Wprowadzona przez naszych badaczy systematyka biologiczna opisuje każdy rodzaj istoty żyjącej na Ziemi obojętnie, czy będzie to zwierzę, czy roślina. Według tej systematyki miejsce dla pospolitej u nas pokrzywy znajdzie się w: Domena – eukarionty (istoty zbudowane z komórek mających jądro komórkowe), Królestwo – rośliny, Klad (zbiór organizmów mających wspólnego przodka) – rośliny naczyniowe, Klad – rośliny nasienne, Klasa – okrytonasienne, Klad – klad różowych, Rząd – różowce, Rodzina – pokrzywowate, Rodzaj – pokrzywa, Gatunek – pokrzywa zwyczajna.

Chcecie Państwo goryla? – To proszę bardzo: Domena – eukarionty, Królestwo – zwierzęta, Typ – strunowce, Podtyp – kręgowce, Gromada – ssaki, Podgromada – ssaki żyworodne, Szczep – łożyskowce, Rząd – naczelne, Rodzina – człowiekowate, Plemię – Gorillini, Rodzaj – goryl. Wszystko, co żyje i działa na Ziemi zostało już dawno poznane, usystematyzowane i zapisane. Z naszych systematyk jasno wynika, że człowiek: (Domena – eukarionty, Królestwo – zwierzęta, Typ – strunowce, Podtyp – kręgowce, Gromada – ssaki, Podgromada – ssaki żyworodne, Szczep – łożyskowce, Rząd – naczelne, Rodzina – człowiekowate, Plemię – Hominini, Podplemię – Hominina, Rodzaj – Homo, Gatunek – człowiek rozumny) i goryl, ale także pokrzywa (!), mają pewną cechę, która jest dla nich wspólna. Cecha ta od razu sygnalizuje, że mamy do czynienia z istotą ziemską, że jest to osobnik nasz. Po tym się poznajemy. Mamy tu swoją ziemię, wspólnie na tej ziemi powstaliśmy i na tej ziemi wspólnie żyjemy i działamy.

Pomiędzy nami działa COŚ, czego nie powinno być

Bodaj pierwszym takim przypadkiem, w dodatku wiarygodnym, bo jego badaniem i opisaniem zajmowała się francuska Akademia Nauk, był incydent, jaki zdarzył się w roku 1761 niedaleko miejscowości Ventimiglia, na północy Włoch. Pięć wiejskich kobiet wracało akurat z lasu, niosąc do domu wiązki chrustu, gdy nagle jedna z nich krzyknęła okropnie i upadła na ziemię. Pozostałe kobiety podbiegły do leżącej.

To, co zobaczyły, odjęło im zdolność mowy. Ich koleżanka leżała martwa, a wyglądała tak, jakby przejechała po niej rozpędzona lokomotywa. Nie tylko ubranie, ale i skórzane buty miała porwane na strzępy, które coś rozrzuciło obok zmasakrowanego ciała. Głowa pokryta była głębokimi ranami. Prawe biodro i udo obdarte zostało z tkanek miękkich. Odsłonięty został staw biodrowy ze strzaskaną główką kości udowej, którą jakaś potworna siła wybiła ze stawu. Miednica została wielokrotnie złamana. Przez rozdarte powłoki brzuszne widać było jelita. Podbrzusze zostało pokrojone głębokimi ranami. Cała ta potworność stała się dosłownie w ciągu jednej sekundy.

Kobiety z przekonaniem twierdziły, że podczas tego zdarzenia, koło nich nie było nikogo i niczego. Dodatkowo niesamowitym było, że nigdzie nie znaleziono śladów krwi i choćby małych fragmentów poodrywanych tkanek.

