Rita laVille z Puerto Rico

Rita laVille z Puerto Rico

Zgubiłam portfel. Na chwilę. Ale na tę chwilę cały świat mi się zatrzymał. Zdążyłam zakwestionować swoją inteligencję, bo przecież normalni ludzie całych portfeli nie gubią. Swoją kobiecość i polskość, bo co ze mnie za kobieta skoro nie wyrobiłam w sobie zwyczaju noszenia portfela w torebce, jak każda inna baba z mojego kraju! Swoje zdolności rodzicielskie, bo jedynym miejscem, w którym mogłam go zostawić był diner, gdzie, pomimo śnieżycy, dzień wcześniej zabrałam dzieci na śniadanie, a przecież mogłam  zrobić jajecznicę, grzanki i herbatkę w domu, jak każda przyzwoita matka. Zwłaszcza Matka Polka!

Ale nie! Ja muszę po swojemu! Portfel, telefon i klucze w rękę, bo torba zawsze zapełniona jakimiś książkami, zeszytami jak u pierdzielonej studentki jakiejś i jest przez to za ciężka i za wielka, żeby ją tachać wszędzie ze sobą. Zawsze szukam wszystkiego po kieszeniach, zanim wyjdę z domu wszyscy latają próbując zgadnąć, gdzie mamusia klucze tym razem zaparkowała. W sezonie zimowym to niemal dyscyplina sportowa – bieg z przeszkodami połączony z podchodami, bo klucz od samochodu jest oddzielnie, żeby można było autko nagrzać, klucze od domu cholera wie gdzie, telefon zawsze gdzie indziej i trzeba na niego zadzwonić, żeby zlokalizować, tylko portfel zazwyczaj w kuchni na stole. Ale nie dzisiaj! Dzisiaj portfela tam nie było. No i od razu panika w obozie, bo przecież, co jak co, ale JA portfela NIE gubię!

Po drodze do szkoły zatrzymałam się w dinerze, gdzie sympatyczny właściciel bardzo ucieszył się na mój widok. Jego “So nice to see you again!” tylko potwierdziło, że poniosłam porażkę jako matka i zdecydowanie powinnam więcej gotować w domu. Mojego portfela nikt nie znalazł, nic mu nie wiadomo, ale jak zadzwonię po lunchu to on przesłucha drugą zmianę.

Szybciutko sprawdziłam stan konta w banku. Kiedy okazało się, że nikt nie ruszył na zakupy z moimi “oszczędnościami” pozwalającymi na ewentualny zakup jednej pary kozaczków na przecenie wiosennej, wróciłam do domu przekonana, że portfel, mimo, że trzy osoby przeszukały cały dom, ciągle tam jest!

Przeszukałam jeszcze raz. Nie ma. Sprawdziłam w lodówce, bo znam siebie, kiedyś mi telefon stamtąd dzwonił. Sprawdziłam w garnku do kiszenia kapusty, bo znam swoje dzieci i ich pomysły robienia mi dowcipów. Sprawdziłam pod materacykiem Edgara, bo znam swojego psa i niejedną rzecz pachnącą mną już tam znalazłam. Sprawdziłam pod łóżkiem, bo znam swojego kota i wiem, że tam ma melinę na wszystko co ukradnie. Królik z chomikiem? No bez jaj!

Nigdzie nie ma! No dobra, perspektywę jechania do banku po nową kartę i do urzędu po nowe prawo jazdy, jeszcze jakoś zaakceptowałam. Gotówki nie miałam, więc, z przykrością pomyślałam, że jak mi się ten portfel po dwóch latach znajdzie, to żadnej radości z tego nie będę miała! Może być za to tragedia, bo miałam w nim kupony totolotka, i znając moje szczęście, to któryś na pewno jest na te pięćdziesiąt milionów, które postanowiłam wygrać. Po dwóch latach to już będzie po ptakach. Nie! Nie mogę do tego dopuścić!

Szukam dalej! Przekopałam samochód, wyprułam podszewkę w torbie, zrobiłam pilota w każdym pokoju. Nie ma! Myślę sobie, że nie zostało mi nic innego jak przekopać cały śnieg przed domem. Założyłam traperki z owczym futerkiem, kurtkę, czapkę, szalik, sięgam po rękawiczki, a pod nimi… portfel!

Skubany! Okazało się, że jest w tym samym kolorze co szafka. Dokładnie w tym samym! Przechodziłam koło niego przynajmniej dwadzieścia razy i widziałam tylko rękawiczki, a teraz wyraźnie wystającego spod nich portfela już nie.

Moje życie zostało uratowane, ale w głowie oczywiście mętlik myśli, filozoficzne rozważania i egzystencjalne pytania. Bo czemu taki głupi portfel stał się taki ważny? Dlaczego nie możemy żyć bez dowodów tożsamości? Czemu każdy policjant albo facet z monopolowego ma mi zaglądać w metrykę? Wiedzieć jak się nazywam i gdzie mieszkam?

