Po niesamowicie intensywnej, pełnej wrażeń i otwierającej oczy na wiele spraw miesięcznej podróży przez południowo – zachodnie Stany, którą traktowałam jako już ten ostatni „podryg” mojego dwuletniego wojażowania, jako ostatnią prostą w drodze do „domu”, do Polski, dotarłam do Nowego Jorku. Tak sobie zaplanowałam kilka miesięcy wcześniej, że dobrym zamknięciem tego cyklu podróżniczego będzie powrót do miejsca, w którym wszystko się zaczęło dwa lata wcześniej.

To właśnie Nowy Jork był świadkiem moich pierwszych kroków po amerykańskiej ziemi, moich szeroko otwartych oczu pełnych zdziwienia, rozpoznania znajomych widoków z filmów, czasem zagubienia i niezrozumienia, czasem samotności. Pojechałam tam przecież, absolutnie nikogo nie znając. Nigdy nie zapomnę pierwszego miesiąca, którym był zimny, śnieżny, ciemny luty. Jeździłam metrem z Brooklynu na Manhattan, moją ulubioną linią L i na pamięć znałam ogłoszenia o nadjeżdżającym pociągu, słyszane z głośników na peronach. Było mi okropnie zimno, więc kupiłam sobie jakąś kurtkę używaną, do metra zabierałam książkę, ale najbardziej lubiłam patrzeć na ludzi – takiej różnorodności nie doświadczyłam nigdy wcześniej, tylu kolorów skóry, narodowości, języków, stopni klas społecznych, wyglądów i stylizacji.

Po kilku tygodniach, mimo że nie miałam jeszcze zbyt wielu przyjaciół, poczułam, jak staję się częścią tej przedziwnej i ogromnej maszyny, jaką jest miasto Nowy Jork. Już z pewnością siebie wsiadałam, wysiadałam, przesiadałam się i przeciskałam w metrze; wiedziałam, że zatrzymanie się przy wejściu (jakimkolwiek) lub na środku chodnika grozi falą niechęci ze strony mieszkańców – i sama taką niechęć zaczęłam odczuwać wobec spacerujących turystów. Tu wszystko działo się szybko, każdy się gdzieś śpieszył, a nawet jak się nie śpieszył, to się śpieszył. Szybko, szybko, szybko. Jak chcesz wolno, to sobie idź do Central Parku, tylko uważaj, żeby mknący rowerzyści na ciebie nie wpadli, gdyż oni nie tolerują sennych spacerowiczów lub nieostrożnych biegaczy – o czym zresztą przekonał się kiedyś sam Bono, wokalista grupy U2.

W każdym razie, nie o Nowym Jorku chciałam tu napisać, ale o powrocie do niego. Chciałam zobaczyć, jak się zmieniłam podczas podróży po Zachodnich Stanach i Ameryce Środkowej. Spotkać się z przyjaciółmi, chodzić po znanych ulicach jeszcze raz, teraz już będąc doświadczoną podróżniczką (w miarę), znającą bardziej amerykańską kulturę, język i kraj.

Więc poleciałam, lądując na lotnisku Kennedy’ego przed wschodem słońca, który miałam okazję podziwiać z pociągu do stacji Jamaica. Tam przesiadłam się do metra, czując dziwne mrowienie gdzieś na plecach, ponieważ ta droga wyglądała dokładnie tak samo ponad dwa lata wcześniej, kiedy jechałam do mojego hostelu na Bushwicku z wielkim plecakiem, nie wiedząc co mnie czeka. Teraz jechałam do mojego przyjaciela Ray’a i było o wiele cieplej.

Kiedy nadszedł dzień wyjazdu, pożegnałam się z Ray’em, który poszedł rano do pracy i zostałam w jego mieszkaniu, żeby się spakować i przygotować do wylotu. Mój lot był o 18-tej, ale chciałam jeszcze po drodze zajechać na Manhattan, odebrać komputer od mojego znajomego. Zostawiłam więc sobie całkiem duży zapas czasu, narobiłam milion kanapek (następnego dnia miałam całodniową przesiadkę na Islandii), ściągnęłam bilety w formie elektronicznej na telefon, zapakowałam moje klamoty i ruszyłam w drogę.

