Coney Island to ten półwysep z plażą i parkami rozrywki, gdzie mieszkają prawie wszystkie nowojorskie „Ruski”. Jadąc linią metra Q w tym kierunku można nasłuchać się rosyjskiego za wszystkie czasy, poprzeplatanego może ukraińskim. Znałam Coney Island z filmów, dlatego tak bardzo chciałam tam pojechać.

Nazwa pochodzi od Holenderskiego (bo Holendrzy kiedyś zajmowali te tereny, na początku okresu kolonizacji) i oznacza Króliczą Wyspę, ponieważ dawniej było na niej mnóstwo tych zwierząt. Kiedyś to w ogóle była wyspa, ale w wyniku melioracji połączyła się ze stałym lądem.

Na Coney Island znajduje się długa na 4 km plaża oraz słynny park rozrywki. Pamiętacie film Requiem dla Snu?

To właśnie Coney Island. Albo film New York, I Love You?

Ja wybrałam się na Coney Island jeszcze jak było zimno, co było dobrym pomysłem, bo uniknęliśmy tłumów. Można iść na hot doga i piwo, pospacerować, popatrzeć na ludzi, pójść na atrakcje w wesołym miasteczku (może w odwrotnej kolejności). Latem Coney Island się zapełnia i jest pełne ludzi, a w czerwcu przy Brighton Beach odbywa się Mermaid Parade, czyli Parada Syren.

Świętuje się wtedy początek lata, tradycja sięga 1983 roku. Parada oddaje hołd czasom świetności Coney Island, czyli na początku XX wieku, kiedy było najważniejszym parkiem rozrywki i ściągało mnóstwo mieszkańców Nowego Jorku i okolic. Parada utrzymywana jest w klimacie Mardi Grass (takie Mardi Grass, co teraz się świętuje w Nowym Orleanie), totalne szaleństwo i miszmasz.

To była najbardziej dziwaczna i bez sensu parada, jaką dotychczas widziałam. To znaczy, że po prostu nie było dużo sensu – ludzie poprzebierani za syreny, bogów morskich, pingwiny, cuda na kiju, tańczący sobie radośnie i nie przejmujący się niczym. Dlatego tak mi się podobała! Każdy sobie, wszyscy zadowoleni. Szkoda, że w tym roku pogoda nie dopisała – chociaż nie przeszkadzało to nikomu. Oto filmik, polecam zwrócić uwagę na małe szczegóły, Rodzinkę Pingwinów, parę z garniturami zrobionymi z biletów do metra, etc.