W 1800 roku ukazała się w Wielkiej Brytanii książka Williama Baynesa, opisująca ataki na dzieci, ataki często mordercze, których nie dokonywał nikt, kto byłby widzialny. Ataki znikąd, których świadkowie, kompletnie bezradni, mogli się tylko przyglądać, jak choćby wtedy, kiedy niewidzialne ręce dusiły mała dziewczynkę. Wszyscy widzieli, jak ściska się jej gardło, ale nie widać było niczego, co by powodowało ten ucisk. Opisane są też inne przypadki ataków, gdzie dzieci były bite, rzucane z wielką siłą o ziemię, nacinane czymś ostrym, jakby skalpelem, czy żyletką. Za każdym razem nie widać było napastnika, więc nie sposób było go odpędzić od ofiary. Nie można było napastnika ująć! Nie można było napadniętemu pomóc!

Również nie można było pomóc kilkunastoletniej Claricie Villaneuwa, mieszkance Manilii na Filipinach, którą COŚ gryzło! Na jej ciele samoistnie powstawały odciski zębów, na tyle wyraźne, że można je było policzyć. Odciski głębokie, fioletowe i sine, pokryte śmierdzącą wydzieliną przypominającą ślinę. Było to w roku 1951. Tarzającą się po ziemi z bólu i przerażenia dziewczynę, znalazł na ulicy patrol policji i początkowo potraktował jako zwariowaną narkomankę. Rychło jednak policjanci przekonali się, że są świadkami czegoś, co przerasta ich możliwości pojmowania. Zabrali dziewczynę na komisariat i zamknęli w pojedynczej celi. Mimo to, ataki na Claritę nie ustawały. Sprowadzono lekarza sądowego, burmistrza, a wreszcie arcybiskupa. Ale to nie pomogło nic! Nikomu z obecnych nie udało się wymyślić sposobu, jak można dziewczynie pomóc. Wszyscy mogli tylko obserwować nowe ślady ugryzień, powstające na jej ciele.

„Ze strachu o mało nie narobiłem w portki” – przyznał się później z rozbrajającą szczerością sądowy medyk, gdy wreszcie to COŚ gryzące Claritę samo wycofało się i znikło. Musimy się pogodzić z faktem, że razem z nami, na naszej ziemi, przebywa jeszcze COŚ. To COŚ jest niematerialne i niewidzialne, ale skutki jego działania są jak najbardziej materialne i widoczne. Bywa, że to COŚ nas atakuje, ale nie zawsze się tak dzieje. Może nawet częściej, to COŚ przechodzi koło nas, ignorując naszą obecność.

Tajemnicze ślady

8 lutego 1855 r., wczesnym rankiem w hrabstwie Devonshire w Wielkiej Brytanii wybuchła z początku sensacja, ale zaraz potem, nie byle jaka panika. Okazało się, że w nocy z 7 na 8 lutego COŚ łaziło po śniegu, odciskając ślady podobne do śladów oślich kopytek. Nie byłoby w tym żadnej sensacji, gdyby nie to, że ślady kopyt pokrywały dosłownie wszystko! Było je widać na polach, w ogrodach, na ulicach, ale także na dachach, na ścianach domów, na płotach i murkach. Setki, setki tysięcy odcisków kopyt odciśniętych na świeżym śniegu powodowały u ludzi początkowo głębokie zdziwienie, ale zaraz potem grozę! Ślady zaraz zostały okrzyczane śladami diabła! Jakoż ich powstaniem mógł zająć się chyba tylko sam diabeł. Mężczyźni, z bronią w ręku, zaczęli patrolować okolicę i powiem Państwu, że było co patrolować, bo ślady szczelnie pokrywały ogromny obszar kraju na dystansie kilkudziesięciu kilometrów w każdym kierunku, a powstały, jak powiadam, w ciągu jednej nocy.

Oczywiście niczego nie znaleziono, ale zauważono pewne prawidłowości w powstawaniu tych śladów. Ślady z reguły przebiegały po liniach idealnie prostych. Precyzja tych linii była, jak twierdzili świadkowie, zupełnie nieludzka! Ślady bez żadnego problemu przechodziły przez ściany, mocne płoty, czy ogrodzenia murowane.

