DCIM104GOPRO

Z Meksyku, z którym już się zaprzyjaźniłam, wjeżdżam do nieznanego mi kraju, o którym wcześniej słyszałam sprzeczne opinie z przewagą tych złych, ostrzegających przed czyhającymi niebezpieczeństwami. Na granicy trzeba było stoczyć bitwę z celnikami meksykańskimi, którzy chcą pobierać opłatę 390 pesos (ok. 24USD) podatku za ‘wyjazd’ z ich kraju. Nie jest to do końca uregulowane, mnie ostrzegła koleżanka, więc wydrukowałam bilet lotniczy na którym przyleciałam, gdzie było napisane, że podatki są wliczone w jego cenę. Jednak pan stwierdził, że nie jest to wyszczególnione i skąd on ma wiedzieć, że ten konkretny meksykański podatek też tam jest? Więc mówię mu „przecież to są 52 dolary podatku, na pewno jest tam ten wliczony!” na co on wziął z kupki papierów jakiś wydrukowany bilet, żeby mi pokazać książkowy przykład wyszczególnienia podatków, i co widzę? Małgorzata Jakaśtam, bilet z Warszawy do Cancun. W całej powadze sytuacji i mojej zdeterminowanej postawie i błagalnej minie prawie się roześmiałam. A to sobie wybrał przykład.

W każdym razie, nie zapłaciłam. Powiedział mi, że na następny raz mam mieć porządnie wydrukowany bilet. Zapewniłam go, że tak zrobię. Była jeszcze jedna Polka, która w ogóle nie miała wydrukowanego biletu, ale też się wykłóciła i wyprosiła i nie zapłaciła. Z kolei parka Włochów niemówiących porządnie w żadnym języku musieli zapłacić.

W każdym razie, po chwili dojechaliśmy do granicy z Belize, gdzie trzeba było przejść przez kontrolę. Wszyscy musieli wysiąść z autobusu i stanąć w kolejce po pieczątkę w paszporcie. Okazuje się, że podobnie jak w Stanach – trzeba znać adres pobytu w kraju, do którego chcemy wjechać. Mam nauczkę na przyszłość, żeby zawsze jaki adres mieć w zanadrzu – może to być obojętnie jaki hostel czy hotel. W tym wypadku nie wiedziałam, jaki dokładnie adres ma mój host z Couchsurfingu w San Ignacio, więc wpisałam nazwę jego wioski i jego imię i nazwisko. Pani w okienku nie była zadowolona, ale zatwierdziła. Śmiałam się też z karty informacyjnej, którą turyści muszą wypełnić wjeżdżając do Belize – było tam pole „zawód” i nie miałam pojęcia co wpisać, wpisałam więc dla jaj „pisarz”. Mogłabym równie dobrze wpisać „elektryk”, dla frajdy!

Udało się, dostałam pieczątkę i zasiadłam w starym, amerykańskim szkolnym autobusie przerobionym na środek transportu w Belize. W rytm przebojów z lat 80tych, z grubym, ale sympatycznym panem kierowcą, ruszyliśmy w drogę do Belize City. Bilet kosztował 150 pesos (9USD) za 4 godziny jazdy. Zajadałam się moimi przysmakami kupionymi jeszcze w Meksyku, tamales i empanadas.

Dojechawszy do Belize City miałam przesiąść się na drugi autobus, do San Ignacio. Złożyło się tak, że odjeżdżał dokładnie w tym samym czasie, gdy przybyliśmy, przerzuciłam więc tylko plecak z jednego busa do drugiego, wsiadłam, i tym razem w rytmie bardziej latynoskiej muzyki walącej z głośników i wśród spoconych ciał belizeńskich, ruszyliśmy w kolejną czterogodzinną drogę, tym razem za ok. 4USD.

Gdzieś po drodze zaczęło lać. Mogłam też podziwiać zmieniający się krajobraz za oknem – zieleń, zieleń i jeszcze raz zieleń. Dużo dżungli, same drzewa, palmy i „autostrada” czyli po prostu szosa bez żadnych linii czy poboczy. Autobus zatrzymywał się co chwilę, łapiąc nowych pasażerów i pozwalając wysiąść innym. Kobiety belizeńskie MAJĄ TYŁKI. Patrzałam na nie, z trudem przeciskające się przez wąskie przejście i nie mogłam wyjść z podziwu. Myślałam, że to ja mam problem, zawadzając tyłkiem o stoły i krzesła. O, nie. Przeciętna belizeńska kobieta tyłkiem mogłaby obdzielić piętnaście przeciętnych Polek. O, tak.