Może ja we wtorki chcę żyć jako Rita laVille z Puerto Rico, taneczna terapeutka, która niczym Isadora Duncan, pląsa w takt szumu fal i gwizdów wiatru, a w weekendy pragnę być Vedraną z Chorwacji, utalentowaną skrzypaczką, która nie może już koncertować przez cieśń nadgarstka. Może do południa chcę być niewinną, słodką i głupią kobietką wymagającą ciągłej pomocy, bo ja “nie wiem” i “nie potrafię”, a pod wieczór wredną mendą twardo stawiającą na swoim? Albo odwrotnie, zależnie od poziomu hormonów i faz księżyca. A przecież każda musi się inaczej nazywać! No nie?

Dlaczego to kim dla świata jestem mieści się na kawałku plastiku i kilku bitach informacji? Dlaczego wszystko i wszyscy muszą być nazwani i ponumerowani? Gdzie jest miejsce na indywidualność lub wielość osobowości? Gdzie jest miejsce na moją, naszą, Tajemnicę? Dlaczego każdy każdego może wygooglować i prześwietlić dalej niż rodzinna historia sięga?

Jezuuu, idę dzisiaj mniejszą torebkę kupić, żeby tego głupiego portfela więcej nie zgubić, bo inaczej moje wszystkie osobowości równocześnie załamania nerwowego dostaną, a tylko jedna oficjalnie może zostać przyjęta na leczenie!

Zapraszam do poczytAnia! Więcej na blogu: http://www.pisankianki.com

Matysek

Matysek

Koleżanka ostatnio stwierdziła, że kobiety dzielą się na te przed czterdziestką i po czterdziestce. Innych przedziałów wiekowych nie ma. Przynajmniej dla kobiet po.

Kiedy w czasach PRL-owskiego dzieciństwa w telewizji leciał “Czterdziestolatek” byłam przekonana, że ten wiek to niewątpliwy koniec życia. Ostatecznie inżynier Karwowski wyglądał jak dziadek, jego dzieci były rudymi potworami i tylko Ania Seniuk jakoś się przyzwoicie trzymała, ale do tego doszłam dopiero kiedy dzieci mi się też zdarzyły.

Jej zmęczony życiem małżonek nie był szczęśliwy w pracy, łaził w depresji, lub miotał się machając rączkami. Zresztą nic dziwnego, że tak mu było nieciekawie, bo wszystko było szarobure i byle jakie. Ale może była to wina źle wykalibrowanych kolorów w telewizorze marki Rubin? Cholera wie.

Niestety, w życiu tak jakoś już jest, nie wiem jeszcze dlaczego i jak tego uniknąć, że wszyscy się starzejemy i na każdego przychodzi kryska. Na mnie też przyszła i, od jakiegoś czasu, jestem oficjalnie kobietą po czterdziestce, aczkolwiek dzieci wytrenowane mam rewelacyjnie i zgodnym głosem zapewniają mnie i wszystkich ciekawskich, że ciągle mam dwadzieścia pięć. I tego się trzymamy!

Przez lata życia z dużo starszm mężczyzną, obserwowania samej siebie oraz gatunkowo pokrewnych osobników, stworzyłam osobistą teorię głoszącą, że kiedy mężczyzna przechodzi kryzys wieku średniego to zazwyczaj zmienia żonę na młodszy egzemplarz. Kobieta w kryzysie, natomiast, pozbywa się faceta z życia i z domu, bez wymieniania go na jakikolwiek egzemplarz, bo wszystko czego poszukuje to spokoju i ciszy. Jest to jednak faza przejściowa, po której podobnie jak do mężczyzny, zaczyna do niej dochodzić, że jest jednak śmiertelna, że młodość nie wieczność, że jeśli nie teraz to kiedy, i że raz się żyje.

O ile jej były swój kryzys zaznacza terytorialnie z wysoką adrenaliną w organizmie, zapładniając młodą wybrankę na tylnym siedzeniu pachnącego nowością, niedawno zakupionego samochodu w kolorze strażackiej czerwieni, dochodzącego do setki w mniej niż trzy i pół sekundy, o tyle ona, w tym samym okresie, wkracza na drogę osobistego rozwoju, fitnesu, medytacji i skutecznego zmonetyzowania swoich, ukrytych do tej pory, talentów.

Raz już rozwinięta, kwitnąca, śmiała w myślach oraz uczynkach, a przede wszystkim, szczęśliwa, staje się gotowa do zrobienia miejsca dla nowego partnera. Na początku nie za dużo, żeby się facetowi nie wydawało, że jest niezbędny. Bo ona go chce, ale wcale nie potrzebuje.

