!

Udało się, dostałam pieczątkę i zasiadłam w starym, amerykańskim szkolnym autobusie przerobionym na środek transportu w Belize. W rytm przebojów z lat 80tych, z grubym, ale sympatycznym panem kierowcą, ruszyliśmy w drogę do Belize City. Bilet kosztował 150 pesos (9USD) za 4 godziny jazdy. Zajadałam się moimi przysmakami kupionymi jeszcze w Meksyku, tamales i empanadas.

Dojechawszy do Belize City miałam przesiąść się na drugi autobus, do San Ignacio. Złożyło się tak, że odjeżdżał dokładnie w tym samym czasie, gdy przybyliśmy, przerzuciłam więc tylko plecak z jednego busa do drugiego, wsiadłam, i tym razem w rytmie bardziej latynoskiej muzyki walącej z głośników i wśród spoconych ciał belizeńskich, ruszyliśmy w kolejną czterogodzinną drogę, tym razem za ok. 4USD.

Gdzieś po drodze zaczęło lać. Mogłam też podziwiać zmieniający się krajobraz za oknem – zieleń, zieleń i jeszcze raz zieleń. Dużo dżungli, same drzewa, palmy i „autostrada” czyli po prostu szosa bez żadnych linii czy poboczy. Autobus zatrzymywał się co chwilę, łapiąc nowych pasażerów i pozwalając wysiąść innym. Kobiety belizeńskie MAJĄ TYŁKI. Patrzałam na nie, z trudem przeciskające się przez wąskie przejście i nie mogłam wyjść z podziwu. Myślałam, że to ja mam problem, zawadzając tyłkiem o stoły i krzesła. O, nie. Przeciętna belizeńska kobieta tyłkiem mogłaby obdzielić piętnaście przeciętnych Polek. O, tak.

Zmieniały się też języki, które słyszałam. Już nie byłam taka pewna siebie z moim hiszpańskim. Belize jest jedynym krajem w Ameryce Centralnej, w którym urzędowym językiem jest angielski. Ale to nie jest taki zupełnie normalny angielski, wiadomo. Mają swoje akcenty i wyrażenia. Poza tym jest kreolski, hiszpański i jeszcze jakieś inne dialekty. Dlatego już sama nie wiedziałam, czy mam pytać po hiszpańsku, czy po angielsku. Poza tym, w pewnym momencie wsiedli ludzie, którzy wyglądali jak Amisze. W kapeluszach, kobiety w sukniach i chustkach na głowach i w jakim języki oni mówili, nie miałam pojęcia. W dodatku w Belize jest o godzinę wcześniej niż w Quintana Roo, skąd jechałam, czyli cofnęłam zegarki. Ulewa za oknem i inny krajobraz dodatkowo wzmagał surrealistyczne wrażenia z wjazdu do nowego kraju, uczucia, które zapewnia tylko podróżowanie.

O tym, jak mili są ludzie w Belize, przekonałam się, gdy wysiadłam w San Ignacio, małej wiosce niedaleko granicy z Gwatemalą. Mój host na swoim profilu wyjaśnił enigmatycznie, jak dotrzeć do jego domu: „Zapytaj kierowcę, może będzie wiedział”. Wysiadłam więc za wcześnie, mogłam kontynuować tym samym autobusem aż do wioski San Jose Succotz, gdzie mieszkał. Ale nie szkodzi – jak tylko zapytałam pierwszą lepszą dziewczynę, powiedziała mi, w który bus wsiąść. Inny chłopak, usłyszawszy to, powiedział mi, kiedy nadjeżdżał ten autobus, zapytał, dokąd jadę i okazało się, że on też tam wysiada. Z ulgą wsiadłam do autobusu i już nie musiałam się martwić o to, w którym miejscu zatrzymać go, bo ten miły chłopak zrobił to za mnie. Wysiadliśmy, wskazał mi dom mojego hosta, podziękowałam mu i ruszyłam na poszukiwanie.

