Najdroższy rajd nowojorską taksówką – o moich podróżniczych potknięciach (cz. I)

Najdroższy rajd nowojorską taksówką – o moich podróżniczych potknięciach (cz. I)

Po niesamowicie intensywnej, pełnej wrażeń i otwierającej oczy na wiele spraw miesięcznej podróży przez południowo – zachodnie Stany, którą traktowałam jako już ten ostatni „podryg” mojego dwuletniego wojażowania, jako ostatnią prostą w drodze do „domu”, do Polski, dotarłam do Nowego Jorku. Tak sobie zaplanowałam kilka miesięcy wcześniej, że dobrym zamknięciem tego cyklu podróżniczego będzie powrót do miejsca, w którym wszystko się zaczęło dwa lata wcześniej.

To właśnie Nowy Jork był świadkiem moich pierwszych kroków po amerykańskiej ziemi, moich szeroko otwartych oczu pełnych zdziwienia, rozpoznania znajomych widoków z filmów, czasem zagubienia i niezrozumienia, czasem samotności. Pojechałam tam przecież, absolutnie nikogo nie znając. Nigdy nie zapomnę pierwszego miesiąca, którym był zimny, śnieżny, ciemny luty. Jeździłam metrem z Brooklynu na Manhattan, moją ulubioną linią L i na pamięć znałam ogłoszenia o nadjeżdżającym pociągu, słyszane z głośników na peronach. Było mi okropnie zimno, więc kupiłam sobie jakąś kurtkę używaną, do metra zabierałam książkę, ale najbardziej lubiłam patrzeć na ludzi – takiej różnorodności nie doświadczyłam nigdy wcześniej, tylu kolorów skóry, narodowości, języków, stopni klas społecznych, wyglądów i stylizacji.

Po kilku tygodniach, mimo że nie miałam jeszcze zbyt wielu przyjaciół, poczułam, jak staję się częścią tej przedziwnej i ogromnej maszyny, jaką jest miasto Nowy Jork. Już z pewnością siebie wsiadałam, wysiadałam, przesiadałam się i przeciskałam w metrze; wiedziałam, że zatrzymanie się przy wejściu (jakimkolwiek) lub na środku chodnika grozi falą niechęci ze strony mieszkańców – i sama taką niechęć zaczęłam odczuwać wobec spacerujących turystów. Tu wszystko działo się szybko, każdy się gdzieś śpieszył, a nawet jak się nie śpieszył, to się śpieszył. Szybko, szybko, szybko. Jak chcesz wolno, to sobie idź do Central Parku, tylko uważaj, żeby mknący rowerzyści na ciebie nie wpadli, gdyż oni nie tolerują sennych spacerowiczów lub nieostrożnych biegaczy – o czym zresztą przekonał się kiedyś sam Bono, wokalista grupy U2.

W każdym razie, nie o Nowym Jorku chciałam tu napisać, ale o powrocie do niego. Chciałam zobaczyć, jak się zmieniłam podczas podróży po Zachodnich Stanach i Ameryce Środkowej. Spotkać się z przyjaciółmi, chodzić po znanych ulicach jeszcze raz, teraz już będąc doświadczoną podróżniczką (w miarę), znającą bardziej amerykańską kulturę, język i kraj.

Więc poleciałam, lądując na lotnisku Kennedy’ego przed wschodem słońca, który miałam okazję podziwiać z pociągu do stacji Jamaica. Tam przesiadłam się do metra, czując dziwne mrowienie gdzieś na plecach, ponieważ ta droga wyglądała dokładnie tak samo ponad dwa lata wcześniej, kiedy jechałam do mojego hostelu na Bushwicku z wielkim plecakiem, nie wiedząc co mnie czeka. Teraz jechałam do mojego przyjaciela Ray’a i było o wiele cieplej.

Kiedy nadszedł dzień wyjazdu, pożegnałam się z Ray’em, który poszedł rano do pracy i zostałam w jego mieszkaniu, żeby się spakować i przygotować do wylotu. Mój lot był o 18-tej, ale chciałam jeszcze po drodze zajechać na Manhattan, odebrać komputer od mojego znajomego. Zostawiłam więc sobie całkiem duży zapas czasu, narobiłam milion kanapek (następnego dnia miałam całodniową przesiadkę na Islandii), ściągnęłam bilety w formie elektronicznej na telefon, zapakowałam moje klamoty i ruszyłam w drogę.

Po czterdziestu minutach jazdy metrem wysiadłam na dolnym Manhattanie i udałam się do biura, w którym pracował Lucio (stary budynek Woolworth’s), przeciskając się przez mieszankę turystów i pracowników Wall Street w garniturach, w pełnym słońcu. Z plecakiem, gorąco było, pęcherz ściskał. Taki już mam problem małego pęcherza, który daje o sobie znać w najgorszych sytuacjach…

Dotarłam, znalazłam toaletę, pogadałam chwilę z Lucio, odprowadził mnie na stację metra w kierunku lotniska i ruszyłam w dalszą drogę. Linia E na lotnisko JFK jedzie dosyć długo, kolejne 40 minut. Następnie trzeba przesiąść się do SkyTrain, płącąc za bilet 5$. Oddałam komuś mój tygodniowy bilet na metro, bo już mi się nie przyda, pomyślałam. Przeszłam przez bramki na końcu, by poczekać na ten SkyTrain do mojego terminalu, a czekając, studiowałam nieuważnie spis linii lotniczych i terminali, z których odlatują.

„A, no, a czekaj, z którego ja odlatuję?” pomyślałam, karcąc się równocześnie w duchu „No, super Magda się przygotowałaś do swojej podróży, nic nawet nie sprawdziłaś, niezła z ciebie podróżniczka”. Przeczytałam wszystkie terminale i nazwy linii lotniczych, ale nie znalazłam WOW Air, którymi miałam lecieć na Islandię. Lekko zmieszana, zapytałam napotkanego pracownika:

– Przepraszam, z którego terminala odlatuje WOW Air na Islandię?

– Uhm… Na Islandię to Icelandair lata z czwartego… WOW Air nie słyszałem. – odpowiedział.

W tym momencie małym bagnetem w bok dźgnęło mnie zwątpienie. Czyżby?

Wyciągnęłam telefon, odpaliłam te elektroniczne bilety i znalazłam lot oraz te trzy literki, oznaczające lotnisko.

New York (NWR) – Iceland, Keflavik (KEF)

Podniosłam oczy z telefonu na tego pracownika i wyszeptałam:

– NWR to jest przecież Newark… O, K**** !!!

Moje przekleństwo uzasadniam tym, że do wylotu miałam 3 godziny, a byłam na lotnisku JFK w najdalszej części Brooklynu, a NEWARK JEST W INNYM STANIE, NEWARK JEST W NEW JERSEY, PO DRUGIEJ STRONIE MANHATTANU I PRZEZ DWIE RZEKI!!!

Z lekką histerią i przerażeniem w głosie, spytałam go:

– Jak najszybciej dostać się stąd do Newark?

Kręcąc sceptycznie głową, identycznie jak jego towarzyszka, odpowiedział:

– Możesz wsiąść z powrotem w metro, pojechać 40 minut, potem przesiąść się na PATH, nie zdążysz… etc. etc. etc. – mówił, ale ja w głowie myślałam już o tym, że oddałam już moją kartę metro, a na telefonie właśnie dzisiaj rano skończyły mi się środki, nie mogłam do nikogo zadzwonić ani sprawdzić GPS’a. Byłam zdana na siebie, a czas uciekał – w myślach słyszałam tykanie zegara.

– A taksówka? – zapytałam.

– No, to pewnie z 200$ zapłacisz, ale pewnie byś zdążyła… – odpowiedział, podczas gdy jego towarzyszka nadal sceptycznie kręciła głową, patrząc na mnie z uprzejmym politowaniem.

– OK, dziękuję! – wykrzyknęłam i ruszyłam jak dzika do terminalu numer jeden, z którego ponoć odjeżdżały taksówki. Zbiegłam po ruchomych schodach, dopadając kobietę, która zajmowała się organizowaniem autobusów z jednego lotniska na drugie i gorączkowo wytłumaczyłam jej moją sytuację (po tym, jak stojąc z tyłu i przebierając nogami musiałam wyczekać, aż jakaś drobna Azjatka dokończy swoje powolne-ledwo-znam-angielski pytanie do niej,).

– Nie ma opcji – odpowiedziała – najbliższy busik uzbiera nam się za 40 minut i na pewno nie zdążysz na czas.

No trudno, podłączyłam się jeszcze do lotniskowego WiFi i sprawdziłam kosztu Ubera – 140$, ale co jeżeli po drodze jeszcze kogoś będzie chciał zabrać, albo coś? Nie, biorę taksówkę.

Wybiegłam na dwór i ujrzałam długą kolejkę, ustawioną przed panią, która każdego pytała dokąd jedzie i przydzielała im taksówkę. W ogóle się w to nie pakując, ruszyłam wzdłuż rzędu żółtych aut, wyglądając jakiegoś otwartego okna i w miarę życzliwej twarzy. Zatrzymałam przy samochodzie ciemnoskórego, starszego pana, siedzącego za kierownicą:

– PrzepraszammamzatrzygodzinysamolotpomyliłamlotniskailekosztujedoNewarkczymyzdążymy???????!!! – wystrzeliłam jak z karabinu maszynowego.

Pan wyskoczył z auta, otworzył tyle drzwi, „Wsiadaj!” wykrzyknął i zaczął otwierać bagażnik.

– Ale poczekaj poczekaj, ja mam ograniczone środki, muszę wiedzieć ile to będzie kosztować? 130$? Umawiamy się? – wyszła ze mnie polska zdolność do negocjacji odziedziczona po babci i mamie.

– Dobra, stoi, wsiadaj! – odpowiedział.

Ruszyliśmy z piskiem opon. Ale mi się trafiło – mój taksówkarz był prawdziwym zawodowcem. Byłam zdana całkowicie na niego i jego umiejętności – do wylotu brakowało już tylko 2,5 godziny.

Nadmienię tylko, że oczywiście była godzina szczytu – jak już wszystko szło nie tak tego dnia, to czemu by nie dołożyć i tego?

Mknęliśmy po autostradzie lewym, szybkim pasem, trąbiąc zawzięcie na maruderów i wyprzedzając ich z prawej strony, a mój kierowca (nazwijmy go Arthur) każdy taki incydent okraszał wiązanką przekleństw i burknięciami. Siedziałam z tyłu, cichutko jak myszka, analizując przebieg zdarzeń, wiedząc jednak, że nie mam co się stresować, bo teraz to już nic nie da. Tak samo nie mam już za co w myślach się biczować, bo co już się stało, to się nie odstanie i to nie koniec świata. A pieniądze? To tylko pieniądze, myślałam. Kupa pieniędzy, ale muszę zdążyć na urodziny Jacusia, mojego braciszka. Pieniądze się odpracuje.

Ze strachem śledziłam naszą trasę na mapie, powątpiewając w trafny jej dobór przez Arthura, ale cóż, on jest nowojorskim taksówkarzem, a nie ja.

A jeszcze dzisiaj rano, przed wyjazdem, myślałam sobie „Ach, i w końcu nie jechałam prawdziwą taksówką w Nowym Jorku…” no, to masz Magda.