Ale zanim to miejsce wygospodaruje, najpierw musi gościa znaleźć. Zazwyczaj jest to bolesny proces latania po randkach w ciemno, zeswatanych przez koleżanki lub portale randkowe. Chociaż jedna moja koleżanka znalazła stojąc w kolejce do kasy ubrana w “podomowe” dresy, z oklapniętymi włosami, więc nie ma reguły na nic, i nawet to babcine “myjcie się dziewczyny, bo nie znacie dnia i godziny” można zakwestionować. No, ale oczywiście, jak najbardziej, promujemy higienę osobistą na wysoki połysk.

Może się zdarzyć, iż w czasie godowych poszukiwań, kobiecie przytrafi się osobnik płci przeciwnej z metrykalnie niższym rocznikiem. Pierwszą reakcją może w takim wypadku być wpadnięcie w lekką panikę, poprzedzone atakiem nerwowego chichotu, a wszystko podszyte miłym łechtaniem próżności.

Po ochłonięciu, kobieta jest w stanie zauważyć dobre strony zaistniałej sytuacji. Przede wszystkim, wbrew zakorzenionym socjologicznym tradycjom programujących ją na szukanie starszego od siebie partnera, w przekonaniu o wyższości cech jego charakteru i poziomie bezpieczeństwa jakie może jej zapewnić, jako była żona posiwiałego idioty z szybkim samochodem, zblazowaną laską u boku i niemowlakiem w pampersach, ona już wie, że męskiej dojrzałości i życiowej stabilizacji, nie można określić matematycznie.

Że matematycznie da się za to udowodnić, iż po spędzeniu wielu lat ze starszym facetem, wchodząc w związek z facetem młodszym, ma do czynienia z męskim przedstawicielem zupełnie innego pokolenia! I to już jest całkowicie inna bajka.

Że może to być ostatnia szansa na obcowanie z na tyle młodym cieleśnie osobnikiem, iż jego napięta skóra, brzuch bez wzdęć po większości posiłków, wysoka wydajność fizyczną oraz bujna czupryna na głowie, mogą stać się jej codzienną przyjemnością.

Że jest duże prawdopodobieństwo, iż jego wybory garderobiane nie obejmują skarpetek z sandałami w zestawie, rozpiętej, o jeden guzik za dużo, koszuli w mdłą kratkę, spod której na światło dzienne wychodzą krzaczaste, siwe i puszczone na żywioł włosy klaty piersiowej oraz białych adidasów bliżej niesprecyzowanej marki w parze z białymi bawełnianymi skarpetkami do połowy łydki, noszonymi  z takim samym uporem do bardzo ciemnogranatowych dżinsów, jak i do przykrótkich krótkich spodenek.

Że osobnik młodszego pokolenia przyzwyczajony jest do wykonywania czynności domowych takich jak pranie, sprzątanie i gotowanie i podział tychże nie jest obelgą dla jego męskiej dumy i honoru ale czymś, jak najbardziej, naturalnym i zrozumiałym.

Że jeśli w ramach konsekwencji aktywności seksualnych pojawi się potomek, to nie przerazi się nocnego wstawania, kolkowych wrzasków, upapranych pieluch a nawet wystąpi o urlop tacierzyński. Córce pozwoli zrobić sobie makijaż, pomalować paznokcie na dziki róż oraz nauczy się jak czesać jej włosy w warkocz dobierany albo w kłosik.

Czyli nie taki diabeł straszny! Chociaż wady osobnik młodszy również zapewne posiada. Piszę “zapewne”, bo świętych facetów to przecież w żadnym pokoleniu nie uświadczysz. Jesteśmy na tyle dojrzałe, że w garbate aniołki już dawno nie wierzymy. W razie poruszenia jakichkolwiek strun nerwowych, kobieta może okazać swoją wyrozumiałość w stosunku do młodszego partnera i, w celu uspokojenia, zaproponować mu pogranie w jakąś grę komputerową bądź okazać swoje niezadowolenie i, w celu ukarania, skutecznie ukryć konsolę.

Były mąż w tym czasie sprzedaje pachnący świeżością, niedawno zakupiony samochód w kolorze strażackiej czerwieni, dochodzący do setki w mniej niż trzy i pół sekundy, gdyż waciki dla młodej, uroczo podtytej po porodzie żony oraz perspektywa utrzymania i wykształcenia ledwo poczętego bachorka nadszarpnęła zdrowo jego finanse i wiarę we własną nieomylność.

Zapraszam do poczytAnia! Więcej na blogu: http://www.pisankianki.com

Matysek

Melancholijka – PisAnki Anki

Jestem zdecydowanie w samym środku kryzysu wieku średniego, kiedy co druga myśl wprowadza mnie w nastrój filozoficzny na temat życia i nieodzownie prowadzi do przeszłości, która atakuje mnie różowymi wspomnieniami, miękkimi i słodkimi jak wata cukrowa. Bo dziś okazuje się, że nic kiedyś nie było złe, niedobre czy szkodliwe, wręcz przeciwnie było fantastyczne i rewelacyjne, tylko ja głupia byłam i gdybym miała ten rozum co dziś to…

To mądrzej wybrałabym szkołę średnią, poszłabym na inny kierunek studiów i bym go skończyła, zamiast wychodzić za mąż za niesamowicie przystojnego blondyna z niebieskimi oczami, który tak pięknie do mnie szczerzył zęby z wysokości niemal dwu metrów. Albo bym tego blondyna zatrzymała, dotarła się z nim i właśnie obchodzilibyśmy 25 rocznicę. Tylko pewnie wcześniej wybrałabym inną datę ślubu, bo data napaści Związku Radzieckiego na Polskę naprawdę marnie wróży małżeństwu.