Dochodziły do muru, a potem wychodziły z muru w tej samej linii, jakby mur dla nich w ogóle nie istniał. Były to ślady istoty na pewno dwunożnej. W październiku roku 1950 niejaki pan Wilson znalazł na odludnym wybrzeżu zachodniego Devon, wielkie ślady kopyt, wychodzące ze skał morskiego klifu i udające się do morza. Chwała Bogu, tego CZEGOŚ, co zrobiło owe ślady, już tam nie było. Jeszcze większe szczęście miał James Alan Rennie, który w towarzystwie kanadyjskiego Indianina wędrował w roku 1924 przez północną Kanadę. Kiedy przechodzili przez zamarznięte jezioro, ich oczom ukazał się rząd śladów racic, odciśniętych w śniegu, rozmieszczonych w równych od siebie odstępach. Indianin, pół- dziki poganiacz psów zaprzęgowych, nieustraszony zawadiaka, gdy to zobaczył, zamilkł i po prostu dygotał z przerażenia.

W powrotnej drodze Indianin nie chciał mu towarzyszyć i pan Rennie wracał samotnie. Gdy przechodził przez to samo zamarznięte jezioro, skamieniał ze zgrozy! Oto na przeciw niemu, po równej warstwie śniegu zalegającej lód jeziora, szedł wyciskany przez kogoś niewidocznego, rząd podwójnych, ogromnych śladów racic, bardzo szybko zbliżając się w jego stronę! Nagle ślad racic odcisnął się tuż koło niego wyrzucając w powietrze fontannę wody. Przerażony Rennie, oblany lodowatą wodą krzyknął przeraźliwie, ale wtedy już następny ślad odcisnął się za nim. A potem następny i następny. Chlupot wody stawał się coraz słabiej słyszalny i demon, lub co by to nie było, zaczął się od niego oddalać.

To COŚ najbardziej lubi Kanadę i Syberię

To COŚ, jakoś lubi Kanadę. Nie wiem, czy pamiętacie Państwo mój dawny artykuł o Człowieku Ćmie? On też przebywał w Kanadzie. Może środowiskiem tego CZEGOŚ są właśnie zimne i bezludne przestrzenie Kanady? Ale skoro chodzi o przestrzenie mroźne i puste, to przecież mamy jeszcze Syberię. Co z Syberią?

– No więc, proszę Państwa, to COŚ znajduje się również na Syberii!

Zaczynał się nowy rok 1959. W Związku Radzieckim rządził Nikita Chruszczow i stalinowski zamordyzm zdawał się nareszcie przemijać. Zapanowała tak zwana „odwilż” i wolno już było uprawiać – turystykę indywidualną (!!). Jakoż nastąpiła, można powiedzieć, eksplozja tłumionego dotychczas ruchu turystycznego. Często turystyka zaczynała wiązać się z pewnymi elementami sportowymi, dając w efekcie coś, co można nazwać turystyką sportową, lub wyczynową. Taki rodzaj rozrywki był najbardziej popularny w środowisku studenckim i stamtąd właśnie rekrutowali się zwolennicy trudnej, bo zimowej turystyki górskiej, łączącej w sobie turystykę krajoznawczą, wspinaczkę, narciarstwo i sztukę przetrwania w ekstremalnych warunkach rosyjskiej zimy. Terenem, na którym uprawiano tego typu rekreację, był najczęściej północny Ural, kraina pokryta niezbyt wysokimi górami, śnieżna, bezludna i wściekle mroźna. Tu się było zdanym na samego siebie i to właśnie było jej najważniejszym walorem.

Grupa studentów Politechniki Uralskiej ze Swierdłowska (zwanego obecnie Jekaterynburgiem), która już od pewnego czasu, pod wodzą studenta wydziału radiowego, 23 letniego Igora Diatłowa organizowała podobne wyprawy, postanowiła tym razem pokusić się o wyprawę, mającą trzecią, najwyższą kategorię trudności. Wybrano zimowe podejście na szczyt góry Otorten w Północnym Uralu. Wszyscy uczestnicy wyprawy mieli już odpowiednią zaprawę i doświadczenie, zebrane podczas poprzednich wypraw i zadanie, jakie sobie postawiono, aczkolwiek trudne, nie stanowiło dla tej grupy zagrożenia samego w sobie.