Wpakowaliśmy się na Manhattan. Milion czerwonych świateł, Chinatown, setki innych samochodów, odwieczne trąbienie. Arthur wymuszał na blokującym samochodzie, żeby zjechał na prawo, a ten się uparł i siedział, na złość. W końcu zjechał, po pokazaniu Arthurowi środkowego palca, a ten tylko wrzasnął „ASSHOLE!!!” (DUPEK) w jego kierunku przez otwarte okno. O, matko.

Korek do Holland Tunnel, prowadzącego z Manhattanu do New Jersey zawsze jest okropny, a w godzinach szczytu i przy budowach drogowych był cztery razy gorszy. Arthur zaczął mówić jakieś podszyte sceptycyzmem rzeczy, których nie chciałam do siebie dopuszczać (typu korek, godziny szczytu, nie wiem, czy zdążymy), światła zmieniały się wolniej niż najwolniej zmieniające się światła, a ja siedziałam z tyłu, nie będąc w stanie się ruszyć ani nic powiedzieć i obmyślając strategię na mój mały dramat.

„Dramat na tylnym siedzeniu taksówki”, tak powinna być nazwana ta moja mała sztuka. Mianowicie od czasu, gdy wsiadłam do taksówki na lotnisku JFK, moja skala potrzeby pójścia do toalety podniosła się z 3/10 do zatrważającego 7/10 i w milczeniu walczyłam z cisnącym pęcherzem, modląc się w duchu o szybki dojazd. Dobrą stroną było to, ze wszelkie rozterki, stress czy trwoga zeszły na dalszy plan, a ja już tylko błagalnie patrzałam przez okno na budynki Manhattanu, kawiarnie, Starbuck’sy, McDonalnd’y, z rozrzewnieniem wyobrażając sobie mnie, wbiegającą i korzystającą z toalety. Niestety, nie mogłam. Nie wybaczyłabym sobie, gdybym przez siku nie zdążyła na samolot.

Wszystko nasiliło się w długim, zakorkowanym tunelu, gdzie w dodatku nie było możliwości zatrzymania się (fajnie jest mieć chociaż taką możliwość w zanadrzu), było klaustrofobicznie i gorąco. W żółwim tempie wykulaliśmy się po drugiej stronie – byliśmy w New Jersey! Teraz to już chyba z górki, co? Do wylotu zostało 40 minut – jeszcze kontrola bagażu, znalezienie terminala, itd.

Pędziliśmy po już luźniejszych autostradach Ogrodowego Stanu, a Arthur powiedział „za 15 minut jesteśmy na miejscu”, a ja posłałam mu niewidzialne fale wdzięczności, bo przy skali 9/10 nie byłam w stanie pisnąć ani słówka. Zastanawiałam się, czy miałby coś przeciwko, gdybym posłużyła się butelką do dyskretnego opróżnienia pęcherza na tylnym siedzeniu. Arthur nie wyglądał jednak na faceta, który by mi na to pozwolił, zacisnęłam więc zęby i myślałam o czymś, co odwróciłoby moją uwagę od pęcherza. O tańczących kotach na łące, o tym właśnie wtedy myślałam.

Zaczęły pojawiać się znaki prowadzące na lotnisko. Boże, chyba zdążymy! W tym momencie mogłabym się rozluźnić, ale Bóg wie, czym mogłoby to grozić. Dalej spięta poprowadziłam Arthura do prawidłowego terminala i ostatecznie dałam mu pieniądze i napiwek.

– 130$? – upewniłam się.

– No 130$, ale bez napiwku!- zagrzmiał Arthur.

Dałam mu więc 140$, wiem, że pewnie spodziewał się więcej, ale gdzieś po drodze wytłumaczyłam mu, że podróżuję na niskim budżecie (ha, ha).

– Niech będzie. – mruknął.

Podziękowałam mu za uratowanie mi życia i pobiegłam – nie, poleciałam – nie, pomknęłam jak łania do środka, z dziczą i żądzą w oczach wypatrując znaczka toalet, gadając do siebie jak szaleniec i pognałam do łazienki. Reszta jest historią…

Z łazienki wyszłam jako nowy człowiek, z lekkim uśmieszkiem na twarzy i lekkością na sercu. Byłam, zdążyłam. Przeszłam przez kontrolę bagażu, odnalazłam moją bramkę i usiadłam na ziemi, nie dowierzając temu, przez co właśnie przeszłam. Wyciągnęłam kanapki z plecaka, z rezygnacją i poddaniem akceptując fakt, że wylot opóźniony był o 40 minut, ja byłam chudsza o 140$, a wszyscy ci ludzie, beztrosko czekający na lot nie wiedzieli o tym, co wydarzyło mi się podczas ostatnich trzech godzin.

Całkiem niezła historia, pomyślałam jednak. Widocznie był to jakiś znak od Wszechświata, lekkie pokaranie za przesadną beztroskę i pewność siebie, niesprawdzenie porządnie lotniska.

Bo mi się pomyliło KEF i JFK. KEF to skrót od lotniska na Islandii, który rzucił mi się w oczy i automatycznie założyłam, że to JFK. Chyba byłam już zupełnie rozluźniona ostatnimi lotami po tych dwóch latach – zazwyczaj sprawdzam wszystko pięć razy, jestem absolutnie punktualna, nawet przed czasem i upewniam się wielokrotnie. A po tym zdarzeniu – to już w ogóle.

Dodam już tylko, że wisienką na wisience tego gorzkiego tortu było to, że nie przygotowałam się odpowiednio na moją jednodniową wycieczkę na Islandii, jedyną opcją na wynajęcie samochodu przy użyciu karty debetowej było więc tylko zapłacenie 100$. Za jeden dzień. Alleluja. Totalnie przegrałam jako tani podróżnik. A pal to licho, pomyślałam, już mi się nawet nie chciało o tym myśleć. Spędziłam dzień na Islandii, było pięknie, lodowato, wietrznie, zimno, drogo. Ale nieziemsko. Tylko, że tak naprawdę to już chciałam być w domu.

Także proszę – zazwyczaj nie dzielimy się tymi gorszymi momentami w mediach społecznościowych, celebrując te dobre i piękne. Ale nikt nie jest idealny, a już w ogóle ja, i takich potyczek miałam więcej (pamiętacie, jak goniłam plecak na Dominikanie?) i teraz mam zamiar o nich napisać. To jest część pierwsza, bo najświeższa, a już niedługo o tym, jak zostałam zatrzymana na granicy amerykańskiej i niewpuszczona do kraju.

Źródło: https://magdameetsworld.wordpress.com/2017/06/01/najdrozszy-rajd-nowojorska-taksowka-o-moich-podrozniczych-potknieciach-cz-i/

O 96h w środkach transportu, czyli z Gwatemali do Seattle.

O 96h w środkach transportu, czyli z Gwatemali do Seattle.

SAMOLOT

Podróżowanie w pojedynkę publicznymi autobusami z rodowitymi mieszkańcami różnych krajów jako biała dziewczyna z blond włosami jest jednym z najtrudniejszych i uciążliwszych doświadczeń, które dają mi najwięcej satysfakcji, radości i spełnienia. I mówię, a raczej piszę to z perspektywy pięciodniowej przeprawy przez sześć krajów piętnastoma różnymi autobusami, w których spędziłam łącznie około 34 godzin. 34 godziny w samych autobusach. 8 w samolotach. Czyli łącznie w podróży byłam 96 godzin, z czego 43% czasu spędziłam w środkach transportu. Nadmienię tylko, że na to wszystko nałożył się mój okres, który na szczęście oszczędził mi bólów menstruacyjnych i innych tragedii, niemniej jednak – był.

Wyruszyłam z Rio Dulce w Gwatemalio 10 rano w niedzielę, po niesamowitej imprezie pożegnalnej w Sundogu, (barze, w którym pracowałam przez ostatnie prawie dwa tygodnie jako barmanka w zamian za jedzenie i picie) więc z lekkim kacem. Rzucając ostatnie spojrzenie na widok z mostu, poleciały mi łzy. Takie życie. Pierwszy autobus, Fuente del Norte, zabrał mnie do San Salwador, stolicy kraju Salwador w 7 godzin. Jazda była całkiem w porządku, chociaż kierowca był absolutnie szalony. Wyprzedzał, rzucało nami jak workami ziemniaków na zakrętach i kilka razy przy hamowaniu wyrżnęłam głową w siedzenie przede mną i wracając na swoje miejsce prawie usiadłam na pierogi z serem, które sobie kupiłam i nierozważnie zostawiłam na siedzeniu. Ale dojechaliśmy w całości i nawet udało mi się zasnąć na tyle głęboko, że pan na stacji końcowej musiał mnie obudzić.

W San Salwador wysiadłam prosto w dziki, tropikalny deszcz i burzę. Założyłam ‘wodoodporne’ pokrowce na plecaki i kurtkę na siebie i ruszyłam innym autobusem, miejskim, do centrum handlowego, z którego miała mnie odebrać Karla, u której miałam spędzić noc. Z autobusu do centrum musiałam przejść zaledwie kilkadziesiąt metrów, ale doszłam zupełnie przemoknięta, tak lało. Poszłam do kawiarni, żeby poczekać na Karlę i kupiłam sobie prawdziwą kawę za 2 dolary, która smakowała jak niebo. Jak ambrozja. Jak złoto. Nie piłam dobrej kawy od jakichś trzech miesięcy. Dlaczego? Przecież Ameryka Centralna słynie z kawy najlepszej jakości! Okazuje się jednak, że tą najlepszą kawę eksportują, a mieszkańcom zostawiają tę najgorszej jakości. Piłam więc rozpuszczalną w Gwatemali lub jakąś inną pospolitą i zupełnie nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak brakowało mi porządnej kawy.

Po kilkunastu minutach przyjechała Karla wraz ze swoją mamą i pojechałyśmy do ich domu, po drodze kupując pupusas, czyli tradycyjne danie. Są to takie okrągłe placki robione z masy kukurydzianej, a w środku mają zazwyczaj ser, fasolkę lub inne cudo i robione są na takim specjalnym grillu. Zasiadłyśmy do kolacji i zajadałyśmy się pupusami, które były przepyszne. Gawędziłyśmy dosyć długo, ale już o 21 byłam w łóżku (a raczej na kanapie) i gotowa do spania. Okazało się, że jestem pierwszą Couchsurferką Karli. A ona moją pierwszą host płci żeńskiej.

Wstałyśmy o piątej rano i Karla pokazała mi, skąd mam złapać autobus na stację autobusową. Z przesiadką, ale dotarłam. I przyznam się wszystkim czytającym, pomyliłam się z autobusami i wsiadłam do złego. Chciałam pojechać do granicy z Hondurasem, ale lekkomyślnie wsiadłam do tego, który jechał po prostu do „La frontera”, to znaczy „granica”. I nie wiem, co sobie myślałam, że Salwador ma tylko jedno przejście graniczne? Może byłam zmęczona. W każdym razie wsiadłam, zasiadłam przy oknie i dopiero półtorej godziny później, rozmawiając z panem, który siedział obok, i z którym podzieliłam się truskawkami oświecił mnie i okazało się, że jadę na północ zamiast na południe (czy coś w tym stylu, w każdym razie w złą stronę). Nie było innej opcji – musiałam wysiąść i wrócić się do San Salwadoru. Ależ byłam zła na siebie. Straciłam prawie 3 godziny mojego cennego czasu, bo nie chciałam dotrzeć do Nikaragui po ciemku.