Nie to, że ja jestem teraz nieszczęśliwa. Nic bardziej mylnego! Jest gucio, nawet bardzo. W dupie się nie poprzewracało, w głowie poukładało. Cacy jak ta lala.

Ale jednak… Umiera taki George Michael i pojawia się melancholijka. Bo to mój pierwszy idol, do którego wzdychałam i z niecierpliwością czatowałam przed telewizorem, żeby zobaczyć teledysk w “Wideotece” Krzysztofa Szewczyka, a potem w “Jarmarku”, w którym, moim osobistym zdaniem, pan Zientarski i jego samochodziki były wielką stratą czasu!

To dla Georga zrywałam się bladym świtem w soboty, żeby zdążyć do kiosku po Świat Młodych w nadziei, że jego plakat będzie na rozkładówce, a jak nie to jakiś inny, który da się na niego, Georga znaczy, wymienić. Kto biegał jak ja do kiosku ten wie, że większych plakatów niż ze Świata Młodych nie było. A może to był Dziennik Ludowy? Chyba, że ktoś miał rodzinę w RFN-ie, ale wtedy to już była inna bajka. Ci, którzy nie wiedzą co to był RFN powinni już przestać czytać.

Dzięki chyba jakimś wtykom w Baltonie tata był posiadaczem, uwaga! – srebrnego, dwukasetowego magnetofonu. Okazuje się, że mieliśmy boom box, ale nie miałam wtedy o tym pojęcia. Pełen wypas jak na rok 1984. Wtedy się miało Kasprzaki albo Grundigi.

Musiało minąć kilka lat, żebym się doczekała swojego Grundiga i mogła sobie zajeżdżać osobiście nagrane z audycji radiowych kasety.

Tu muszę dodać, że połowa owych nagrań była zbeszczeszczona przez pierdzielonych spikerów, którzy nie wiedzieli kiedy zamknąć swoje paplające jadaczki i gadali albo na wstępie piosenki, albo na jej końcu, albo, o zgrozo, na początku i na końcu. Kto pamięta tę frustrację? No szlag normalnie strzelał! Nie dość, że człowiek nie wiedział co w ogóle puszczą, to jak udało się trafić na tą właściwą piosenkę, zdążyć na czas wcisnąć oba klawisze nagrywania w odpowiedniej synchronizacji i koordynacji, jak jeszcze do tego, na szczęście, starczyło miejsca i taśma się nie skończyła w nieodpowiednim momencie, albo nie daj Boże się wciągnęła, to jakiś, za przeproszeniem, ciul radiowy swój monolog wkleił, a wyczekiwany przebój raptem robił za podkład muzyczny!

Podsumowując, zasypiałam do Georga.

Może gdyby nasza telewizja puszczała coś więcej, niż teledyski, trochę Georga mówiącego, a nie tylko śpiewającego, nie byłoby dziś melancholijki, bo szybciej stałoby się oczywiste, że z tej mąki chleba nie będzie i poświęciłabym swoje uczucia dla Mortena z a-ha. Na szczęście, kiedy George oficjalnie się określił nie byłam już zakochaną w nim nastolatką. Więc nie mam za złe, że moja pierwsza miłość zorientowana inaczej była. Sentyment był, jest i będzie. I dlatego melancholijka trwa. Moja każda następna fascynacja muzyczna była już stricte muzyczna.

Amelia ma 12 lat, tyle ile ja wieszając swoje pierwsze plakaty Georga Michaela nad łóżkiem. Moje dzieci są w wieku, w którym zaczynają kolekcjonować swoje wspomnienia i ilość kurzu na moich jest przez to bardziej widoczna.

Gdyby babcia… itd. Nie miałabym moich dzieci, nie miałabym tych przyjaciół, nie byłabym tu, gdzie jestem, jaka jestem. Nie ma co gdybać. Przecież wiem. Ale melancholijka trwa.

Zapraszam do poczytAnia! Więcej na blogu: http://www.pisankianki.com

Służba obowiązkowa

Służba obowiązkowa

Prawie każdy mężczyzna z pokolenia dzieci PRL-u ma swoje opowieści z wojska. Żaden na ochotnika się tam nie zaciągał i niejednego sposobu pewnie próbował, żeby żółte papiery albo indeks dostać. Raz złapany w tryby WP chłopak po odbyciu dwuletniej obowiązkowej służby wojskowej, wychodził mężczyzną i do końca swoich dni na tym padole, z uśmiechem na ustach i łezką w oku, wspominać będzie ten czas, jako najlepszy w swoim życiu. I chociaż życie w koszarach i na poligonach nie było lekkie, kapral był rasowym sk…synem, fala mało go nie zabiła, to i tak było fajnie. Wszystko przeżył, przeszedł inicjację, znaczy – jaja ma.