Po czterdziestu minutach jazdy metrem wysiadłam na dolnym Manhattanie i udałam się do biura, w którym pracował Lucio (stary budynek Woolworth’s), przeciskając się przez mieszankę turystów i pracowników Wall Street w garniturach, w pełnym słońcu. Z plecakiem, gorąco było, pęcherz ściskał. Taki już mam problem małego pęcherza, który daje o sobie znać w najgorszych sytuacjach…

Dotarłam, znalazłam toaletę, pogadałam chwilę z Lucio, odprowadził mnie na stację metra w kierunku lotniska i ruszyłam w dalszą drogę. Linia E na lotnisko JFK jedzie dosyć długo, kolejne 40 minut. Następnie trzeba przesiąść się do SkyTrain, płącąc za bilet 5$. Oddałam komuś mój tygodniowy bilet na metro, bo już mi się nie przyda, pomyślałam. Przeszłam przez bramki na końcu, by poczekać na ten SkyTrain do mojego terminalu, a czekając, studiowałam nieuważnie spis linii lotniczych i terminali, z których odlatują.

„A, no, a czekaj, z którego ja odlatuję?” pomyślałam, karcąc się równocześnie w duchu „No, super Magda się przygotowałaś do swojej podróży, nic nawet nie sprawdziłaś, niezła z ciebie podróżniczka”. Przeczytałam wszystkie terminale i nazwy linii lotniczych, ale nie znalazłam WOW Air, którymi miałam lecieć na Islandię. Lekko zmieszana, zapytałam napotkanego pracownika:

– Przepraszam, z którego terminala odlatuje WOW Air na Islandię?

– Uhm… Na Islandię to Icelandair lata z czwartego… WOW Air nie słyszałem. – odpowiedział.

W tym momencie małym bagnetem w bok dźgnęło mnie zwątpienie. Czyżby?

Wyciągnęłam telefon, odpaliłam te elektroniczne bilety i znalazłam lot oraz te trzy literki, oznaczające lotnisko.

New York (NWR) – Iceland, Keflavik (KEF)

Podniosłam oczy z telefonu na tego pracownika i wyszeptałam:

– NWR to jest przecież Newark… O, K**** !!!

Moje przekleństwo uzasadniam tym, że do wylotu miałam 3 godziny, a byłam na lotnisku JFK w najdalszej części Brooklynu, a NEWARK JEST W INNYM STANIE, NEWARK JEST W NEW JERSEY, PO DRUGIEJ STRONIE MANHATTANU I PRZEZ DWIE RZEKI!!!

Z lekką histerią i przerażeniem w głosie, spytałam go:

– Jak najszybciej dostać się stąd do Newark?

Kręcąc sceptycznie głową, identycznie jak jego towarzyszka, odpowiedział:

– Możesz wsiąść z powrotem w metro, pojechać 40 minut, potem przesiąść się na PATH, nie zdążysz… etc. etc. etc. – mówił, ale ja w głowie myślałam już o tym, że oddałam już moją kartę metro, a na telefonie właśnie dzisiaj rano skończyły mi się środki, nie mogłam do nikogo zadzwonić ani sprawdzić GPS’a. Byłam zdana na siebie, a czas uciekał – w myślach słyszałam tykanie zegara.

– A taksówka? – zapytałam.

– No, to pewnie z 200$ zapłacisz, ale pewnie byś zdążyła… – odpowiedział, podczas gdy jego towarzyszka nadal sceptycznie kręciła głową, patrząc na mnie z uprzejmym politowaniem.

– OK, dziękuję! – wykrzyknęłam i ruszyłam jak dzika do terminalu numer jeden, z którego ponoć odjeżdżały taksówki. Zbiegłam po ruchomych schodach, dopadając kobietę, która zajmowała się organizowaniem autobusów z jednego lotniska na drugie i gorączkowo wytłumaczyłam jej moją sytuację (po tym, jak stojąc z tyłu i przebierając nogami musiałam wyczekać, aż jakaś drobna Azjatka dokończy swoje powolne-ledwo-znam-angielski pytanie do niej,).

– Nie ma opcji – odpowiedziała – najbliższy busik uzbiera nam się za 40 minut i na pewno nie zdążysz na czas.

No trudno, podłączyłam się jeszcze do lotniskowego WiFi i sprawdziłam kosztu Ubera – 140$, ale co jeżeli po drodze jeszcze kogoś będzie chciał zabrać, albo coś? Nie, biorę taksówkę.

Wybiegłam na dwór i ujrzałam długą kolejkę, ustawioną przed panią, która każdego pytała dokąd jedzie i przydzielała im taksówkę. W ogóle się w to nie pakując, ruszyłam wzdłuż rzędu żółtych aut, wyglądając jakiegoś otwartego okna i w miarę życzliwej twarzy. Zatrzymałam przy samochodzie ciemnoskórego, starszego pana, siedzącego za kierownicą:

– PrzepraszammamzatrzygodzinysamolotpomyliłamlotniskailekosztujedoNewarkczymyzdążymy???????!!! – wystrzeliłam jak z karabinu maszynowego.