Mimo to, przyjaciele Diatłowa gorąco namawiali go, aby wziął ze sobą przewodnika, 37 letniego Aleksandra Zołotarjowa, człowieka wręcz zawodowo podróżującego po górach Uralu, mającego ogromne doświadczenie. Diatłow, pomimo początkowej niechęci, zgodził się w końcu na przyjęcie tego przewodnika. W wyprawie miało wziąć udział dziewięcioro studentów (bo były też dwie dziewczyny, 22 letnia studentka wydziału radiowego Zinaida Kołmogorowa i Ludmiła Dubinina 21 letnia studentka wydziału ekonomii). Dziesiątym członkiem wyprawy został przewodnik Aleksander Zołotarjow. Wyprawa miała za zadanie podejście na nartach do góry Otorten, by następnie wejść na jej szczyt.

Wyprawa ruszyła rankiem 25 stycznia 1959 roku. Pociągiem ze Swierdłowska, dotarła wieczorem tego samego dnia do miasta Iwdiel. Stamtąd, następnego dnia, ciężarówką, dojechano do najdalej na północ położonej osady Wiżaj. Po nocy spędzonej w Wiżaju, 27 stycznia grupa opuściła strefę cywilizowaną i wyruszyła na nartach w stronę położonej na bezludnym terenie góry Otorten. Teren, na który wstąpiła wyprawa, aczkolwiek pusty, od wieków stanowił terytorium plemienia Mansów, ludu ugrofińskiego, trochę koczowników, trochę myśliwych, wyznających szamanizm.

Teraz, w środku zimy, Mansów na tym terenie nie było. Znajdowali się o jakiś 100 kilometrów od góry Otorten, na terytorium, gdzie zwykle zimowali. O tej porze na Otorten mogli wchodzić tylko zapaleńcy. Nie wiadomo, czy członkowie wyprawy znali znaczenie słowa Otorten, jakim Mansowie nazwali tę górę. Otorten w języku Mansów znaczy – nie idź tam! Następnego dnia rozchorował się Jurij Judin – student wydziału ekonomii. Nie było innej możliwości. Judin musiał wrócić do Wiżaju. Wracał zrozpaczony nie wiedząc, że los podarował mu szansę na dalsze życie!

31 stycznia, ekspedycja posuwając się wzdłuż rzeki Łozwa, dotarła do krawędzi lasów, powyżej której wznosiły się już tylko nagie góry. Tu postanowiono zrobić ukryty magazyn żywności na drogę powrotną i 1 lutego 1959 roku rozpoczęto podejście pod bezimienną wtedy górę oznaczoną na mapie jako nr 1049. Piszę to z całą świadomością faktu, że prawie wszystkie dostępne materiały, poświęcone wyprawie na Otorten podają co innego, a mianowicie to, że owa góra od dawna nazywana była przez Mansów Cholat Sjakl, czyli – góra umarłych. Owszem. Mansowie tak nazywali tę górę, ale dopiero po tragedii, jaka stała się udziałem wyprawy Diatłowa. Zresztą nie tylko Mansowie. Wszyscy zaczęli tę górę tak nazywać. Również po tej tragedii, bezimienna dotąd przełęcz u podnóża Góry Umarłych została nazwana Przełęczą Diatłowa. Teraz była to tylko góra numer 1049.

To, co napisałem, powtarzam za źródłami rosyjskimi, które wydają mi się bardziej prawdziwe niż może trochę efekciarskie dodawanie do góry już nazwanej „Nie Idź Tam”, dokąd szła ekspedycja, jeszcze i drugiej góry, rzekomo już wtedy zwanej „Górą Umarłych”, chyba tylko po to, by osiągnąć jeszcze silniejszy stopień niesamowitości.