Może trzeba służbę wojskową przywrócić, bo gdzie teraz facet ma stać się facetem???

My kobiety mamy swoje opowieści o porodach. Urodzenie dzieciaka to nasza inicjacja, moment, w którym przestajemy być czyjąś córką a stajemy się czyjąś matką.

Kocham moje dzieci na zabój, więc jak samo słowo wskazuje, zabiłabym dla nich i za nich, niemniej jednak twierdzę, że macierzyństwo to żadne tam takie tra-lala, i kiedy kobyłka stanie u płotu, czyli wyprzemy z siebie arbuza przez mandarynkę, dopadną nas niezliczone tego czynu konsekwencje. Podzieliłam je sobie na fizyczne i psychiczne. Cholera wie, które gorsze, chyba po równo, a w dodatku jedne bez drugich żyć nie mogą.

Sam poród to jedna Wielka Konsekwencja. Próbowałam zrezygnować ze swojego pierwszego, uciekłam z drugiego, ale jakoś tak jest, że ciąża kończy się dzieckiem, i żadne tam usprawiedliwienia, że wrócę jak się mentalnie dostroję, nie przynoszą pożądanych rezultatów.

Przy pierwszym mało nie zabiłam połowy personelu, a przede wszystkim sprawcy zaciążenia, który mnie, kobiecie próbującej właśnie wydać na świat, jak się wkrótce okazało, ponad pięciokilowe niemowlę, zaczął snuć mądrości, o tym jak to kiedyś kobiety rodziły w polu i zaraz potem wracały do pracy na nim.

Albo! Jego ulubiona, o Indiance, idącej za swoim Indianinem, który notabene na koniu sobie jedzie. Rodzi, taka siostra Winnetou, gdzieś w krzaczorach po drodze (cholera wie dokąd oni idą, bo nie to jest ważne w tej historii), po czym wstaje z klęczek, jak ta baba z pola, i idzie dalej za koniem. Żadna nie płacze, nie jęczy, nie wyzywa. Cichutko chowa się za krzaczek, stęknie dyskretnie, chlup-chlup, pryk-pryk, złapie w locie dzieciaka i dalej wio, bez zatrzymania.

Nic dziwnego chyba, że chciałam chłopa ubić? I on szuka u mnie zrozumienia dla przeżytej „traumy” w wojsku, bo sto lat temu na poligonie musiał nieść ileś-tam-kilogramowy plecaczek i jakiś-tam karabinek? Facet! Proszę! Noś 20 kilogramów codziennie przez parę miesięcy, a nie przez 20 kilometrów, to pogadamy!

Czasami naturalną konsekwencją macierzyństwa jest konieczność pozostania w związku z niedowartościowanym starszym szeregowym z generalskim ego.

Oczywiście najpowszechniejszą konsekwencją posiadania dziecka jest nadwaga. Ja nadal noszę na sobie przynajmniej kilka dodatkowych kilogramów, tak romantycznie przez Amerykanów nazywanymi “baby fat”, pomimo, że moje “baby” jest już niemal w wieku maturalnym.

Powiększają się nie tylko brzuch, tyłek, uda ale również wszystko co nie trzeba, w tym… stopy. Pół numeru po każdym dzieciaku. Dzięki Bogu mam tylko dwoje, bo przy takiej prawidłowości, przy czwartym szpilki kupowałabym w sklepach z rozmiarówką dla Drag Queens.

Niestety “dziewczynki” pięknie powiększają się tylko na początku, po czym zostają brutalnie wyssane ze swojej sprężystości i nabrzmiałości. Potem to już nic tylko w rulonik zawijać.

Następna konsekwencja to rozstępy. Na brzuchu, piersiach i “pelikanach” (ramionach znaczy). Generalnie dziecko powoduje znaczące rozstąpienie się nie tylko krocza.

Psychicznie, też niewiele lepiej. Najpierw poporodowa depresja, która dość szybko przechodzi w depresję zwykłą- przewlekłą.

Przez około pierwsze dwa lata jesteśmy niesamowicie niewyspane, zmęczone i otępiałe. W trzecim roku absolutnie nic się nie zmienia na lepsze, po prostu nasz organizm, w swoim podążaniu do homeostazy, dochodzi do wniosku, że to już jest nasz stan normalny.

My też zaczynamy akceptować, że nigdy już nie będziemy w toalecie sam na sam ze swoim skupieniem, że dojadanie po dzieciaku jest całkiem normalną formą odżywiania się, a czas dla siebie jest pojęciem mitycznym, niczym jednorożec. Czasem tylko odrost na naszych włosach jest w stanie przypomnieć nam kiedy ostatnio widziałyśmy jednorożca.