Pan wyskoczył z auta, otworzył tyle drzwi, „Wsiadaj!” wykrzyknął i zaczął otwierać bagażnik.

– Ale poczekaj poczekaj, ja mam ograniczone środki, muszę wiedzieć ile to będzie kosztować? 130$? Umawiamy się? – wyszła ze mnie polska zdolność do negocjacji odziedziczona po babci i mamie.

– Dobra, stoi, wsiadaj! – odpowiedział.

Ruszyliśmy z piskiem opon. Ale mi się trafiło – mój taksówkarz był prawdziwym zawodowcem. Byłam zdana całkowicie na niego i jego umiejętności – do wylotu brakowało już tylko 2,5 godziny.

Nadmienię tylko, że oczywiście była godzina szczytu – jak już wszystko szło nie tak tego dnia, to czemu by nie dołożyć i tego?

Mknęliśmy po autostradzie lewym, szybkim pasem, trąbiąc zawzięcie na maruderów i wyprzedzając ich z prawej strony, a mój kierowca (nazwijmy go Arthur) każdy taki incydent okraszał wiązanką przekleństw i burknięciami. Siedziałam z tyłu, cichutko jak myszka, analizując przebieg zdarzeń, wiedząc jednak, że nie mam co się stresować, bo teraz to już nic nie da. Tak samo nie mam już za co w myślach się biczować, bo co już się stało, to się nie odstanie i to nie koniec świata. A pieniądze? To tylko pieniądze, myślałam. Kupa pieniędzy, ale muszę zdążyć na urodziny Jacusia, mojego braciszka. Pieniądze się odpracuje.

Ze strachem śledziłam naszą trasę na mapie, powątpiewając w trafny jej dobór przez Arthura, ale cóż, on jest nowojorskim taksówkarzem, a nie ja.

A jeszcze dzisiaj rano, przed wyjazdem, myślałam sobie „Ach, i w końcu nie jechałam prawdziwą taksówką w Nowym Jorku…” no, to masz Magda.

Wpakowaliśmy się na Manhattan. Milion czerwonych świateł, Chinatown, setki innych samochodów, odwieczne trąbienie. Arthur wymuszał na blokującym samochodzie, żeby zjechał na prawo, a ten się uparł i siedział, na złość. W końcu zjechał, po pokazaniu Arthurowi środkowego palca, a ten tylko wrzasnął „ASSHOLE!!!” (DUPEK) w jego kierunku przez otwarte okno. O, matko.

Korek do Holland Tunnel, prowadzącego z Manhattanu do New Jersey zawsze jest okropny, a w godzinach szczytu i przy budowach drogowych był cztery razy gorszy. Arthur zaczął mówić jakieś podszyte sceptycyzmem rzeczy, których nie chciałam do siebie dopuszczać (typu korek, godziny szczytu, nie wiem, czy zdążymy), światła zmieniały się wolniej niż najwolniej zmieniające się światła, a ja siedziałam z tyłu, nie będąc w stanie się ruszyć ani nic powiedzieć i obmyślając strategię na mój mały dramat.

„Dramat na tylnym siedzeniu taksówki”, tak powinna być nazwana ta moja mała sztuka. Mianowicie od czasu, gdy wsiadłam do taksówki na lotnisku JFK, moja skala potrzeby pójścia do toalety podniosła się z 3/10 do zatrważającego 7/10 i w milczeniu walczyłam z cisnącym pęcherzem, modląc się w duchu o szybki dojazd. Dobrą stroną było to, ze wszelkie rozterki, stress czy trwoga zeszły na dalszy plan, a ja już tylko błagalnie patrzałam przez okno na budynki Manhattanu, kawiarnie, Starbuck’sy, McDonalnd’y, z rozrzewnieniem wyobrażając sobie mnie, wbiegającą i korzystającą z toalety. Niestety, nie mogłam. Nie wybaczyłabym sobie, gdybym przez siku nie zdążyła na samolot.

Wszystko nasiliło się w długim, zakorkowanym tunelu, gdzie w dodatku nie było możliwości zatrzymania się (fajnie jest mieć chociaż taką możliwość w zanadrzu), było klaustrofobicznie i gorąco. W żółwim tempie wykulaliśmy się po drugiej stronie – byliśmy w New Jersey! Teraz to już chyba z górki, co? Do wylotu zostało 40 minut – jeszcze kontrola bagażu, znalezienie terminala, itd.