Wróciłam na stację i tym razem wsiadłam do prawidłowego autobusu do prawidłowego przejścia granicznego. Wysiedziałam 4 godziny, wysiadłam i innym podjechałam do granicy. Na piechotę przeszłam przez kontrole graniczne, wchodząc do Hondurasu. Mikrobus, który jechał prosto do Nikaragui, kosztował 10$ i miał tam być w dwie godziny. Inna pasażerka również jechała do León, powiedziała mi więc, że ostatni bezpośredni busik jest o 18. Była 15, czasu było więc pod dostatkiem.

Dojechaliśmy do granicy o 17:36. Biegiem udałam się do wyjścia z Hondurasu, mili panowie z Panamy ustąpili mi miejsca w kolejce, po tym, jak poprosiłam ich o to z paniką w głosie. Pobiegłam (na tyle, na ile można z dwoma plecakami) przez most do wejścia do Nikaragui, a po drodze jeszcze chłopaczek zatrzymał mnie, żeby sprawdzić mój paszport.

– Magdalena… z Polski… hm hm hm (przeglądał mój paszport kontemplując informacje) nie boisz się podróżować sama?

– Będę się bała, jak utknę tu na noc – odpowiedziałam ze zniecierpliwieniem, bo powiedziałam mu, że mam autobus za 10 minut.

Dobiegłam do biura imigracyjnego Nikaragui, gdzie pan poinformował mnie o opłacie 12$ za wjazd i zabrał mój paszport, by dokonać pieczątek i innych cudów. Powiedziałam mu 3 razy, że za 8 minut odjeżdża mój autobus i żeby się pospieszyli. Spokojnie, odpowiedzieli, a ja dostawałam białej gorączki patrząc przez okienko na ich powolne ruchy i kontemplacje. W tym momencie nienawidziłam ich całym sercem i przeklinałam soczyście pod nosem po polsku (kilka godzin później im wybaczyłam). Oddali mi paszport i z paniką potruchtałam do autobusów, po drodze jeszcze jedna pani kontrolująca chciała sprawdzić mój paszport. Chciałam ich wszystkich wrzucić do rzeki.

Dobiegłam do stacji autobusów o 18:06 i tak, mój bezpośredni busik właśnie odjechał. Dupa! Byłam wściekła. W dodatku nie wymieniłam pieniędzy, miałam więc dwudziestodolarowy banknot i zero lokalnej waluty. Był inny busik do miasta o nazwie Chinandega, w którym mogłam się przesiąść, by dojechać do León. Ale już robiło się ciemno, a moja zasada to nie jeździć po ciemku!

Nie miałam jednak wyjścia. Wsiadłam, zrezygnowana i ruszyliśmy do Chinandegi. Dojechaliśmy tam w około półtorej godziny i na stacji benzynowej miałam zapłacić. Okazało się, że mogę wymienić dolary kupując coś w sklepie, tak więc zrobiłam. Pan z busika chciał skasować mnie podwójną cenę za to, że jestem z zagranicy. Nauczyłam się jednak zawsze pytać innych pasażerów, ile kosztuje bilet, bo od Gwatemali próbują brać ode mnie więcej (jak i od wszystkich innych turystów). Nie dałam mu się i zapłaciłam tyle, ile inni i udałam się w poszukiwaniu busika do León. Wcisnęłam się gdzieś tam i ruszyliśmy. Na szczęście ta podróż trwała tylko 45 minut i chociaż było już ciemno, czułam się bezpiecznie bo busik był pełny.

Dojechawszy do León wzięłam taksówkę (za marnego dolara) do hostelu, który wyszukałam wcześniej w Internecie. Dziewczyna w recepcji dała mi łóżko za 5$ w zupełnie pustym pokoju dzielonym, bo chyba zauważyła moje wyczerpanie i się zlitowała (w innym pokoju były tylko górne piętrówki). Wykąpałam się i poszłam spać na około 6 godzin, śpiąc snem sprawiedliwego.

Budzik zadzwonił o 4:30 rano i z bólem powstałam, zebrałam się i ruszyłam na stację autobusową. Na szczęście po drodze zgarnęła mnie taksówka. Wsiadłam do busika do stolicy Nikaragui, Managua, i dojechaliśmy tam w niecałe dwie godziny. Transportem miejskim musiałam udać się do targowiska Huembe, skąd odjeżdżały autobusy do granicy. Ten publiczny autobus był zapakowany jak puszka sardynek, a pewien pan, który na pewno był gangsterem postanowił puszczać muzykę ze swojego telefonu, kładąc go na ramieniu – zaakceptowano to w milczeniu i tak jechaliśmy, słuchając 2pac’a i innych gangsterskich brzmień. Pasażerowie byli bardzo mili – powiedzieli mi, gdzie mam wysiąść i jak dojść do autobusów.

Wysiadłam i poszłam, i były autobusy – te stare, szkolne, amerykańskie. Powiedzieli mi, który jedzie do granicy i wsiadłam. Siedziałam obok miłej pani, ona przy oknie, a ja od korytarza i ruszyliśmy.

Zapomniałam wspomnieć, że w autobusach publicznych w Ameryce Centralnej (przynajmniej w Salwadorze, Hondurasie i Nikaragui) nie tylko możesz kupić wszystko, nie wysiadając z autobusu, ale również jesteś wystawiony/a na wysłuchiwanie kazań na temat zdrowia i zalet sprzedawanych witamin. Lubię to, że wsiadają uliczny sprzedawcy i chcą sprzedać pasażerom napoje, jedzenie, obiad, przekąski, ładowarki do telefonów, owoce i inne cuda. Ale absolutnie nie lubię tych ludzi, którzy niczym ksiądz stają na środku i zaczynają nadawać o zdrowiu i chcą sprzedać jakieś tabletki za dolara. Na szczęście miałam mój odtwarzacz mp3 i mogłam ich zagłuszyć.

W każdym razie, ta podróż była ciężka. Autobus się zapchał mnóstwem ludzi, ustapiłam miejsca jakiejś kobietce, bo szczerze mówiąc, miałam dosyć siedzenia. Obok mnie stało dwóch małych chłopców, a każdy miał swoją maczetę i twarz dużo starszą, niż powinna być. Widać, że ciężko pracują, pomagając swoim rodzicom. Okazało się oczywiście, że ten autobus nie dojeżdża do samej granicy. No cóż, już się do tego przyzwyczaiłam – zapewniają cię, że dojedzie do samiutkiej granicy bez przesiadek, ale zawsze ta przesiadka jest. Przesiedliśmy się do innego busa, równie zapchanego i stałam w przejściu będąc jedną z sardynek. Kobieta z jedzeniem wsiadła i raźnie przeciskała się przez nas sprawiając, że prawie kładliśmy się na tych, którzy siedzieli. Ale ruszyliśmy i po 40 minutach byliśmy na granicy.

Wysiadłam i udałam się do biura imigracyjnego, by wymeldować się z Nikaragui. Z tym nie było problemu i kupiłam bilet na autobus Nicabus do San Jose, bo dziewczyna zapewniła mnie, że ma klimatyzację, wi-fi i dojadę prosto na lotnisko. Stwierdziłam, że absolutnie nie chcę już kombinować i kupiłam bilet na mój ostatni autobus podczas tej podróży. Miał odjechać o 12:30, ale oczywiście opóźnił się o godzinę. Czekając w gorącu, słońcu i hałasie, byłam na wyczerpaniu. Poznałam jakichś innych ludków i gawędziliśmy sobie, ale tak naprawdę nie chciało mi się nawet rozmawiać. Kupiłam sobie jedzenie na drogę i jeszcze jakąś pamiątkę.

Kiedy już prawie wsiadaliśmy, staliśmy wszyscy przed wejściem do autobusu z obietnicą klimatyzacji w środku, ale nie chcieli otworzyć drzwi. W tym momencie czułam się jak w filmach, kiedy pokazują zbliżenia kadrów rzeczy, które doprowadzają człowieka do szaleństwa. Moje kadry byłyby następujące:

– zbliżenie na słońce i żar, lejący się z nieba
– na płaczące dziecko obok
– na sprzedawcę jakiegoś „Quesillo” dwa metry dalej, który co 10 sekund tym samym tonem krzyczał „quesillo, quesillo!”
– na pracowników firmy autobusowej, kręcacych się bez celu i nie dających nam wsiąść
– na długą kolejkę pasażerów z cierpieniem na twarzy
– na mięso na grillu zaraz za mną i unoszący się stamtąd dym, lecący prosto na mnie
– na pot na moim czole i ból głowy (gdyby się dało)

W końcu nas wpuścili. Po 3 minutach jazdy musieliśmy wysiąść, by zameldować się do Kostaryki. Kolejna kolejka, papierek do wypełnienia, kontrola bagażu, ale poszło całkiem sprawnie. Byliśmy w autobusie z klimą, wifi, filmem i miałam dwa siedzenia dla siebie. Luksus.

Podróż przebiegła całkiem znośnie, z krajobrazami Kostaryki pokrytej deszczem za oknem. Dojechaliśmy do Alajueli, miasta z lotniskiem SJC i stamtąd odebrał mnie Ricardo, kolega kolegi, który zgodził się przygarnąć mnie na noc, ponieważ nazajutrz miałam lot do Stanów.

Ricardo był bardzo miłym facetem, oglądaliśmy mecz siedząc na fotelach i gawędząc. Około 21 miał jakiś swój własny mecz i nawet mnie zaprosił, ale przyznałam mu się, że bardzo bym chciała dołączyć, ale prawdopodobieństwo, że zasnę siedząc gdzieś na ławce jest zbyt duże. Śmiejąc się powiedział, że nie mam się co martwić i mogę spokojnie iść spać na kanapie czy pooglądać sobie telewizję. Jego mama zrobiła mi jedzenie, ryż z platanami smażonymi, fasolką, makaronem i filet z kurczaka. I tak, zjadłam tego kurczaka. Prawdą jest, że miałam ochotę na kurczaka od około dwóch tygodni i stwierdziłam, że jeśli mój organizm mnie o to prosi, to mu to dam. Bo ogólnie to nie jem mięsa już od dwóch lat.

W każdym razie zjadłam i padłam. Zasnęłam w dwie sekundy, przykryta cieplutkim kocem i spałam jak zabita do samego rana. W końcu poczułam się w miarę wypoczęta. Pojechałam z mamą Ricardo, Loreną, po zakupy do miasta i mogłam chociaż troszeczkę poprzebywać wśród kostareńczyków. Wróciłyśmy do domu miejskim autobusem i resztę dnia spędziłam u niej w domu (Ricardo mieszka u góry, a ona z córką na dole), patrząc, jak czyści rybę na obiad i rozmawiając.

Około pierwszej Ricardo przyjechał na obiad i zjedliśmy tę rybę, którą on weekend wcześniej złowił w Pacyfiku, bo takie jego hobby. Pożegnałam się z Loreną i zawiózł mnie na lotnisko; pożegnałam się z nim z poczuciem, że mam nowych znajomych w Kostaryce, a oni oboje zapewnili mnie, że mogę wrócić, kiedy tylko chcę.