Przypominam, że faceci w drugim roku wychodzili z wojska. Dla nas koszary i poligony jakoś się nie kończą.

Dzieci, w wyniku niezrozumiałego niedopatrzenia, niestety nie rodzą się z instrukcją obsługi, więc przez większą część życia naszych pociech, musimy udawać, że wiemy co robimy. Kiedy, w nieczęstych chwilach klarowności mentalnej, uświadamiamy to sobie, ogarnia nas panika i stany lękowe. Przynajmniej nie musimy się obawiać, że dopadnie nas depresja; ją ciągle mamy, przede wszystkim ze względu na ten pieprzony “baby fat”.

Małe dzieci-mały kłopot… Kto tego nie słyszał? Kto rozumiał? Ja na pewno nie, ale właśnie zaczynam pojmować mądrości życiowe ujęte w przysłowia.

Kiedy zrobiło się tak pięknie, kiedy dzieci odkleiły się od mojego boku, kiedy są w stanie same się nakarmić, pójść gdzieś i nie zginąć po drodze, dopadł mnie mój pierwszy kryzys wieku wczesnośredniego. Zaczęłam tęsknić za beztroską młodością, zanurzać się we wspomnieniach – pierwszych zauroczeniach, pierwszych drinkach, papierosach i podróżach bez planu w nieznane. W czym problem? Ano w tym, że zdałam sobie sprawę, że moje ponad pięciokilowe niemowlę właśnie rozpoczyna pracę nad katalogiem własnych wspomnień.

Nie wiem czy dam radę to przeżyć. Dopiero co pozbyłam się depresji. Czuję nadchodzący atak paniki! Przecież to dziecko to moja kopia! A ja w jego wieku…. Matko Boska!

Zapraszam do poczytAnia! http://www.pisankianki.com

Życie seksualne po Grey’u

Życie seksualne po Grey’u

„Chodź do łóżka, jestem ci winien orgazm.” – Christian Grey*

Przyznaję się bez bicia, filmu nie obejrzałam i nie wygląda, abym mogła się na to zdecydować bez dużej ilości wina. Boję się. Boję się spojrzeć w pięćdziesiąt twarzy Grey’a z kilku powodów.

Po pierwsze, strasznie się zmęczyłam czytając książkę. Na początku bardzo się starałam czytać ze zrozumieniem, tak jak pani Telatyńska uczyła w szkole, ale  mniej więcej po drugim  rozdziale musiałam się poddać.

Przedstawienie czytelnikom bohaterki, dwudziestoparoletniej dziewicy, która w XXI wieku nie wie jak napisać sms-a, wysłać e-maila i nie używa komputera, uważam za literacki majstersztyk,  posunięcie godne największych mistrzów science fiction! Ale niestety, ja nie byłam w stanie tego objąć intelektualnie.  Wielowątkowa narracja, zawile rozbudowane zdania i wyszukane słownictwo (zamknąć cudzysłowy) spowodowały, że poczułam się mentalnie skołowana. Postanowiłam podejść do książki zadaniowo i skoncentrować się wyłącznie na temacie, który mnie do niej przyciągnął. Muszę przyznać, że nie było to zadanie łatwe. Przekartkowanie trzytomowego „dzieła” w poszukiwaniu „momentów” znacząco przyczyniło się do zakwasów w nadgarstkach, ale za to pięknie wypracowało elastyczną siłę w paliczkach i mięśniach glistowatych  moich dłoni. Dziś otwieram słoiki przy użyciu tylko kciuka i palca wskazującego, a co!

Po drugie, wstydzę się. Wstydzę się, że pamiętam Dakotę Johnson jako dziecko, kiedy Melania wciąż była żoną Dona, a Don grał w „Miami Vice”, a Antonio dopiero zapuszczał wąsy, gdzieś w Hiszpanii.  Wstydzę się, bo Jamie Dornan, gra seryjnego mordercę w fantastycznym serialu „The Fall”, u boku świetnej Gillian Anderson, i kiedy wreszcie wyemitują trzeci sezon, na który czekam z niecierpliwością, to będę tylko te podarte dżinsy widzieć…

Po trzecie, pytam kto poniesie konsekwencje socjologiczne spowodowane książką i filmem?  W jaki sposób, pierwsze lepsze małżeństwo w średnim wieku, może  spokojnie dalej ze sobą żyć i utrzymać status quo swojego związku? No, jak? Patrzy kobita na swojego chłopa, a tam ni widu Grey’a. Nawet, gdy się facet w garnitur wciśnie np. na jakąś komunię, to i tak, od skarpetek po krawat jest się do czego przyczepić. A jak ma na tyłku podarte dżinsy i goły tors, to pewnie idzie do szopki po łopatę, a nie do sekretnej komnaty po narzędzia wyszukanych tortur seksualnych… Sześciopak też zazwyczaj w dłoni a nie na brzuchu…   W sypialni jeśli cały akt trwa dłużej niż 15 minut, oznacza to, że są problemy ze wzwodem. No i to całonocne wtulanie się w partnerkę i spanie jak dziecko! Litości! Chrapanie, pierdzenie, sapanie i bezczelne zabieranie kołdry, a wszystko to kuprem nam w twarz!!!