Zdjęcie Przełęczy Diatłowa z naniesioną na nim sytuacją z nocy 2 lutego 1949 roku

Jest to przede wszystkim zupełnie niepotrzebne, bo tam stało się coś takiego, co powala każdego, nawet bez dodatkowego podniecania się strasznymi nazwami… Dzień chylił się ku zachodowi, więc studenci rozbili namiot, oparty na zatkniętych w śniegu nartach, co stanowiło zwykły proceder w podobnych warunkach. A w nocy? Nad ranem? Tego nie wie nikt. – Stało się coś strasznego!

Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, po zakończeniu ekspedycji i po powrocie jej uczestników do Wiżaju, Diatłow miał wysłać telegram powiadamiający o tym zarząd klubu sportowego w Swierdłowsku. Przypuszczalną datę powrotu do Wiżaju miał być dzień 12 lutego.

Gdy minął wyznaczony dzień i telegram nie przyszedł, jeszcze nie było niepokoju wśród rodzin i znajomych.

Ale minął 20 luty, również bez telegramu i wtedy stało się jasne, że należy natychmiast organizować ekipę ratowniczą. Politechnika na żądanie rodzin studentów zorganizowała wyprawę ratunkową. Zaraz po niej wysłano na miejsce spodziewanej tragedii również wojsko i milicję, wyposażone w samoloty i helikoptery. Wsparcie zwiadu lotniczego, dla ekipy poszukiwawczej było darem niebios. Na dobrą sprawę nikt nie miał pojęcia, co stało się z ekspedycją Diatłowa i gdzie należy szukać śladów jej pobytu.

Wiedziano tylko tyle, że ekspedycja chciała wejść na górę Otorten. Dopiero piątego dnia poszukiwań, pilot Giennadij Patruszew odnalazł zniszczony namiot, a potem dwa leżące nieruchomo na śniegu ludzkie ciała. Pilot, jak sam to potem relacjonował, maksymalnie obniżył samolot i kilkakrotnie nalatywał nad leżących, aby rykiem silnika sprowokować ich do choćby tylko uniesienia głowy. Ale oni nie podnosili głów. Patruszew wtedy jeszcze tego nie wiedział, ale oni byli martwi już od ponad trzech tygodni. Zawiadomiona grupa poszukiwawcza nadciągnęła niebawem. Znaleziono opuszczony i poważnie uszkodzony namiot, częściowo zasypany śniegiem, a w nim nienaruszone, całe wyposażenie i prowiant, jaki miała ze sobą wyprawa Diatłowa. W namiocie były więc wszystkie rzeczy, jakie mieli studenci, włącznie z ich butami!! Namiot był rozcięty nożem. Potem stwierdzono podczas badania, że został rozcięty od wewnątrz. Od namiotu, kierując się w dół zbocza, w stronę przełęczy i dalekiego (około półtora kilometra) lasu, widać było wyciśnięte w śniegu ślady stóp dziewięciu osób. Ale jakie to były ślady?? Ślady bosych stóp! Ślady stóp w skarpetkach! Albo w jednym tylko bucie! Nie znaleziono śladów innych ludzi, czy zwierząt. Nie było śladów walki, ani śladów krwi, ale studentów również nie było!

Po 500 metrach ślady urywały się, zasypane i zawiane śniegiem. Dopiero pod lasem, półtora kilometra od namiotu, koło wielkiej sosny i śladów ogniska palonego pod tym drzewem, znaleziono ciała dwóch studentów: Jurija Kriwoniszenko 24 letniego studenta wydziału inżynierskiego i Jurija Doroszenko 21 letniego studenta ekonomii. Leżeli bosi i rozebrani do bielizny. Ich ręce były poparzone ogniem. Zapewne zbytnio zbliżali je do ogniska. Dziwne?

– Nie. Nie dziwne. W nocy, boso, w bieliźnie, przy mrozie -30 stopni?