I jestem, w małej wiosce zaledwie kilometr od granicy z Gwatemalą, w domu pana, który zarządza strefą celną w całym Belize, czyli chyba jest ważną personą. Niski, z wielkim brzuchalem, Gonzalo przypomina mi szefa mafii, ale widać że ma złote serce. Z czułością mówi o swoich córeczkach i jest bardzo dumny ze swojego domu i życia. Oczywiście zaproponował mi pracę, opiekę nad domem i dziećmi, za całe 15USD za dzień! Z żalem odmówiłam, ponieważ chcę odkrywać kolejne kraje. Śpię w moim namiocie, rozłożonym pod dachem na ganku, a obok śpią inni couchsurferzy, para z Kanady, z którą poszłam do ruin Majów. Po drugiej stronie ulicy płynie piękna rzeka Mopan, a hałas, jaki robią niezliczone ptaki, żaby i kto wie co jeszcze, jest jedyny w swoim rodzaju.

W każdym razie, Belize jest najmniej zaludnionym krajem w Ameryce Centralnej – 15 osób na kilometr kwadratowy. Prawie 53% mieszkańców to Belizeńscy Metysi – potomkowie Majów i Hiszpanów. 26% to Kreole – pochodzący z połączenia Afrykańskich niewolników przywiezionych do Belize około 1800 roku i Angielskich i Szkockich założycieli pierwszych kolonii na wybrzeżu. 11% to Majowie, czyli potomkowie oryginalnych mieszkańców tego regionu. 6% to Garifuna – mieszanka pochodząca od afrykańskich niewolników i Karibów – indiańskich ludów zamieszkujących Wyspy Antylskie i północne regiony Ameryki Południowej. Whoa! Niezła mieszanka w tym Belize, co?

I jeszcze niemieccy menonnici – co myślałam, że to amisze. Skąd oni się tam wzięli? Anabaptyści, którzy wyjeżdżali w XIX wieku z Rosji i Żuław do Kanady, z czasem rozsiali się po bardziej oddalonych regionach, do Pensylwani, Meksyku i aż do Belize. I sobie żyją tutaj, niektórzy bardziej konswerwatywni, inni mniej. W sumie jak żyć bez zdobyczy technologii i innych przywilejów, to dlaczegoby nie w ciepłym klimacie?

W każdym razie, w Belize jest wiele obszarów bogatych w archeologiczne odkrycia i ruin miast budowanych przez Majów. Niecałe dwa kilometry od domu Gonzalo, w San Jose Succotz, znajduje się jedna z takich stref archeologicznych o nazwie niemożliwej dla mnie do wymówienia – Xunantunich. Nieznana turystom i niewymieniana w przewodnikach, jest prawdziwym klejnotem jak dla mnie (nie cierpię turystycznych pułapek!). Nazwa oznacza „kamienną panią”, której duch podobno ukazał się komuś z wioski. Odkryta pod koniec XIX wieku, zajmuje ok. 2,6 km kwadratowego powierzchni i składa się z kilku kompleksów i jednej dużej piramidy (42m), na którą można wejść i podziwiać otaczającą dżunglę. Na jej szczycie kiedyś było 13 komnat, zamieszkiwanych przez najważniejszych członków. Trzynaście, bo wg Majów niebo miało 13 poziomów, i to miało przybliżać tych najważniejszych do nieba właśnie. Piekło miało 9 poziomów. Ogólnie Majowie byli niesamowicie inteligentni i ogarnięci jak na swoje czasy – znali koncept koła, ale go nie używali – pierwsi hipsterzy? Radzili sobie świetnie, transportując dobra kilometrami, określając pory roku, kalendarz, itd. Więcej do poczytania oczywiście tutaj https://pl.wikipedia.org/wiki/Cywilizacja_Maj%C3%B3w .

Także tyle o Belize jak na razie, jutro ruszam do Gwatemali, gdzie też będą ruiny, Couchsurfing i wolontariaty!

Źródło: dzięki uprzejmości i za zgodą:
https://magdameetsworld.wordpress.com/2016/04/06/o-belize/

Diva Cup. Jak kubeczek menstruacyjny zmienił moje życie.

Diva Cup. Jak kubeczek menstruacyjny zmienił moje życie.

diva cup

Panie i panowie, oto nadeszła rewolucja (to znaczy już kilkanaście lat temu, ale ja odkryłam to dopiero niedawno). Kubeczki menstruacyjne, na które kobiety wciąż spoglądają nieufnie i reagują dosyć niepewnie, okazują się błogosławieństwem prosto z nieba.