Nie oszukujmy się, że z nami, kobietami, jest dużo lepiej. Aczkolwiek, zdarza nam się bezwolnie leżeć i pozwalać się chłopowi miąchać do woli, ale to raczej dla świętego spokoju, i aby mieć go z głowy, niż w celu odkrywania nowych horyzontów rozkoszy. Piękna, koronkowa bielizna, ma tendencje do bolesnego wcinania się w rowek, a fiszbinowe staniki wiercą dziury pod pachami.  Jest to szczególnie upierdliwe, jeśli w celu wypełnienia przestrzeni między fiszbinami, trzeba wyciągnęć piersi spod owych pach.

Jedyne, co ewentualnie można śmiało wprowadzić do rutynowego życia małżeńskiego to chłosta. Uuuu, tu widzę nieskończone możliwości. Pranie nie zrobione? W dupę babie! Zlew cieknie? Pejczykiem po glutensach mężusiowi! Ile by się konfliktów szybciutko rozwiązało zamiast ciągnąć się w nieskończoność! Koniec z cichymi dniami, fochami, warczeniem na siebie.  Idziemy do pokoju zabaw i sprawiamy sobie lanie! Moglibyśmy się wybrać do „Różowego Sklepu” na wspólne zakupy i skompletować co potrzebne. Walimy się po pośladkach różnymi narzędziami w zależności od przewinienia. Paski, pejcze, łopatki w ruch! Jak już krew ze złością odpłynie z głowy w niższe okolice to od razu zrobi się spokojniej i miłośniej. A wtedy wystarczy poruchać piórkiem po tyłku i zamruczeć z rozkoszy.

*Panią, która kiedykolwiek usłyszała podobne słowa proszę o kontakt!

P.S.

Do kin właśnie weszła druga część filmu, a mi dalej nie udało się obejrzeć pierwszej. Próbowałam! Naprawdę! Bez wina, z winem, z tequilą nawet! Mniej więcej po 20 minutach poddawałam się. Wiem, że spróbuję jeszcze raz.  Gdzieś około mojej osiemdziesiątki. Wtedy na pewno będzie mi się podobał i nie będę się niczego czepiać!

Zapraszam do poczytAnia! Więcej na http://www.pisankianki.com

Walę tynki w meblowym- PisAnki Anki

Walę tynki w meblowym- PisAnki Anki

 

Walentynki za rogiem i jak co roku dzielimy się na obozy hejterów, czyli tych, którzy misia od nikogo nie dostaną, ani nikomu nie mają albo nie chcą dać oraz miłośników, czyli tych, którzy jeszcze do siebie gruchają w świergocącym przekonaniu, że im się uda, hahahaha!

Walentynkowe refleksje zawdzięczam drzwiom obrotowym w Ikei, która, tak na marginesie, jest rewelacyjnym miejscem na zimowe wycieczki, tanie karmienie dzieci w złudnym przekonaniu, że w kulkach mięsnych na pewno nie ma łosia, bądź, uwaga! rzucam pomysłem- na randki.

Taka randka w Ikeai to jak wycieczka do Europy. A jeśli akurat umówiłyśmy się z Amerykańcem mieszkającym w New Jersey, który w swoim życiu jeszcze nigdy nie pokonał mniej więcej 100 kilometrowego dystansu do Nowego Jorku, to robimy przysługę ludzkości – niesiemy kaganek oświaty i cywilizujemy dzikich.

Randkę rozpoczynamy powolnym spacerem wśród meblowych ekspozycji od czasu do czasu przysiadając na kanapie lub fotelu. Zdecydowanie promuję siadanie na kanapach. Wiadomo, szwedzki design to prostota, ergonomia i ekonomia, więc zawsze wylądujemy bardzo blisko siebie, bo meble mniej więcej połowę mniejsze od amerykańskich.

Na pierwszej kanapie nieoczekiwanie siedzimy bioderko w bioderko i siup! jesteśmy przytuleni! Na trzeciej jesteśmy już jak stare dobre małżeństwo i zgodnym głosem krytykujemy wybór zasłon oraz literatury na półkach. Czy to się Ikei opłaca tyle szwedzkich książek ze Szwecji sprowadzać?

W sekcji kuchennej robimy się lekko głodni i na skróty udajemy się do kafeterii. Jeśli apsztyfikant jest uroczy, przystojny, ale niestety niemajętny, to właśnie wygrał w bingo. Szamka jest bardzo tania, wybór zadowoli nawet najwybredniejszego hipisowskiego wegetarianina z niedowagą, do tego nieoczekiwanie smaczna i jak nam jedzenie łosi w niczym nie przeszkadza to może być tylko cacy.