Żeby wylecieć z Kostaryki trzeba zapłacić 29$ podatku (auć!), ale cała reszta przebiegła bardzo przyjemnie, mój plecak został zaakceptowany jako bagaż podręczny bez żadnego problemu i dostałam siedzenie przy oknie na oba loty (wcześniej nie rezerwowałam, bo dodatkowo płatne). Martwiłam się też, czy pozwolą mi wejść z jedzeniem – Lorena zapakowała mi do pojemniczka ryż z fasolką, jajecznicą i serem na drogę – nie miałam żadnych problemów. Sam lot dłużył mi się niezwykle, równe 6 godzin do Los Angeles.

W LA musiałam przejść przez kontrolę imigracyjną i ten pan, na którego trafiłam wypytał mnie najbardziej szczegółowo, jak dotychczas. Skąd, dokąd, na ile, a po co, a ile mam pieniędzy, co mi się stało na czole (trądzik!), dokąd chcę pojechać, itd. Ostatecznie dał mi pieczątkę i patrząc na mnie poważnie powiedział „Wiesz, że zawsze możesz zacząć od początku. Nie musisz tak podróżować, twoi rodzice pewnie się o ciebie martwią. Rodzina jest ważna.” i odpowiedziałam mu, że pewnie niedługo polecę do domu, zdziwiona tym stwierdzeniem, bo odniósł chyba wrażenie, że od czegoś uciekam. Oddał mi paszport i poszłam dalej, ale ten moment był tak dziwny i chociaż wiem, że jego wrażenie było błędne, i tak się wzruszyłam bo zabrzmiał jak Joe, który trzy miesiące wcześniej w Seattle powiedział mi, że nieważne jak dobrze wydaje mi się, że ma się moja rodzina beze mnie, zawsze im mnie brakuje i wtedy też się prawie rozpłakałam. Bo wiem, że tak jest.

W każdym razie poszłam dalej i wyszło ze mnie całe moje zmęczenie, doczłapałam się do mojego terminalu na lot do Seattle, przeszłam przez kontrole i poszłam spać. Położyłam się na ziemi z moim śpiworem i przerywanym, płytkim snem dotrwałam do 4 rano, ale to był kiepski sen. O szóstej wylecieliśmy z LA i znów siedziałam przy oknie i miałam fajne widoki, wyhaczyłam Morro Rock, czyli tam, gdzie byłam z Kelly w listopadzie i u Terry w San Luis Obispo; zaraz przez lądowaniem pstryknęłam fotkę półwyspu, na którym mieszka Leeann w Olympii. Czyli dwie siostry, nad którymi przeleciałam tego dnia.

Dolecieliśmy, przejście do pociągu do centrum zdawało się nie mieć końca, ale wiedziałam, że teraz to już ostatnia prosta. Wsiadłam do tramwaju i w 45 minut dojechałam do stacji Uniwersytet, przesiadłam się na OSTATNI AUTOBUS W TEJ PODRÓŻY i dojechałam do domu moich znajomych, gdzie mam rower i mogę się zatrzymać.

Po wyjściu z lotniska na dwór było mi zimno – tu jest pewnie ze 20 stopni, więc dużo chłodniej niż w Gwatemali. Poza tym miałam bardzo mieszane uczucia. Nie wiedziałam, czy się cieszę, że tu przyleciałam czy… gdy podchodziliśmy do lądowania wyobraziłam sobie, że ląduję w Gdańsku i na lotnisku czekają na mnie rodzice z Jacusiem i pojedziemy do domu, gdzie zjem kanapkę z żółtym serem i świeżym ogórkiem, posiedzimy na tarasie w letnim słońcu, poprzytulam się do nich i kimnę się w moim łóżku. I to była bardzo fajna wizja i w tamtym momencie, gdyby podstawili mi samolot do Gdańska, to bym wsiadła – mimo nienawiści do wszelkich środków transportu, oczywiście tymczasowej.

Ale sekret tkwi w tym, że w Seattle teraz pachnie zupełnie jak w Polsce o tej porze roku. Świeżo skoszoną trawą, obietnicą lata, słońcem. I to pomoże mi przetrwać, aż do czasu, gdy polecę do domu.

I wiem, że ta cała podróż mogłaby przebiec zupełnie inaczej, mogłam przebukować lot, płacąc więcej, lub kupić bilet na bezpośredni autobus z Gwatemali do Kostaryki i cena byłaby pewnie niewiele wyższa od mojego całkowitego kosztu – ale nie żałowałam. Gdybym wsiadła w bezpośredni autobus, przemknęlibyśmy przez Salwador i Nikaraguę i nie poznałabym Karli, nie zjadła tradycyjnych pupusas, nie zobaczyłabym tych wszystkich ludzi w autobusach i na ulicach stolicy Nikaragui, nie wysłuchała kazań na temat zdrowia, nie posmakowała lokalnych przekąsek, które nam sprzedawali. Nie poznałabym Ricardo i jego mamy. Nie miałabym okazji wysłuchać Karli, gdy stwierdziła, że główna różnica między ludźmi z Centralnej i Południowej Ameryki a tymi z Europy i USA jest taka, że my na pierwszym miejscu stawiamy rzeczy, a oni ludzi. Jako przykład przytoczyła to, jak ktoś nakazuje ściągnięcie butów przed wejściem do jego domu – „ja nigdy bym tego nie zrobiła, dla mnie najważniejsze jest, żeby mój gość czuł się swobodnie i jak w domu”, powiedziała. I zauważyłam tę różnicę, grzebiąc w pamięci i doświadczeniach.

Poza tym każda taka kolejna przeprawa utwierdza mnie w przekonaniu, że mogę. Mogę, jeśli chcę i dam radę, a pod koniec dnia okazuje się, że jestem w stanie wytrzymać dużo więcej, niż mi się wydaje. I inne rzeczy wydają się dużo mniej istotne, a inne bardziej, ale zmienia to moją perspektywę. Poza tym 34 godziny spędzone w autobusie plus 8 w samolocie dają mi cały czas na świecie na przemyślenie i przeanalizowanie całego mojego życia, co czasem może być męczące, ale pozostawia mnie dużo spokojniejszą i gotową na kolejny etap mojej podróży.

Źródło:
https://magdameetsworld.wordpress.com/2016/06/17/o-96h-w-srodkach-transportu-czyli-z-gwatemali-do-seattle/

O jachtostopie na wyspy Hondurasu.

O jachtostopie na wyspy Hondurasu.

DCIM105GOPRO

4th May

Shane i Rob, para, którą poznałam w Rio Dulce, planowali rejs na wyspy Utila i Roatan już jakiś czas i brałam pod uwagę zabranie się z nimi. Do końca jednak nie byłam pewna, miałam rewolucje żołądkowe i nie wiedziałam, czy to dobry pomysł. Nie wiedzieliśmy, kiedy dokładnie wyruszymy, ale dzisiaj z samego rana oświadczyli, że startujemy w południe. Lekko spanikowana spakowałam się szybko, pojechałam z Shane do miasta nakupować zapasów, a zakupy w Rio są istnym piekłem, z tym całym hałasem, spalinami, gorącem i szaleństwem typowym dla tego miejsca. Wróciłyśmy do mariny i już mieliśmy ruszać, kiedy okazało się, że mojego prania jeszcze nie ma, a miało być gotowe na wczoraj. Latałam od jednego pracownika do drugiego szukając moich rzeczy i w końcu je znalazłam, oczywiście niewyprane. Wyruszyliśmy prawie dokładnie w południe z zamiarem dotarcia do Texan Bay w dole rzeki po południu.

Shane i Rob mieszkają na swoim katamaranie Scurvy Dog od dwóch lat. Uwielbiam tę łódź, jest tam tyle miejsca i jest tak przytulne, że można poczuć się jak w domu.

Pomogłam Shane pokroić owoce i warzywa, korzystając ze spokojnej jak lustro wody i braku bujania. Dopłynęliśmy do domu ich znajomych przed trzecią. Pat i Penny mieszkają w pięknym, drewnianym domu na wodzie na swojej posiadłości nad rzeką. Ich dom jest otwarty, żadnych ścian ani okien, panuje cisza i spokój, pięknie. Zacumowaliśmy jakieś 30 metrów od ich posiadłości. Shane i ja popłynęłyśmy do ich domu, a reszta zabrała się do łódki. Fajnie było w końcu wskoczyć do rzeki, bo w Rio Dulce raczej nie kąpie się w wodzie, bo wszystkie łodzie, które tam cumują opróżniają swoje kibelki prosto do wody i często widać plamy paliwa… (Ale za to woda jest tak utleniona – czy coś, nie pamiętam – że w nocy świeci. To wynagradza wszelkie niedogodności według mnie – ja raz na imprezie na jednej z łódek miałam okazję wskoczyć do wody w nocy i normalnie przy ruchu woda świeci. To była jedna z najpiękniejszych rzeczy, jakie widziałam w życiu.)

Posiedzieliśmy tam chwilę i popłynęliśmy dalej, z zamiarem dotarcia do Livingston, miasta tuż przy ujściu rzeki do morza na noc. Rob (mąż Shane) i Pat popłynęli tą taką małą łódeczką z silnikiem, żeby w Livingston załatwić pieczątki do paszportów, konieczne do wyjazdu z kraju. Shane, Penny, ja i Larry (65-letni kapitan, który się z nami zabrał) zostaliśmy na katamaranie, płynąc przez przecudowny kanion wolniejszym tempem. Piliśmy piwo i siedzieliśmy na przedzie katamaranu, podziwiając zieleń kanionu i wody – cudownie! Pat i Penny przyjechali do Gwatemali dziesięć lat temu, zwiedzili cały kraj i tak im się spodobało, że zostali, kupili ziemię (a raczej teren, bo to bardziej woda niż ziemia), zbudowali swój dom i zostali.

Dopłynęliśmy do Livingston i zakotwiczyliśmy nieopodal publicznych doków. Pat i Penny pożegnali się z nami i ruszyli w drogę powrotną do swojego domu. Zabraliśmy się za przygotowywanie krewetek, które Larry kupił wcześniej od Pat’a, za jakieś grosze. Było ich 3 kilogramy – w trójkę obraliśmy je w niecałe dwie godziny. Uśmialiśmy się, bo mieliśmy tyle jedzenia ze sobą, a zachciało się nam krewetek i obieranie ich pochłonęło cały wieczór. Shane zrobiła salsę z warzyw, mango i ananasa, wrzuciła krewetki z ryżem na grilla i wyszedł nam boski posiłek. Zajadaliśmy się radośnie i do pełna, posiedzieliśmy trochę i poszliśmy spać.