Na pniu sosny widać było ślady wspinania się. Być może któryś ze studentów próbował stamtąd zobaczyć, co stało się z ich namiotem? 300 metrów od sosny, w stronę namiotu, leżało ciało Diatłowa. 180 metrów dalej w tym samym kierunku znaleziono zwłoki Rustema Sołobodina 23 letniego studenta wydziału inżynierskiego, a po dalszych 150 metrach, znaleziono martwą Zinę Kołmogorową. Domyślono się, że cała trójka usiłowała powrócić do namiotu, ale padali kolejno jedno po drugim, zabici straszliwym mrozem. Dopiero później, na sekcji w Swierdłowsku okaże się, że Kołmogorowa miała pękniętą podstawę czaszki, a Sołobodin dość rozległe pęknięcie czaszki w okolicy czołowej. Te obrażenia, jak i inne, o których później, były bardzo charakterystyczne.

Pomimo dużych spustoszeń w tkankach wewnętrznych, nie posiadały uszkodzeń na skórze. Bardzo to myliło ekipę poszukiwawczą, która początkowo uważała zabitych studentów, za ofiary mrozu.

Poszukiwania ciał czworga pozostałych członków wyprawy okazały się nieskuteczne. Na razie nie odnaleziono nikogo więcej.

Wszystkie pozostawione przez wyprawę ślady układały się w scenariusz może nawet logiczny, ale jednocześnie bezsensowny. W nocy, na biwaku stało się coś takiego, co doprowadziło grupę śpiących studentów do szczytu paniki. Nie próbując, lub może nie mogąc otworzyć namiotu, rozcięli cały jego bok i przez powstały otwór rzucili się do panicznej ucieczki. Tak, jak stali. Jedni ubrani, inni nieubrani. W butach, w jednym bucie, na bosaka, wybiegli na mróz trzydziestostopniowy i uciekali tak przez całe półtora kilometra, a potem przez około dwie godziny nie śmieli powrócić do namiotu!

Próbowano ratować się, zapalając ognisko, obserwowano namiot, wspinając się na drzewo, ale wrócić do namiotu postanowiło tylko troje studentów i to dopiero wtedy, gdy siły ich już kompletnie opuszczały. Dlatego nikt już nie dotarł do namiotu.

Przecież to horror! Co mogło ich tak przestraszyć??! W dodatku to COŚ nie pozostawiło po sobie żadnego śladu! Wokół namiotu znaleziono tylko ślady studentów, kończące się gremialną, paniczną ucieczką, w dół, na przełęcz, w stronę lasu! W namiocie znaleziono aparat fotograficzny i kronikę wyprawy, spisywaną codziennie przez Igora Diatłowa. W aparacie fotograficznym znajdował się film, a na nim ostatnie zdjęcie, wykonane podczas stawiania namiotu. Eksperci ocenili na podstawie cieni różnych przedmiotów, znajdujących się na zdjęciu, że namiot rozkładano około godziny 17 i o 18 na pewno już był postawiony. Nic!

Dosłownie nic nie wskazywało na to, co niedługo się tutaj stanie. Jedynie może, trochę dziwne było to, że namiot ustawiono na nagim stoku góry, a nie w lesie, gdzie na pewno nocą byłoby trochę cieplej. Poza tym, studenci nie musieli wchodzić na ten stok. Nie znajdował się na trasie ich marszu. By na niego wejść, studenci musieli zboczyć ze swojej drogi. Ten fakt dał podstawę do przypuszczenia, że wyprawa może trochę zbłądziła i wykorzystała wzniesienie do lepszego rozejrzenia się w terenie?

„Działanie nieznanej siły”

W maju 1959 roku zorganizowano drugą ekspedycję poszukiwawczą, która miała odnaleźć zwłoki czworga pozostałych członków wyprawy Diatłowa. Oprócz już znanych Państwu – przewodnika Aleksandra Zołotarjowa i studentki Ludmiły Dubininy, byliby to jeszcze: Francuz Mikołaj Thiebeaux- Brignolle 24 letni student wydziału inżynierskiego i Aleksander Kolewatow 25 letni student wydziału geotechnicznego. Tym razem zwłoki odnaleziono. Znajdowały się niedaleko sosny, pod którą rozpalono wtedy ognisko, w niegłębokim jarze, położonym od drzewa o jakieś 75 metrów. Martwi leżeli pod prawie pięciometrową warstwą śniegu! Wszyscy byli bardzo lekko ubrani i nie mieli obuwia. Po ubraniu zwłok, można było odtworzyć pewne fragmenty wydarzeń. Dubinina miała nogi owinięte spodniami Kriwoniszenki, co sugeruje, że zdjęła je ze zmarłego kolegi, aby owinąć nimi swoje bose stopy.