Aktualnie jestem w trakcie mojego trzeciego okresu z DivaCup (ok. 40$) i nie mogłabym darzyć go większym uczuciem i wdzięcznością. Gdybym wiedziała, jak skutecznie ułatwia życie, kupiłabym go przy pierwszym okresie w wieku 13 lat. Ale wtedy nikt o tym nie słyszał.

Kubeczek wykonany jest z silikonu używanego w chirurgii do protez, czyli jest bardzo bezpieczny i nie wchodzi w żadne interakcje z naszym ciałem. Założenie go jest bardzo łatwe, przypomina założenie tampona – po prostu składamy go i wsuwamy w szyjkę macicy, gdzie on sam układa się, zasysa i zostaje. Cała krew menstruacyjna spływa sobie spokojnie do niego, a kobietka o silnych krwawieniach musi opróżnić go około 3 razy dziennie, a o słabszych – dwa. W momencie gdy go zakładam, zapominam o tym, że mam okres. Jeździłam na rowerze, pływałam w morzu, chodziłam na imprezy, pracowałam fizycznie – cokolwiek, po prostu go nie czujesz i nie musisz martwić się o kolejne podpaski i tampony co kilka godzin.

Oto kilka powodów, dlaczego zostałam największą fanką DivaCup:

Środowisko i zdrowie kobiety

Z żalem patrzałam na amerykańskie tampony, które zawsze są schowane w plastikowej otoczce, którą się wyrzuca. Tyle śmieci! Podpaski też są niebezpiecznym odpadem.

„W ciągu życia przeciętna kobieta zużywa 130 kilo produktów higieny intymnej – przeciętnie od 8.000 do 17.000 tamponów i podpasek. Stanowi to jedynie 0,5 procenta odpadów jednostkowych, ale w większej skali jest to ilość ogromna. „Miesięcznie w Polsce 10 milionów kobiet produkuje 150 milionów zużytych podpasek higienicznych, po roku zdołały by dziewięciokrotnie wyłożyć nimi cały równik kuli ziemskiej”.

Polecam artykuł na tej stronie, gdzie szczegółowo opisany jest skład chemiczny podpasek i tamponów – okazuje się że zawierają one wiele substancji chemicznych, które nie są dobre dla naszego ciała:

http://ekokobieta.blogspot.mx/p/niebezpieczne-podpaski-i-tampony.html

Kupując kubeczek menstruacyjny, dokonujemy jednorazowej inwestycji (około 160 zł), która zwróci nam się po kilku miesiącach. Aby dbać o jego higienę i czystość, wystarczy porządnie wypłukać go pod bieżącą wodą po każdym użyciu i po zakończonym okresie wrzucić do garnka z gotującą się wodą na kilka minut. Schować do woreczka i tyle! Można go używać przez kilka lat, redukując odpady i dbając o środowisko.

Wygoda

Odkąd posiadam DivaCup, nie muszę martwić się o zakup podpasek czy tamponów kiedy tylko czuję, że nadchodzi mój okres. Jest to tym bardziej cudowne, kiedy jest się w podróży. Nie dość, że jest to wydatek, to jeszcze trzeba znaleźć sklep, pójść do niego – a co jeśli akurat jesteś gdzieś, gdzie sklepy nie są dostępne? Lub po prostu zaczął ci się okres wieczorem, a w domu nie masz żadnych podpasek? Albo jesteś w pracy/na koncercie/kempingu i skończyły ci się tampony? Odkąd wiem, ze w mojej kosmetyczce spokojnie spoczywa sobie mój DivaCup, zupełnie nie przejmuję się tym, kiedy dostanę okres. Nie martwię się też o to, czy mi się skończą tampony/podpaski i ogólnie jestem dużo bardziej zrelaksowana i spokojna.

Poza tym, opróżniam mój kubeczek DWA RAZY w ciągu doby. Dwa razy. Wcześniej żyłam w ciągłym strachu – czy mi przecieknie podpaska/tampon, czy będzie dostęp do toalety, czy mi starczy na cały dzień. Teraz zupełnie zapominam o tych kwestiach i żyję jak normalny człowiek, bez niepokojących myśli gdzieś z tyłu mojej głowy.