5 maja

Wstaliśmy przed szóstą, w nocy była okropna burza, waliło piorunami i grzmotami na całego. Jednak ja, tak szczęśliwa z powodu łóżka, w którym spałam, zupełnie nie zwracałam na to uwagi. Przebudziłam się w nocy i spojrzałam na szalejące pioruny, ale od razu wróciłam do spania. Przez ostatnie dwa tygodnie spałam raczej źle – albo w namiocie, albo z komarami, albo w hamaku, albo na pokładzie katamaranu Larry’ego na dachu, jedynym miejscu, gdzie nie gryzły mnie komary, lub w pokoju telewizyjnym w marinie (gdzie miałam nadzieję uciec od komarów, ale nie wyszło). Spałam więc po 4-5 godzin i nigdy nie miałam gdzie uciąć sobie chociaż drzemki po południu, chodziłam więc chronicznie niewyspana i pogryziona przez komary. Dlatego tak doceniłam własną kajutę.

Potrzebowaliśmy lód na drogę, Rob i ja popłynęliśmy więc ich pontonem do Livingston na poszukiwania. Zaraz od brzegu zahaczył nas jeden mieszkaniec, typowy Garifuna, i zapytał, czego potrzebujemy. Zaprowadził nas przez opustoszałe jeszcze ulice miasta do hotelu, w którym miał być lód (ale nie było) i do domu jakiejś kobiety, która sprzedała nam trzy nieduże worki. Okazało się, że jest Cinco de Mayo, 5 maja, święto narodowe i wszystko może być pozamykane. Udało nam się zdobyć jeszcze trochę więcej lodu w innym małym sklepiku, gdzie pan musiał wyjść spod prysznica, żeby nas obsłużyć i otworzył nam sklepik owinięty tylko ręcznikiem; i ruszyliśmy w drogę powrotną. Podnieśli kotwicę i wypłynęliśmy na otwarte wody.

Płynęliśmy cały dzień i całą noc. W ciągu dnia morze było niesamowicie spokojne, prawie jak lustro, aż trudno było uwierzyć. Siedziałyśmy z Shane na przedzie, ciesząc się bryzą i brakiem fal. Spokojnie mogłyśmy przygotowywać jedzenie i przekąski – co zmieniło się jednak po południu. Fale zrobiły się nieco większe, a jako że my płynęliśmy pod wiatr i to na katamaranie, bujało dosyć mocno. Shane ma chorobę morską, nie czuła się więc zbyt dobrze, nawet mimo branych tabletek. Nawet nie wiedziałam, że istnieją tabletki na chorobę morską. Godziny dłużyły się, najlepiej siedziało mi się na samym dziobie, bo dzięki falom czułam się jak w wesołym miasteczku, aż w końcu poszłam spać. Rob i Larry sterowali na zmianę przez całą noc w strugach deszczu.

6 maja

Fale były mocne od samego rana. Obudziłam się około 6-tej i zrobiłam śniadanie, Shane nie czuła się najlepiej, szczególnie, kiedy schodziła do kuchni. Fale sprawiały, że katamaran podskakiwał jak szalony, a mi strasznie chciało się spać. Usypiana falami poległam na łóżku na kolejne 3 godziny i spałam snem sprawiedliwego. Przebudziłam się znów przed południem i podgrzałam jedzenie dla wszystkich, bo nadal strasznie bujało. Zjedliśmy po porcji lasanii, którą Larry kupił na drogę jeszcze w Rio Dulce. Posiedziałam chwileczkę i… poszłam spać. Po kolejnych 3 godzinach przebudziłam się, dopływaliśmy do Roatanu. Widać już było wyspę i fale były trochę mniejsze. Okazało się, że Shane nie chce wwozić do nowego kraju trawki, którą miała na pokładzie, skręciliśmy więc małego jointa i spaliliśmy we trójkę. I oczywiście znów poszłam spać. Jakby nie patrzeć, przespałam cały dzień – ale tak dobrze leżało mi się na tym łóżku, w końcu miałam odrobinę własnej przestrzeni i czułam, że odsypiam za te całe poprzednie dwa tygodnie.

Dopłynęliśmy około 4-tej, witani w marinie przez Steve’a i Debbie, menadżerów. Zacumowaliśmy przy doku, podłączając się do prądu; Fantasy Island (to nazwa) to mała marina, prosta ale przytulna, położona na terenie dużego resortu z hotelem i apartamentami.

***

Kolejne kilka dni upłynęło nam całkiem leniwie i spokojnie – wszyscy odsapnęliśmy bo dusznym i głośnym Rio Dulce. Shane i ja z nostalgią wspominałyśmy jednak Rio, bo jest w nim coś takiego, co człowieka wciąga mimo wszelkich wad. Lejący się żar z nieba i brak bryzy przez pół dnia, niezbyt czysta rzeka, brak plaży, hałas ciężarówek na moście, brak miejsca do spacerowania… ale ludzie, którzy tam mieszkają, ci wszyscy marynarze i podróżnicy z całego świata tworzą tak zwartą i fajną grupę, że szybko można poczuć się jego częścią. Shane i Rob planują wrócić tam na sezon huraganów, czyli pod koniec maja, a ja też zamierzam jeszcze tam zawitać.

W każdym razie, Roatan jest totalnym przeciwieństwem Rio – mniej komarów, cisza, spokój, piękna plaża i czysta woda, bryza, widać gwiazdy w nocy. Dni płyną powoli i leniwie, sprawiając, że Shane obawia się o zanudzenie się na śmierć. Ale poradziłam jej, żeby potraktowała to jak wakacje i nadrobiła zaległości w książkach i filmach; ja sama poczułam się jak na wakacjach.

Po prawie tygodniu spędzonym z nimi na łódce zdecydowałam pojechać do West End, żeby trochę poodkrywać. Jest to miasteczko na zachodnim brzegu wyspy, gdzie dzieje się większość życia. Pojechaliśmy więc dzisiaj we czwórkę do Coxen Hole, miasteczka w połowie drogi z zamiarem zrobienia zakupów i zobaczenia nowych sklepów… wsiedliśmy do napakowanego vana, służącego za minibus, uciskając się między miejscowymi, a Rob ma prawie dwa metry wzrostu; popłakałam się ze śmiechu widząc jego i Larry’ego pościskanych przy oknie. Jazda nie była długa, ale zostawiła nas tak wyczerpanych, że poszliśmy prosto do baru, w którym już zostaliśmy aż do czasu, kiedy ja złapałam busa do West End, a oni z powrotem do mariny.

Kiedy siedziałam już sama w nowym busiku wiozącym mnie przez wyspę do West End, pomyślałam sobie, że naprawdę lubię to moje podróżowanie i nowe przygody, jazdy dusznymi i niewygodnymi autobusami, dzięki którym mogę zobaczyć kraj za oknem i podsłuchiwać rozmowy miejscowych. I nie wiedziałam, co mnie czeka w West End. Dojechałam do miasteczka z zamiarem poszukania mojej host z Couchsurfingu, ale szukałam w złym hostelu, krążyłam więc w kółko. Ostatecznie dotarłam do hostelu Buena Onda, z którym wcześniej kontaktowałam się w sprawie pracy w zamian za łóżko. Sophie, właścicielka, powiedziała mi w czym mogę jej pomóc, na miejscu stwierdziłam więc, że nie ma co dalej szukać i zostaję. Dostałam łóżko w pokoju dzielonym z innymi ludźmi, oprowadziła mnie po ślicznym, małym hostelu i jestem. Czuję, że będzie fajnie.

Źródło:
https://magdameetsworld.wordpress.com/2016/05/25/o-jachtostopie-na-wyspy-hondurasu/

O Rio Dulce (nadal Gwatemala).

O Rio Dulce (nadal Gwatemala).

DCIM105GOPRO

Słodka Rzeka, niech jej będzie, fajnie tu. Miałam spać na łódce u mojego hosta z Couchsurfingu ale okazało się, że jest gdzieś w Belize. Siedziałam więc w lokalnym barze Sundog, w którym miałam go znaleźć i czekałam na wiadomość od koleżanek Marii z Flores, z którymi miałam się spotkać. W międzyczasie przesiedziałam około 6 godzin w Sundog poznając stałych bywalców, głównie ekspatów ze Stanów, dostałam ofertę pracy, zjadłam pysznego wegetariańskiego hamburgera i poczułam trochę magii tego miejsca. Wszyscy się tam znają, jest dużo marynarzy, zapalonych żeglarzy i żeglarek, czas płynie powoli i wszyscy są mili. Ostatecznie spałam na łódce chłopaka, który wyglądał jak Kurt Cobain.

Spotkani ludzie polecili mi gorące źródła w okolicy, więc następnego dnia rano zostawiłam mój duży plecak w tymże barze i pojechałam buskiem w ich kierunku. Najpierw można pojechać do El Boquerón, gdzie pan zabiera na łódkę i płynie trochę w górę rzeki przez cudowny kanion, gdzie można znaleźć jaskinię, w której do dzisiaj odbywając się religijne ceremonie Majów. Byłam tam zupełnie sama, około 8 rano i pan wziął mnie za 20 Q (10 zł) i opowiedział trochę o okolicy, nauczył mnie też kilku nowych słówek w kekczi.

Później pojechałam z powrotem w kierunku Rio Dulce i wysiadłam przy źródłach. Za wejście trzeba zapłacić 10 Q i przejść 5 minut ścieżką, by dotrzeć do cudownego, małego zbiornika z wodą i wpadających do niego wodospadów. Była tam grupka młodych ludzi, z Niemiec i para ze Stanów. Szybciutko dołączyłam do tej pary, która przymierzała się do skoku z wodospadu i skoczyłam. A ten wodospad jest gorący! Na dole miesza się z chłodniejszą wodą, więc pływając czuć zimno-ciepłe prądy. Bosko!

Raźniej było mi odkrywać to miejsce z parą z USA, poszliśmy więc w trójkę w górę strumienia, by zobaczyć, skąd wypływa woda i zrobić sobie kąpiel błotną w błocie siarkowym. Obłożyliśmy się tymże błotem i zawzięcie masowaliśmy całe ciała – to najlepszy peeling, jaki może być. Zostawia skórę gładką jak pupa niemowlęcia. Później oczywiście skoczyliśmy z wodospadu do wody i popłynęliśmy do naturalnej sauny, która tworzy się w małej jaskini i do miejsca, w którym do wody wpada mały, gorący wodospad i drugi, lodowaty, zaraz obok niego. To miejsce jest magiczne, byliśmy wszyscy zachwyceni.

Potem pojechałam z powrotem do Sundog i znów siedziałam przy barze, gawędząc z ludźmi, a właściciel, Tom, polecił mi miejsce, w którym mogłabym spróbować tapado, tradycyjnej zupy z ryby i owoców morza z mlekiem kokosowym. Pojechałam więc tam tuk-tukiem do restauracji o nazwie Las Penas i zamówiłam tapado za całe 60 Q (ok. 30 zł) bo stwierdziłam, że się szarpnę i rozpieszczę. Ale nie dałam rady zjeść całego, porcja była OGROMNA i sycąca, z jedną całą rybą w środku i krabem, za którego nie bardzo wiedziałam, jak się zabrać. Ogarnęłam rybę ale kraba tylko otworzyłam, patrząc na niego bezradnie. Chyba zostanę prawdziwą wegetarianką niedługo (póki co czasem jem jeszcze ryby). Zupa ma w sobie również krewetki i banany i podawana jest oczywiście z tortillami.