Z kolei Zołotarjow, miał na sobie futro Dubininy, co świadczy, że zdjął je ze zmarłej koleżanki, a to z kolei pokazuje, że pomimo podobnych obrażeń, jakie oboje odnieśli, Zołotarjow żył od niej jednak trochę dłużej. Początkowo myślano, że po prostu wszyscy studenci zamarzli, ale sekcja zwłok przyniosła informację wręcz sensacyjną. Pomimo braku na skórze denatów śladu urazów, wewnątrz studenci byli po prostu zmieleni! Zgnieceni!

Czy jak to nazwać? Francuz miał strzaskaną czaszkę, Dubinina i Zołotarjow zmiażdżone klatki piersiowe, a Kolewatow rozległe obrażenia głowy i twarzy. Zaskoczeni anatomopatolodzy określali owe zniszczenia, jako podobne do urazów powstałych podczas uderzenia człowieka przez rozpędzony samochód. Obrażeń takich nie jest w stanie zadać człowiek jakąkolwiek bronią, pozostającą w jego dyspozycji. Dodatkowo Dubinina miała usunięty język i duży fragment przepony jamy ustnej, czyli najprościej mówiąc, dna jamy ustnej. Są ludzie, którzy piszą, że Dubinina sama sobie odgryzła język. Proszę Państwa. Można sobie odgryźć jakiś fragment języka, szczególnie w momencie uderzenia w twarz, lub bardziej, silnego uderzenia od dołu w podbródek, ale nie można sobie samemu WYGRYŹĆ języka, a już na pewno nie można sobie samemu wygryźć dna jamy ustnej. Jeśli opis obrażeń studentki jest prawdziwy, mamy może do czynienia z podobnym zjawiskiem, jakie zdarza się amerykańskim farmerom, którym COŚ atakuje krowy. Nocami na pastwiskach COŚ zabija krowy.

Ćwiartuje, wykrawa z nich narządy, w tym właśnie języki i to w podobny sposób, właśnie poprzez dno jamy ustnej. Amerykańscy kowboje organizują się w oddziały ochronne, uzbrojone w broń automatyczną i mimo tego, jak dotąd, nie schwytali nikogo. A wszystkim chyba wiadomo, że amerykańscy kowboje na pewno nie są safandułami, którym można bezkarnie grać na nosie. Nie intryguje Państwa te pięć metrów śniegu, kryjącego pod sobą zabitych? To przecież właśnie dlatego nie znaleziono ich zwłok w trakcie pierwszej wyprawy poszukiwawczej. Nie tylko mnie intrygował ten śnieg, nasypany w nadzwyczajnych wprost ilościach, bo w zeszłym roku, znany rosyjski podróżnik Siergiej Sjemaszkin postanowił urządzić wyprawę na miejsce tragedii grupy Diatłowa równo w tym samym czasie, co wtedy uczynili to studenci. Na miejscu ustawiono podobny do poprzedniego namiot i rozcięto jedną jego powierzchnię tak, jak to kiedyś zostało zrobione. Martwych studentów imitowały worki wypełnione śniegiem, ułożone dokładnie w tych miejscach, na których wtedy znaleziono zwłoki.

Na miejsce eksperymentu powrócono dokładnie po takim samym czasie, jaki upłynął wtedy od rozbicia namiotu przez studentów, do odnalezienia go przez grupę poszukiwawczą.

Co stwierdzono? – Od momentu postawienia namiotu, napadało 35 cm śniegu, ale na workach śniegu było zaledwie kilka centymetrów! Wszystkie ślady poprzedniej bytność eksperymentatorów zostały zasypane, rozcięty namiot wypełniony był śniegiem.

Uderzająca jest ta rozbieżność.