Pędziliśmy po już luźniejszych autostradach Ogrodowego Stanu, a Arthur powiedział „za 15 minut jesteśmy na miejscu”, a ja posłałam mu niewidzialne fale wdzięczności, bo przy skali 9/10 nie byłam w stanie pisnąć ani słówka. Zastanawiałam się, czy miałby coś przeciwko, gdybym posłużyła się butelką do dyskretnego opróżnienia pęcherza na tylnym siedzeniu. Arthur nie wyglądał jednak na faceta, który by mi na to pozwolił, zacisnęłam więc zęby i myślałam o czymś, co odwróciłoby moją uwagę od pęcherza. O tańczących kotach na łące, o tym właśnie wtedy myślałam.

Zaczęły pojawiać się znaki prowadzące na lotnisko. Boże, chyba zdążymy! W tym momencie mogłabym się rozluźnić, ale Bóg wie, czym mogłoby to grozić. Dalej spięta poprowadziłam Arthura do prawidłowego terminala i ostatecznie dałam mu pieniądze i napiwek.

– 130$? – upewniłam się.

– No 130$, ale bez napiwku!- zagrzmiał Arthur.

Dałam mu więc 140$, wiem, że pewnie spodziewał się więcej, ale gdzieś po drodze wytłumaczyłam mu, że podróżuję na niskim budżecie (ha, ha).

– Niech będzie. – mruknął.

Podziękowałam mu za uratowanie mi życia i pobiegłam – nie, poleciałam – nie, pomknęłam jak łania do środka, z dziczą i żądzą w oczach wypatrując znaczka toalet, gadając do siebie jak szaleniec i pognałam do łazienki. Reszta jest historią…

Z łazienki wyszłam jako nowy człowiek, z lekkim uśmieszkiem na twarzy i lekkością na sercu. Byłam, zdążyłam. Przeszłam przez kontrolę bagażu, odnalazłam moją bramkę i usiadłam na ziemi, nie dowierzając temu, przez co właśnie przeszłam. Wyciągnęłam kanapki z plecaka, z rezygnacją i poddaniem akceptując fakt, że wylot opóźniony był o 40 minut, ja byłam chudsza o 140$, a wszyscy ci ludzie, beztrosko czekający na lot nie wiedzieli o tym, co wydarzyło mi się podczas ostatnich trzech godzin.

Całkiem niezła historia, pomyślałam jednak. Widocznie był to jakiś znak od Wszechświata, lekkie pokaranie za przesadną beztroskę i pewność siebie, niesprawdzenie porządnie lotniska.

Bo mi się pomyliło KEF i JFK. KEF to skrót od lotniska na Islandii, który rzucił mi się w oczy i automatycznie założyłam, że to JFK. Chyba byłam już zupełnie rozluźniona ostatnimi lotami po tych dwóch latach – zazwyczaj sprawdzam wszystko pięć razy, jestem absolutnie punktualna, nawet przed czasem i upewniam się wielokrotnie. A po tym zdarzeniu – to już w ogóle.

Dodam już tylko, że wisienką na wisience tego gorzkiego tortu było to, że nie przygotowałam się odpowiednio na moją jednodniową wycieczkę na Islandii, jedyną opcją na wynajęcie samochodu przy użyciu karty debetowej było więc tylko zapłacenie 100$. Za jeden dzień. Alleluja. Totalnie przegrałam jako tani podróżnik. A pal to licho, pomyślałam, już mi się nawet nie chciało o tym myśleć. Spędziłam dzień na Islandii, było pięknie, lodowato, wietrznie, zimno, drogo. Ale nieziemsko. Tylko, że tak naprawdę to już chciałam być w domu.

Także proszę – zazwyczaj nie dzielimy się tymi gorszymi momentami w mediach społecznościowych, celebrując te dobre i piękne. Ale nikt nie jest idealny, a już w ogóle ja, i takich potyczek miałam więcej (pamiętacie, jak goniłam plecak na Dominikanie?) i teraz mam zamiar o nich napisać. To jest część pierwsza, bo najświeższa, a już niedługo o tym, jak zostałam zatrzymana na granicy amerykańskiej i niewpuszczona do kraju.

Źródło: https://magdameetsworld.wordpress.com/2017/06/01/najdrozszy-rajd-nowojorska-taksowka-o-moich-podrozniczych-potknieciach-cz-i/