Przyznam, że się obżarłam. Wyturlałam się stamtąd i potoczyłam z powrotem do Sundog’a, gdzie musiałam położyć się na kanapie na 20 minut, żeby trochę strawić. Na tą noc Skip, z którym gawędziłam przy barze załatwił mi nocleg w hostelu Backpackers, ponieważ zna właścicielkę. I dostałam pokój prywatny, tylko dla mnie, z dzieloną łazienką. Boże, jaka byłam szczęśliwa. Z wiatrakiem, ręcznikami i darmowymi mydełkami. Doczłapałam się tam, zrzuciłam plecaki i zaczęłam tańczyć ze szczęścia. W dodatku łazienka była zaraz obok mojego pokoju, więc luksus totalny, wieczorem rozłożyłam się na łóżku i obejrzałam film dokumentalny o ważkach i spałam jak dziecko bez żadnych hałasów od innych ludzi, z którymi musiałabym dzielić pokój i bez obawy, że ktoś mnie okradnie. To była cudowna noc. I nie musiałam płacić!

Następnego dnia posiedziałam w Sundog’u i planowałam skontaktować się z Mike’m, którego poznałam dzień wcześniej w barze i zaoferował mi nocleg na swojej łódce, bo ma dużo miejsca. Mike okazał się być z Seattle, więc od razu się dogadaliśmy, zaprosił mnie na rejs do Belize za kilka tygodni, wszyscy się tu znają, więc wiedziałam, że mogę mu zaufać, a poza tym dobre wibracje można wyczuć. Mike ma ponad 60 lat i wygląda jak prawdziwy marynarz. Tylko, że nie bardzo wiedziałam, gdzie jest, aż do momentu, kiedy napisał mi, że siedzi w The Shack, drugim lokalnym barze. Ruszyłam więc na poszukiwania, ale nikt nie wiedział, gdzie to jest. Siadłam więc na drzewie przy hostelu Bruno’s nieopodal i stwierdziłam, że będę tam po prostu siedzieć i czekać na cud z nieba, bo nie miałam internetu, a Mike nie odpowiadał.

Nagle nadeszła grupa ludzi, których wcześniej widziałam w Sundog’u, z głośnym marynarzem z potarganymi włosami na czele (to znaczy on szedł na czele a włosy miał na głowie). Chyba wyczuł moje zagubienie, bo zapytał, co robię, odpowiedziałam więc, że chcę dostać się do Shack, ale nie wiem jak. „Podrzucę cię tam, to po drodze” powiedział, wiec poszłam z nimi. Miał na imię Guy i faktycznie podrzucił mnie do Shack, gdzie Mike rozkładał swój sprzęt muzyczny, bo okazało się, że wieczorem są urodziny Brandon’a, kimkolwiek on jest, ale zapowiadała się impreza. Zasiadłam przy barze i rozmawiałam z Wally’m, panem z Teksasu, który też mieszka w Rio Dulce i którego poznałam wcześniej w Sundog. Później pojechaliśmy z Mike’m jego vanem odstawić moje rzeczy na łódkę – która jest super. Poza tym Mike uwielbia gotować, zrobiliśmy więc na kolację makaron z krewetkami, pieczarkami i śmietaną i tak najedzeni pojechaliśmy z powrotem do Shack, gdzie już rozpoczęła się impreza. Kilka osób już znałam, ale poznałam też dużo nowych i każdy z nich miał ciekawe historie życiowe, a rozmowy toczyły się wokół żeglowania, łódek, morza i tym podobnych. Do tego była pełnia księżyca i to czerwonego tym razem. Ostatecznie wskoczyłam za bar i pomagałam serwować piwa i drinki, zyskując sobie sympatię Mervina, właściciela, który był trochę zmęczony.

Około pierwszej zebraliśmy się dużą grupą do Mike’a van’a i pojechaliśmy do mariny, w której ma zaparkowaną swoją łódź i siedzieliśmy wszyscy na niej do późna. To znaczy oni siedzieli, bo ja poszłam spać.

W niedzielę obudziłam się z bólem głowy oczywiście, a Mike to w ogóle był istnym przedstawicielem czystego kaca. Zabraliśmy się za naprawianie jego pontonu, takiego z silnikiem, na których ludzie przemieszczają się tu z jednego miejsca do drugiego. Nie działała bateria i ogólnie silnik odmawiał posłuszeństwa, spędziliśmy więc dwie godziny, naprawiając go, a ja asystowałam, biegając do łódki i przynosząc potrzebne rzeczy. Mike pracował w Seattle jako mechanik na łodziach, zajmując się elektryką między innymi, wiedział więc co robi. W końcu udało nam się go odpalić i ruszyliśmy po zakupy, odwiedzając najpierw Sundog’a i zjadając piwo na śniadanie. Nakupowaliśmy warzyw i tym podobnych cudów i popłynęliśmy obejrzeć dom, który Mike chce wynająć.

Po południu pożeglowaliśmy trochę, bo Mike zaoferował, że mnie nauczy co nieco, było ciężko, ale pięknie!

2 maja

Uhm, ok,miałam być w Rio tylko kilka dni, ale jakoś tak zostałam. Okazuje się, że wiele ludzi przybyło tutaj tylko na chwilę, a zostało na dłużej. Społeczność żeglarzy mnie wciągnęła, podoba mi się atmosfera, jaka tu panuje. Leniwe dni, chociaż czasem jest dużo pracy, ale wszyscy są bardzo otwarci i mili. Pewnego dnia pomagałam Mike’owi przy czymś, kiedy przyszedł Larry i Milvia. Larry zaprosił nas na swoją łódź, która okazała się przeogromnym katamaranem zaparkowanym zaraz przy basenie. Usiedliśmy z nim, Mike poszedł coś naprawiać, a Larry zaprosił mnie, żebym została na lunch. Milvia pracuje tam, opiekując się łodzią, sprzątając, itd. I tak jakoś wyszło, że poszłam zgarnąć moje rzeczy z łódki Mike’a i przeniosłam się na katamaran. Mają tam chyba z 10 kabin, Larry powiedział więc, że spokojnie mogę zostać. Cieszyłam się, bo nie chciałam nadużyć gościnności Mike’a, a Larry wydawał się być bardzo w porządku. Ma około 70 lat i pije rum z colą od piątej rano, ucinając sobie drzemki co kilka godzin, będąc zupełnie nieszkodliwym, sympatycznym panem.

Tak naprawdę to planowałam pojechać dalej następnego dnia, a tu znów pojawił się powód, żeby zostać trochę dłużej. Poza tym Skip, który był pierwszą osobą,jaką poznałam w barze i który załatwił mi prywatny pokój na jedną noc w hostelu zaoferował mi pracę przy jednym z jego projektów.

Następnego dnia obiecałam zrobić pierogi. Rano udaliśmy się do miasta po zakupy i cały dzień robiłam farsz i ciasto. Ostatecznie wyszło mi 113 pierogów ulepionych w pocie czoła w 40stopniowym upale. Przyszli znajomi Larry’ego z mariny (w tym momencie byli też już moimi znajomymi) i wyszła nam całkiem fajna imprezka, wszyscy zajadali się pierogami podlewanymi alkoholem.

Kolejne dni upłynęły całkiem leniwie, a wczoraj i dziś już na poważnie zabraliśmy się ze Skipem do pracy. Dzisiaj siedzę w Sundog’u cały dzień, pracując nad stroną w WordPressie i walcząc z zacinającym się internetem. Sundog jest jedynym miejscem, w którym można żyć – jest tak zbudowany, że ciągle wieje bryza. Jak tylko wyszłam na główną ulicę, przy której mieszczą się wszystkie sklepy i dzieje się całe życie Rio Dulce, poczułam się jak w piekle – brak chodnika, krzyczący ludzie, głośne samochody i tony spalin, gorąco i brak jakiegokolwiek powietrza. Masakra!

Źródło:
https://magdameetsworld.wordpress.com/2016/05/24/o-rio-dulce-nadal-gwatemala/

O życiu w hostelach.

O życiu w hostelach.

mmw

Życie w hostelu.

Wchodząc dzisiaj do hostelu usłyszałam piosenkę „Have you ever seen the rain” w recepcji. Jasne, że widziałam deszcz, prawie codziennie od miesiąca! W końcu jesteśmy w Seattle.

Jest coś fascynującego w mieszkaniu w hostelu. Pewnie można to poczuć podczas kilkudniowego pobytu, ale przebywając w nich bardziej długoterminowo, ten specyficzny klimat wydaje się być bardziej wyraźny.

Hostel różni się od hotelu tym, że oprócz prywatnych ma też dzielone pokoje z wieloma łóżkami (zazwyczaj piętrowymi) w cenach przystępnych dla podróżników i kuchnię do wspólnego użytku. Wśród gości przeważają młodzi ludzie, podróżujący po świecie z niskim budżetem – ale często pojawiają się perełki w postaci starszych ludzi, z milionem ciekawych historii i poglądów życiowych. W hostelach panuje unikatowa atmosfera – między innymi ze względu na totalny mix kulturowy: w kuchni można zobaczyć Amerykanów smażących swój bekon i jajka zaraz obok Japończyków pichcących swoje zdrowe, nienazwane jedzenie, wraz z Chińczykami podgrzewającymi swoje chińskie zupki. I tam obok mogę znaleźć się ja, gotująca wodę na barszcz w proszku przywieziony z Polski.

W pokoju wspólnym, gdzie można rozsiąść się na fotelach/krzesłach/leżankach i czymkolwiek innym, siedzą ludzie wszelkich narodowości, w większości (niestety) zatopieni w swoich telefonach i laptopach. Nie winię ich jednak – w tym przypadku hostel służy nam za dom, chcemy mieć więc chwilę wytchnienia i spokojnie przejrzeć Internet. Gdzieś tam z tyłu odczuwam jednak lekki żal, bo kiedyś nie było Internetu i chyba relacje międzyludzkie były bliższe. Zawsze jest ktoś, kto rozmawia na Skype z rodziną lub przyjaciółmi, oczywiście szanując resztę ludzi i używając słuchawek. Niektórzy i tak denerwują się, bo przeszkadza im to, że ktoś na głos rozmawia – przewrażliwieni.

W Green Tortoise w Seattle lubiłam z Hannah zasiąść w wygodnych fotelach w rogu, z czarną, zdartą eko-skórą. Stały one przy kaloryferach, a za oknem rozpościerał się najlepszy widok na wejście do Pike Place Market. Przed Walentynkami siedziałyśmy w tych fotelach i czytałyśmy wyznania miłosne w darmowych gazetach, szukając tych najbardziej dziwnych i soczystych. Śmiałyśmy się do łez, zapisując te najlepsze i popijając gorącą czekoladę. Czułyśmy się jak stare małżeństwo, nazwałyśmy się więc Gertrude i Ezra (ja byłam Gertrude). I nawet takie rzeczy mają inny smak w hostelu, kiedy znajdujemy sobie kawałeczek „prywatnej” przestrzeni, ale i tak cały czas otoczeni jesteśmy innymi ludźmi. I nieważne, czy oni rozumieją nasze żarty, czy nie – my jesteśmy świadomi, że to co mówimy i robimy może być obserwowane przez kogoś, nie przeszkadza to nam ale nadaje wszystkiemu inny wymiar. To tak, jakby mieć widownię. Tak, jak teraz lubimy Facebooka i rzeczy, które moglibyśmy wysłać komuś w prywatnej wiadomości, zamieszczamy na ich profilu tak, że wszyscy inni mogą to zobaczyć. W tym przypadku nie wiemy, jaką mamy widownię, i jak oni reagują, tylko to, że gdzieś tam są… w hostelu widziałyśmy uśmiechy, kręcenie głową, dezaprobatę lub zrozumienie.