Wtedy zabici leżeli pod 5 metrową warstwą śniegu, teraz imitacje zwłok pokrywało zaledwie kilka centymetrów śniegu. Więc co się tam wtedy stało na litość Boską? Czworo zabitych zasypano śniegiem, a pięciorga pozostałych nie zasypano?

Z takimi obrażeniami, jakie mieli, czwórka podróżników nie mogła sama sobie wykopać jamy w śniegu, co czasami się sugeruje. Francuz na pewno im w tym nie mógł pomóc. Jego strzaskana czaszka świadczyła, że został zabity w ułamku sekundy. Nie mogła też pomóc Dubinina, której połamane żebra przebiły serce…

Jeszcze w maju 1959 roku umorzono śledztwo w sprawie śmierci wszystkich uczestników wyprawy Diatłowa. Oficjalny raport podaje, że w miejscu tragedii nie stwierdzono obecności nikogo innego, jak samych tylko członów wyprawy. Raport kończy się dość niezwykłym, jak na Związek Radziecki określeniem, że przyczyną śmierci studentów było „działanie nieznanej siły”. Teren wokół góry Otorten i Przełęczy Diatłowa zamknięto aby nie prowokować podobnych incydentów. Zakaz po pewnym czasie zniesiono, no i jakby na ironię:

W roku 1961 w tym samym rejonie przebywała grupa studentów geologii z Leningradu. Tym razem za dnia, nagle, członkowie grupy w panice wybiegli z chaty myśliwskiej, w której przebywali, rozbiegając się na wszystkie strony. Znaleziono ich martwych, co dziwne, w takiej samej odległości od chaty.

W roku 1964 grupa geologów rozbiła biwak pod znaną już Górą Umarłych. Jeden z grupy, o nazwisku Polakow, udał się na polowanie. Będąc w lesie, poczuł nagle silne odczucie obezwładniającego strachu. Wkulił się w jakiś wykrot i jakby sparaliżowany niezrozumiałym strachem, czekał nie będąc w stanie nawet logicznie myśleć. Po pewnym czasie to okropne uczucie go opuściło i zdenerwowany incydentem, pobiegł czym prędzej do obozu. W obozie wszyscy już nie żyli! Kierownik grupy leżał twarzą do ziemi, zaciskając w dłoni pistolet, z którego strzelił tylko raz. Wokół trupa jednego z kolegów COŚ omotało namiot, zerwany z masztów. Namiot palił się. Trzeci kolega, zabity, leżał koło drzewa, a czwarty zniknął bez śladu.

Tym razem władza nie bawiła się w subtelności. Nakazała zachowanie absolutnej tajemnicy, a śmierć członków wyprawy, jak oficjalnie ogłoszono, nastąpiła w wyniku spożycie nieświeżych konserw!

W roku 1974, w pobliżu Góry Umarłych, dosłownie na oczach kolegów, zniknął młody geolog, syn wysoko postawionego działacza partyjnego. Afera była nie z tej planety, ale chłopca nie odnaleziono.

W roku 1999 koło Przełęczy Diatłowa zaginęła para małżonków. Nie odnaleziono ich.

Teraz już Państwo wiecie, dlaczego Mansowie nazwali to miejsce Otorten? – NIE CHODŹ TAM! Sprawa Góry Umarłych i Przełęczy Diatłowa raz po raz odżywa na nowo. Za każdym razem odkrywa się jakieś nowe fakty. Na przykład wspomnienia kogoś, kto dożył naszych czasów i nareszcie nie boi się mówić, albo jakieś nieznane dotąd dokumenty. Zagadka zaczyna gonić zagadkę, bo na przykład, dlaczego zwłoki studentów wykazywały skażenie radioaktywne? Albo, są poszlaki, że trupów na Górze Umarłych było więcej! A więc ilu ich było? Dziewięcioro, czy jedenaścioro? Ale to temat na zupełnie inne opowiadanie…

Źródło:
http://www.vismaya-maitreya.pl/zakryte_zagadki_nie_jestesmy_sami.html