Przy posiłku mamy okazję zapoznać się z manierami kolegi. Czy wziął więcej na swoją tacę, aby zmniejszyć ryzyko naszego wykopyrtnięcia się po drodze do stolika? Czy z radością i ze sprężystym krokiem wrócił po serwetki? Potem po keczup? Potem po picie, na które wcześniej nie miałyśmy ochoty? Czy umie posługiwać się nożem i widelcem? Równocześnie? Czy beka i mówi z pełnymi ustami? Kopie pod stołem? Spycha naszą tacę swoją zajmując większą część stolika? Czy wreszcie sprząta i odnosi brudne naczynia? Sam, bez pytania, insynuowania, chrząkania?

Po obiedzie udajemy się do sekcji materacy, lub jeśli jesteśmy bardziej progresywni emocjonalnie – sypialni, gdzie możemy poleżeć obok wybrańca i na żywo przekonać się o łóżkowej kompatybilności.

Absolutnie nie mam na myśli figlowania w pościeli w miejscu publicznym. Jeśli zdecydujemy się gościa zatrzymać na dłużej, bo ładnie się zachowywał w kafeterii i wstydu nam nie narobił,  to może się okazać, że wiele nocy przyjdzie nam przy jego boku przeleżeć, więc może lepiej od razu się przekonać czy nam takie ciało obok nie będzie zawadzać.

Jeśli spleceni w uścisku zapadniemy w drzemkę, z której brutalnie wybudzi nas jakiś pan w żółtej koszulce, nie wpadajmy w panikę. Po pierwsze, to nie jest żaden sędzia, chociaż wygląda jakby się z meczu urwał. Po drugie, gratulacje! Trzymać gościa i nie wypuszczać! To może być TEN!  Tego, z którym drzemałyśmy. Sędziego pogonić.

Teraz wypoczęci, rozanieleni i z lekka zażenowani, schodzimy do podziemi, gdzie każda kobieta dostaje natchnienia do przedekorowania, przearanżowania lub przemodelowania absolutnie każdego centymetra kwadratowego powierzchni użytkowej,  którą zamieszkuje. Ona potrzebuje w tym momencie wszystkiego zaczynając od szklanek, łopatki do ryżu, chodnika pod kibelek, po karnisze, krowie skóry na podłogę i ramki! Przy świeczkach i kwiatkach doniczkowych jest już w transie. Poza tym, ona właśnie dekoruje pierwsze wspólne mieszkanie z nieszczęśnikiem, który miał pecha przy jej boku komara przydusić!

Mężczyzna, przede wszystkim nie jest świadomy faktu, że kobieta właśnie się do niego wprowadziła, a po siódmym zestawie sztućców nie różniących się od siebie niczym (prostota, ergonomia, ekonomia) jest w stuporze.

Wspólne przejście przez ikeowskie labirynty jest świetną metodą na sprawdzenie w jaki sposób ten oto przedstawiciel rodzaju męskiego bądzie reagował w przyszłości na nasze zakupowe eskapady. Czy z uśmiechem na ustach pozwala nam wkładać pierdoły do koszyka, gdyż ufa, że zanim dojdziemy do kasy nasz rozsądek przebije się przez opary absurdu i większość towaru wróci na półki.  Czy też zaciska usta, kręci głową i zadaje bezsensowne pytania typu „po co ci to?”. Jak to po co? Kolejna pościel z Ikei to nie luksus! To konieczność! Ci Amerykanie! Zero zrozumienia do miłości do poszwy na kołdrę!

Jeśli uda nam się przejść bez większch strat przez departament przecen a  potem kasy, to należy się udać do sklepiku i przed wyjściem koniecznie kupić cebukę prażoną. Robimy to ze względów smakowych i patriotycznych, gdyż cebulka jest prażona w Polsce.

Jeśli nadal lubimy faceta bo nie pluł przy obiedzie, nie chrapał i nie wyjął nam zbyt dużo z koszyka, to możemy napić się z nim kawy i zjeść drożdżówki cynamonowe z lukrem. Koniecznie na ciepło!!! Będziemy tak oblepieni, że nic tylko palce oblizywać i pomagać sobie w wycieraniu ust. Grrrr!

Ale to wszystko tak na marginesie tych drzwi obrotowych, które skłoniły mnie do walentynkowych rozważań.  Bo wchodząc do Ikei pomyślałam, że nasze romantyczne relacje są jak kręcenie się w takich drzwiach. Czasem nie możemy trafić w ten moment, w którym trzeba wyjść. Ludzie pojawiają się przy nas, robią kilka kółek z nami. Inni od razu odpadają, innych trzeba wykopać, a  jeszcze inni kręcą się ciągle z nami.   W chwilach zwątpienia warto trzymać się środka. Tam będzie się nam najmniej kręciło w głowie.

Happy Valentine’s Day!

Zapraszam do poczytAnia! Więcej na blogu: http://www.pisankianki.com