Dobrze widziane jest być otwartym i komunikatywnym, zawsze uśmiechniętym i gotowym do rozmowy… ale komu tak naprawdę chce się gadać o 7 rano przy śniadaniu? W Green Tortoise jest darmowe śniadanie w wersji deluxe (jak dla podróżników takich jak ja). Jajka i naleśniki dostępne są w ilości nieograniczonej, trzeba tylko sobie samemu je przyrządzić. Jest też kawa, owoce, chleb, ryż, toster, można więc się najeść do pełna. I śniadanie jest naprawdę ciekawym przeżyciem, jeśli tylko dobrze się przyjrzeć wszystkiemu dookoła.

Bo wcześnie rano jesteśmy sobą. Zaspani, z ledwo otwartymi oczami, bez chęci do rozmowy, ale głodni – goście wyczłapują się ze swoich pokoi i niczym zombie wchodzą do wspólnej kuchni, zabierają się za gotowanie, smażenie i nakładanie na talerze. Mniej doświadczeni podróżnicy stają w drzwiach, niepewnie spoglądając na to, co się dzieje i nie mają pojęcia, gdzie znieść swoje jajko. Ale że samemu mamy gotować? Takie osobniki były moim ulubionym widokiem rano, bo wyglądali jak zagubione owieczki, które nie mają pojęcia o świecie. Czasem (nie zawsze mam dobry humor) oferowałam im pomoc i wyjaśniałam, o co chodzi, chociaż wszystkie informacje są na ścianach.

Najbarwniejszą postacią była pewna młoda, ładna, blond Amerykanka z Kalifornii. Nie spotkałam jej, ale historię opowiedział mi Chris, również pracownik – z cudownym poczuciem humoru i ciętą ripostą. Oto ta historia, która stała się nieco sławna wśród nas:

Przed szóstą rano, kuchnia. Bohaterowie sztuki to złotowłosa, około dwudziestoletnie niewiasta z Kalifornii oraz Chris. Dookoła jeszcze cisza i może kilku innych gości.

Niewiasta staje po środku z zagubieniem widocznym na jej twarzy. Bierze trzy jajka (surowe, z wytłoku) i wkłada je do mikrofalówki, nastawia na kilka minut i wychodzi z kuchni. W tym czasie pojawia się Chris, nie wiedząc jeszcze, co się dzieje. Po chwili słyszy trzy głośne wybuchy i pada na ziemię, myśląc, że to strzelanina. Wstaje, patrzy na to, co się stało i wychodzi na zewnątrz, by zagaić do Złotowłosej:

Chris: Hej, twoje jajka chyba są gotowe.

Niewiasta: Pracujesz tu?

Chris: Tak.

Niewiasta: To możesz mi je przynieść?

Chris, dla jaj (w przenośni i dosłownie) posłusznie zgadza się i rusza do kuchni. Bierze talerz i zdrapuje ze ścianek mikrofali jajka zmieszane ze skorupkami. Wraca do niewiasty i podaje jej talerz.

Niewiasta: Fuj, przecież to jest pełne skorupek!!!

Chris: Widzisz kochanie, to dzieje się, kiedy próbujesz gotować surowe jajka w mikrofalówce.

Na co Niewiasta wybucha płaczem.

Niewiasta: Bo… mnie całe życie wychowywała mama… i ona zawsze robi mi śniadanie… i ja nie umiem zrobić jajek… chlip… jedyne co umiem zrobić to płatki, a w tym hostelu NAWET NIE MA PIEPRZONYCH PŁATKÓW!!!

Kurtyna opada w dół, koniec sztuki.

Tyle, jeśli chodzi o zagubione owieczki i różnorodność ludzi w hostelu.

Jest jednak coś innego, co sprawia, że według mnie hostel jest miejscem jedynym w swoim rodzaju.

Gdzie indziej ludzie, którzy są sobie zupełnie obcy, zostają nagle (dobrowolnie) wrzuceni do jednego „domu” i zaczynają dzielić wspólną przestrzeń? Nie ma już miejsca na prywatność, intymność, zacisze własnego domu – chyba, że jakoś sobie ją znajdziesz i urządzisz. Stajesz się osobą trochę publiczną, bo zawsze masz widownię i już nie możesz tylko w majtkach skoczyć do łazienki. Ciężko jest znaleźć chwilę tylko dla siebie – szczególnie w przypadku, gdy pracuje się tam w zamian za łóżko i jest się częścią ekipy.

Nagle nawet oszałamiający przystojniak pojawia się w korytarzu owinięty tylko ręcznikiem (lub w piżamie), ze śpiochami w oczach, potarganymi włosami i szczoteczką do zębów w dłoni. Lub najgorętsza laska, powalająca urodą, człapie zaspana do łazienki, bez makijażu i z rozczochranymi włosami. Przy śniadaniu ludzie są ledwo żywi (szczególnie, jeśli na kacu), nie rozmawiają, jedzą swoje śniadania i patrzą w przestrzeń pustym wzrokiem. W ciągu dnia czasem ktoś przyśnie na fotelu w pokoju wspólnym, pochrapując z półotwartą buzią. Nocni imprezowicze są świadkami wydarzeń całkiem innego kalibru, stworzeń porzuconych gdzieś na korytarzu, śpiących snem sprawiedliwego, pogodzonych ze swoją porażką niedotarcia do pokoju. Przelotne romanse i flirty nie mogą być tajemnicą, bo tu wszystko widać jak na dłoni. Spanie w pokoju z pięcioma innymi osobami też jest przeżyciem. Faceci chrapią, jakby to była ostatnia noc w ich życiu, ktoś puści bąka, ktoś spadnie z łóżka, ktoś zagada przez sen. Chrapanie, które słychać nawet mimo zatyczek do uszu było moim koszmarem. Dosłownie.

I właśnie to uderza mnie w hostelach, kiedy jestem w nich na dłużej – publiczna przestrzeń staje się domem dla zupełnie przypadkowych ludzi. I widzimy ich w sytuacjach, w których nie moglibyśmy ich zobaczyć w żadnym innym przypadku. Nie możemy przecież wejść do czyjegoś domu i popatrzeć, jak przygotowują jajka na śniadanie, jak wyglądają przed pierwszym łykiem kawy, jak zachowują się, kiedy są sami i nie chcą z nikim rozmawiać. W hostelu mamy wszystko jak na dłoni i nie ma od tego ucieczki. Dla mnie jedynym momentem wytchnienia było pójście do łazienki, zamknięcie drzwi, włączenie głośnej muzyki i prysznic. To były jedyne momenty w ciągu dnia, kiedy przez pół godziny byłam zupełnie sama.

I jest jeszcze to całe współżycie ze współpracownikami. Po bardzo krótkim czasie staliśmy się sobie bliscy, jak rodzina i poznaliśmy swoje charaktery, wady i zalety (chociaż w małym stopniu). Mimo tego, że gości w hostelu było mnóstwo, krążyliśmy wokół naszych ulubionych stołów jak orbity, przyciągane do nich niewidzialną siłą. I tak zawsze kończyliśmy w prawie tym samym gronie. Bo po jakimś czasie czuliśmy się swobodnie i mogliśmy rozmawiać o wszystkim, komentując wydarzenia dnia, narzekając lub śmiejąc się do łez. Przeziębienie, ból głowy, bóle menstruacyjne, ból serca – możemy rozmawiać o wszystkim i bariery stają się mniejsze z dnia na dzień. Możemy nawet siedzieć w ciszy zatopieni w swoich komputerach – ale dzieląc poczucie wspólnoty i bliskości drugiego człowieka. Andy, Australijczyk, zawsze częstował nas piwem i Tim Tam’ami, ciasteczkami z Australii.

Wpis z mojego pamiętnika:

6 lutego 2016
Jestem w hostelu już tydzień i muszę przyznać, że mi się podoba. Mialam mieszane uczucia z przewagą pozytywnych. Jest dużo fajnych ludzi, pracowników. Hannah, z którą się zaprzyjaźniłam bo dobrze się rozumiemy; Michael, który zjechał Stany na rowerze, był tu jakiś czas, poczuł wołanie serca i ruszył w dalszą drogę; Megan, która mieszkała w Afryce przez rok; Jessie, która ma polską rodzinę i cięty humor; Brooke, która ma śmieszny śmiech; Ryan, który gotuje kolacje trzy razy w tygodniu i wygląda, jakby cały czas był na haju ale jest cudowny; Sergio ze swoim uśmiechem brazylijskim, niestety już wyjechał; Chris, którego na początku nie lubiłam, a teraz się uwielbiamy; Annika z równie ciętym poczuciem humoru, która spędza dnie w smoking roomie; Tom, Elahe, Lorena, Arnaud i wszyscy inni. Są jak moja rodzina tutaj i czuję ciepło, kiedy o nich myślę.

Tak więc tyle o życiu w hostelu. Osobiście nie lubię być w hostelu jako normalny gość – bycie pracownikiem, to jest to, co lubię. Czuję wtedy, że hostel jest trochę mój, i ci ludzie to też moi goście. Traktuję miejsca dostępne dla masy ludzi jako moją przestrzeń prywatną, jak dom. I piszę to z innego, małego hostelu na wyspie Roatan, gdzie sprzątam w zamian za łóżko – i chociaż tutaj jest poza sezonem i prawie nie ma ludzi, czuję, że znalazłam dom, chociaż na chwilę. Na wspólnych kanapach oglądałam sobie w samotności film wczoraj, w łazience rozkładam moje rzeczy tak, jakbym była tam sama i czuję się trochę panią na włościach. Chociaż na chwilę.

Źródło:
https://magdameetsworld.wordpress.com/2016/05/14/o-zyciu-w-hostelach/

O ukrytych cudach natury w Gwatemali.

O ukrytych cudach natury w Gwatemali.

gwatemala

Aby wydostać się z La Lucha, trzeba najpierw pojechać busem do Las Cruces, skąd można udać się w inne miejsca. Wyruszyłam tym o 4-tej rano, jak jeszcze było kompletnie ciemno. Po trzech godzinach po drodze polnej dojechaliśmy do skrzyżowania w Las Cruces, gdzie przesiadłam się na autobus do Chisec, miasteczka, w którym chciałam spędzić noc przed Laguną Lachua. To znaczy najpierw był bus do Sayaxche (7 Q, 3,5 zł), gdzie trzeba było przeprawić się łódeczką (2 Q, 1 zł) na drugą stronę rzeki, skąd mogłam wziąc kolejnego busa do Chisec. To znaczy, okazało się, że to skrzyżowania (30 Q, 15 zł), z którego musiałam wziąć kolejnego do Chisec (10 Q, 5 zł). To była jedna z najgorszych podróży jak dotychczas, uciśnięta w busie pod oknem cierpiałam z powodu bólów menstruacyjnych połączonych z potwornym bólem kolan, bo jestem za wysoka jak na tutejsze standardy. Ale postanowiłam, że w Chisec ‘szarpnę się’ na hotel za 10$ za noc i nacieszę się luksusem. Dojechaliśmy do miasteczka i szczerze mówiąc, spodziewałam się powrotu do cywilizacji, ale okazało się, że będę jeszcze musiała poczekać. Jak tylko wyszłam z busa poczułam na sobie tysiące spojrzeń i wciąż byłam jedyną ‘gringa’ w mieście, a wokół pełno było ludzi mówiących w kekczi, kobiet w tradycyjnych, kolorowych spódnicach, wlepiających we mnie oczy. Uśmiechałam się więc do nich i mówiłam ‘hola’, bo nie lubię, jak ktoś się tak po prostu gapi – chociaż rozumiem ich ciekawość.