Prawdą jest, że podczas okresu krwawimy w dużo mniejszych ilościach, niż nam się wydaje. Tylko na podpaskach wygląda to na całe mnóstwo krwi. Mój kubeczek nigdy nie był pełny. A to prowadzi do kolejnego powodu, dla którego uwielbiam DivaCup…

Bliżej ze swoją własną kobiecością

Prawdą jest, że wiele kobiet wciąż wstydzi się otwarcie rozmawiać o kwestiach takich jak okres. Traktuje się go jak temat tabu, szczególnie jeśli w pobliżu są mężczyźni. Pewnego razu dziewczyna mojego kolegi opowiadała nam historię o tym, jak była w szpitalu za granicą i chciała podkreślić, że dodatkowo dostała okres, ale najpierw zasłoniła swojemu chłopakowi uszy. Zareagowałam zdziwieniem, spojrzałam na mojego kolegę, który domyślił się o co chodzi i powiedział, że to przecież zupełnie normalne – no właśnie, to JEST NORMALNE, kobiety mają krwawienia CO MIESIĄC, i jak mamy dążyć do równouprawnienia lub wymagać zrozumienia od swojego partnera podczas okresu lub zespołu napięcia przedmiesiączkowego, jeśli oni nie mają o tym pojęcia? To nie jest tylko kobieca sprawa, to jest ludzka sprawa i musimy nauczyć się mówić o tym na głos, używając takich słów jak pochwa, kanał szyjki macicy, krew i miesiączka.

W każdym razie, używając kubeczka menstruacyjnego uczysz się dużo na swój własny temat. Przede wszystkim aby go wyciągnąć, musisz wsadzić tam palec i lekko go ucisnąć, wpuszczając trochę powietrza. Przy wyciąganiu kubeczka będzie krew – będzie na Twojej ręce i na kubeczku. Najlepiej zmieniać go pod prysznicem, najłatwiej. Ale jeśli akurat nie masz takiej możliwości, po prostu wylewasz zawartość do kibelka i opłukujesz pod bieżącą wodą i zakładasz z powrotem. Możesz zobaczyć, jak tak naprawdę wygląda twoja krew menstruacyjna i ile jej jest – jak wspomniałam wcześniej, zdziwisz się, jak mało krwi tracimy podczas okresu.

Musimy wiedzieć, jak jesteśmy zbudowane, jak działa nasze ciało, i nie bać się kontaktu fizycznego z naszymi własnymi miejscami intymnymi.

Drobne rzeczy, za które go uwielbiam

Chyba każda z nas była w takiej sytuacji chociaż raz w życiu – jesteśmy u kogoś w domu na noc lub w hotelu, i kiedy prosimy o ręcznik dostajemy nieskazitelnie biały. Nasze serce lekko drży, przewidując późniejsze kłopoty związane z krwawymi plamami.

Ta dam! Z kubeczkiem menstruacyjnym możesz zapomnieć o kwestiach takich jak te. Wchodzisz pod prysznic, opróżniasz swój kubeczek, zakładasz go z powrotem, wychodzisz, wycierasz się i nie ma śladów! Cudowne, prawda?

Poza tym, mogę spać spokojnie. Wcześniej budziłam się w nocy ogarnięta paniką, czy przypadkiem nie przeciekłam. Z trwogą chodziłam do łazienki, z trwogą budziłam się rano, oczekując zaplamionej pościeli. Ale odkąd mam mój kubeczek, śpię jak aniołek do samego rana bez żadnych zmartwień. Alleluja!

Tak więc, kobietki nie wahajcie się, tylko zakupcie swój kubeczek menstruacyjny. W Polsce można kupić je przez internet, jest wiele różnych firm, ja używam DivaCup. Są dwa rozmiary, dla kobiet przed i po porodzie. Dbajmy o nasze zdrowie, o środowisko, wydawajmy mniej pieniędzy i zapomnijmy o utrudnieniach związanych z okresem. Jeśli życie może być łatwiejsze, to czemu nie?

I przede wszystkim, nauczmy się rozmawiać o takich rzeczach bez wstydu i nieśmiałości, jest dwudziesty pierwszy wiek i mamy coraz mniej tematów tabu. Mężczyźni powinni wiedzieć, co się dzieje z ich partnerkami co miesiąc. Skoro faceci towarzyszą kobietom podczas porodu, obcinają pępowiny itd, dlaczego wciąż wiedzą tak mało o miesiączkach? Bo myślimy, że to ‘kobieca sprawa’. Także do dzieła, rozmawiajmy, edukujmy się i poszerzajmy horyzonty!

Źródło:
https://magdameetsworld.wordpress.com/diva-cup/