Doczłapałam się do hotelu i dostałam prywatny pokój z łazienką za całe 75 Q (36 zł), z tym że ten pokoik był bardzo obskurny, z odrapanymi ścianami, kibelkiem bez sedesu, nie było lustra, ogólnie bieda, ale było czysto. Wykąpałam się i spędziłam kolejną godzinę leżąc na łóżku z nogami do góry, opartymi o ścianę i wiatrakiem ustawionym zaraz obok mnie. Byłam wyczerpana. Ale zebrałam siły i ruszyłam szukać kafejki internetowej i jedzenia.

I znów obserwowana bacznie przez ludzi poszłam przed siebie i znalazłam stoisko na ulicy z pupusami, tradycyjnym jedzeniem z Salwadoru. Chciałam poczekać ze spróbowaniem ich do ich kraju ojczystego, ale stwierdziłam, że co tam. Zamówiłam sobie dwa, nie wiedząc, jak duże są i pogadałam ze sprzedawczynią, która je na świeżo przyrządzała. Zaprosiła mnie, żebym usiadła w środku, gdzie były dwa drewniane stoły i wyglądało bardziej jak dom, niż jadłodajnia, ale siadłam i zjadłam dwie potężne pupusas, które okazały się moim jedynym porządnym posiłkiem tego dnia. Później poszłam do kafejki internetowej, gdzie spędziłam ponad 2 godziny, łącząc się ze światem po raz pierwszy od tygodnia. Aż mnie głowa rozbolała w pewnym momencie. Potem kupiłam w sklepie trochę jedzenia na jutro, bo miałam zamiar pojechać na noc nad jezioro Lachua, do którego trzeba przejść 4 km przez dżunglę i nie ma tam jedzenia.

Ciesząc się moim małym luksusem i wiatrakiem obejrzałam sobie film na komputerze jak cywilizowany człowiek, podjadając ciasteczka z ramón i pijąc zimne napoje, czułam się jak młody bóg. Poszłam spać o 21-ej, aby wstać rześko o 5:30 rano.

Spakowałam się i poszłam na przystanek autobusowy, skąd wzięłam bus, tym razem bezpośredni, do Playa Grande, który po drodze wysadził mnie przed wejściem do Parku Narodowego Lachua. Kosztował 40 Q (19 zł) i jechał ok. 2 godziny – dosyć drogo! Dla porówniania za bus z Flores do La Lucha (5 godzin) zapłaciłam 35 Q.

Przy wejściu bardzo miły pan skasował mnie 50 Q za wejście i 25 Q za nocleg, z moim własnym namiotem. Poinformował mnie o wszystkim, co ważne, dokupiłam w sklepiku jeszcze trochę chleba i ruszyłam w drogę. 4 kilometry przez dżunglę z całym moim dobytkiem na plecach przeszłam w godzinę, czyli standardowy czas. Nie spotkałam żywej duszy po drodze, to znaczy jeśli nie liczyć zwierząt. Doszłam do ośrodka, gdzie jest mały hotelik, kemping i kilka stoisk do robienia grilla. I nie było żywej duszy, tylko ptaki, żaby, komary i inne stworzenia. Ale nagle pojawił się pan, który tam się tym opiekuje i mnie przywitał, powiedział, gdzie co jest i tak dalej. Rozłożyłam mój namiot pod dachem i poszłam nad jeziorko.

Ależ tam jest pięknie – Laguna Lachua to jezioro w prawie idealnie okrągłym kształcie, położone po środku tropikalnego lasu deszczowego. Park zachował się przed niszczącym procesem deforestacji i z powietrza wygląda jak zielona wyspa otoczona polami kukurydzy. Nazywana jest też „lustrem nieba”, ze względu na swoje unikalne właściwości, czyli przejrzystą, turkusową wodę i kalcyt zawarty w jej piasku, i z powietrza naprawdę wygląda jak lustro (google!), a ja miałam okazję przez około 20 minut podziwiać to zjawisko, bo tak to cały czas wiał lekki wiaterek, tworząc fale. Spędziłam na pomoście cały boży dzień, sama aż do godziny 15-ej, kiedy to przyszły jeszcze 4 osoby. Czytałam książkę, Charles Bukowski „Post Office”, na którą wymieniłam moją ukochaną „On the road” Jack’a Kerouac w La Lucha i przeczytałam ją całą tego dnia. Zmieniałam tylko pozycję leżenia w słońcu, potem w cieniu, wchodziłam do wody, i tak cały dzień. Zasłużyłam sobie!

Wieczorem poznałam taką parkę ze Szwajcarii, która też tam była i pogadaliśmy, dałam im wskazówki odnośnie Tikal. Później poznałam jeszcze Juanę, podróżniczkę z Argentyny, która jest również instruktorką jogi i ma około 40 lat. Super nam się rozmawiało i podpowiedziała mi, co warto zobaczyć w Salwadorze i Nikaragui, a ja jej o Tikal i Flores. Poleciłam jej też Marię zamiast hostelu, czuję, że też by się świetnie dogadały. I najlepsza rzecz ze wszystkiego – tak sobie planowałam, żeby następnego dnia rano poćwiczyć trochę jogę na pomoście, ale nie znam na pamięć sekwencji. I niebiosa zesłały mi Juanę, z którą uzgodniłyśmy, że raniutko wstaniemy i zrobimy sobie małą sesję. Poszliśmy wszyscy spać około 20-tej bo już było ciemno, a tam w ogóle nie ma prądu żadnego.

Następnego dnia obudziłam się już sama z siebie, nie muszę nastawiać budzika, żeby zbudzić się przed szóstą. Poszłyśmy na pomost i przez godzinę wykonywałyśmy spokojne, fajne pozycje jogi, idealne na poranek, z takim cudownym widokiem, wśród kompletnej ciszy i spokoju. Juana cały czas instruowała mnie, co robić, na czym się skupić i połączyła to z medytacją, i czułam się świetnie. Wymieniłyśmy kontakty i ruszyłam w drogę powrotną.

I znów 4 kilometry, a mój plecak wcale nie był lżejszy mimo tego, że zjadłam zapasy. Ale dotarłam i złapałam busa o 9-tej, pierwszego z ośmiu tego dnia. Chciałam dotrzeć do kolejnego miejsca, Las Conchas, gdzie można kąpać się w naturalnych basenach utworzonych przez rzekę. Jest to dużo mniej popularna alternatywa dla znanego wśród podróżników Semuc Champey. Pojechałam więc, najpierw do skrzyżowania (40 Q), potem do drugiego skrzyżowania, potem do Raxruja, stamtąd kolejny bus do Fray Bartolome de las Casas, tam przesiadka do busa do Chahan, tam przesiadka do busa do Las Conchas. Byłam padnięta, bolała mnie głowa, bo zmieniać tak busy co chwilę, przerzucając plecak z jednego do drugiego, z zamykającymi się oczami i głośną, religijną muzyką walącą z głośników, wszystko sprawiało, że czułam, że zaraz oszaleję. Ale dojechałam do Las Conchas i stwierdziłam, że nie zostanę tam na noc, tylko pojadę prosto do Rio Dulce tego samego dnia. Ale i tak zapłaciłam za wejściówkę (50 Q) i weszłam do środka, przeszłam się po szlakach podziwiając cudowne wodospady i baseny, pięknie tam było. Poszłam też na punkt widokowy, skąd rozpościerał się bajkowy widok. Później chciałam się pokąpać w miejscu, gdzie grupa lokalnych mieszkańców grała w piłkę i skończyło się tak, że zaprosili mnie do gry. Dołączyłam więc i graliśmy w siatkę w wodzie przez około 40 minut i byłam im wdzięczna w duchu, że mnie zaprosili, bo się uśmiałam, wytaplałam i nie musiałam się pluskać w samotności. Pstryknęłam im fotkę i musiałam się zbierać, żeby złapać bus do Rio Dulce.

Przy wyjściu pożegnałam się z miłym panem w kasie i pick-up zawiózł mnie do skrzyżowania. Tam poczekałam około 15 minut na autobus, nie był jednak bezpośredni, musiałam przesiąść się w jakimś miasteczku. Już mi było wszystko jedno szczerze mówiąc. Ostatni bus był najprzyjemniejszy za wszystkich, bo było w nim bardzo mało ludzi, i jechał całkiem powoli (niektóre busy mkną jak szalone, wyprzedzając na zakrętach i pod górkę, zapewniając wysoki poziom adrenaliny), mogłam więc rozsiąść się wygodnie i podziwiać zieloną Gwatemalę przez okno. To był ten ósmy bus.

Dojechaliśmy do Rio Dulce i w końcu poczułam cywilizację. Zatłoczona ulica i gringos, czyli inni podróżnicy! Nie myślałam, że mogę tak się ucieszyć na widok innych białych ludzi.

Ze stacji autobusowej ruszyłam na poszukiwanie kafejki internetowej, żeby sprawdzić adres jakiegoś taniego hostelu. Szłam i szłam, aż w końcu znalazłam, wyszukałam szybciutko Hotel Backpackers i złapałam tuk-tuka, który mnie tam zawiózł. Hotelik jest położony nad samą rzeką, łóżko w pokoju dzielonym (20 łóżek) kosztowało mnie uwaga… 30 Q za noc (15 zł) i nie mogłabym być bardziej zadowolona… aha, mogłabym bo uwaga… JEST WI-FI!!! Luksus. Poważnie, z ulgą zostawiłam plecak i poszłam do knajpki hotelowej, zamówiłam sandwicha i PIWO, którego nie piłam od 1.5 tygodnia, połączyłam się ze światem i w końcu odsapnęłam. Kiedy pan przyniósł mi moje jedzenie cieszyłam się, że siedzę przy zaciemnionym stoliku w rogu, bo jadłam trochę jak jaskiniowiec i to był mój pierwszy taki posiłek z chlebem, sałatką i piwem od dwóch tygodni.

Oczywiście poszłam spać o 21-ej bo padałam, komary w nocy żarły mnie nieprzerwanie, wstałam przed szóstą, odebrałam moje cenne rzeczy z recepcji, bo można je tam zostawić na noc i poszłam na śniadanie do tej samej knajpki. Zamówiłam typowe śniadanie, z tortillami, frijoles, smażonymi bananami i jajkami sadzonymi, dostałam kawę i siedzę sobie przy stoliku z widokiem na rzekę. Pięknie.

Źródło:
https://magdameetsworld.wordpress.com/2016/05/04/o-ukrytych-cudach-natury-w-gwatemali/