Zmieniały się też języki, które słyszałam. Już nie byłam taka pewna siebie z moim hiszpańskim. Belize jest jedynym krajem w Ameryce Centralnej, w którym urzędowym językiem jest angielski. Ale to nie jest taki zupełnie normalny angielski, wiadomo. Mają swoje akcenty i wyrażenia. Poza tym jest kreolski, hiszpański i jeszcze jakieś inne dialekty. Dlatego już sama nie wiedziałam, czy mam pytać po hiszpańsku, czy po angielsku. Poza tym, w pewnym momencie wsiedli ludzie, którzy wyglądali jak Amisze. W kapeluszach, kobiety w sukniach i chustkach na głowach i w jakim języki oni mówili, nie miałam pojęcia. W dodatku w Belize jest o godzinę wcześniej niż w Quintana Roo, skąd jechałam, czyli cofnęłam zegarki. Ulewa za oknem i inny krajobraz dodatkowo wzmagał surrealistyczne wrażenia z wjazdu do nowego kraju, uczucia, które zapewnia tylko podróżowanie.

O tym, jak mili są ludzie w Belize, przekonałam się, gdy wysiadłam w San Ignacio, małej wiosce niedaleko granicy z Gwatemalą. Mój host na swoim profilu wyjaśnił enigmatycznie, jak dotrzeć do jego domu: „Zapytaj kierowcę, może będzie wiedział”. Wysiadłam więc za wcześnie, mogłam kontynuować tym samym autobusem aż do wioski San Jose Succotz, gdzie mieszkał. Ale nie szkodzi – jak tylko zapytałam pierwszą lepszą dziewczynę, powiedziała mi, w który bus wsiąść. Inny chłopak, usłyszawszy to, powiedział mi, kiedy nadjeżdżał ten autobus, zapytał, dokąd jadę i okazało się, że on też tam wysiada. Z ulgą wsiadłam do autobusu i już nie musiałam się martwić o to, w którym miejscu zatrzymać go, bo ten miły chłopak zrobił to za mnie. Wysiadliśmy, wskazał mi dom mojego hosta, podziękowałam mu i ruszyłam na poszukiwanie.

I jestem, w małej wiosce zaledwie kilometr od granicy z Gwatemalą, w domu pana, który zarządza strefą celną w całym Belize, czyli chyba jest ważną personą. Niski, z wielkim brzuchalem, Gonzalo przypomina mi szefa mafii, ale widać że ma złote serce. Z czułością mówi o swoich córeczkach i jest bardzo dumny ze swojego domu i życia. Oczywiście zaproponował mi pracę, opiekę nad domem i dziećmi, za całe 15USD za dzień! Z żalem odmówiłam, ponieważ chcę odkrywać kolejne kraje. Śpię w moim namiocie, rozłożonym pod dachem na ganku, a obok śpią inni couchsurferzy, para z Kanady, z którą poszłam do ruin Majów. Po drugiej stronie ulicy płynie piękna rzeka Mopan, a hałas, jaki robią niezliczone ptaki, żaby i kto wie co jeszcze, jest jedyny w swoim rodzaju.

W każdym razie, Belize jest najmniej zaludnionym krajem w Ameryce Centralnej – 15 osób na kilometr kwadratowy. Prawie 53% mieszkańców to Belizeńscy Metysi – potomkowie Majów i Hiszpanów. 26% to Kreole – pochodzący z połączenia Afrykańskich niewolników przywiezionych do Belize około 1800 roku i Angielskich i Szkockich założycieli pierwszych kolonii na wybrzeżu. 11% to Majowie, czyli potomkowie oryginalnych mieszkańców tego regionu. 6% to Garifuna – mieszanka pochodząca od afrykańskich niewolników i Karibów – indiańskich ludów zamieszkujących Wyspy Antylskie i północne regiony Ameryki Południowej. Whoa! Niezła mieszanka w tym Belize, co?

I jeszcze niemieccy menonnici – co myślałam, że to amisze. Skąd oni się tam wzięli? Anabaptyści, którzy wyjeżdżali w XIX wieku z Rosji i Żuław do Kanady, z czasem rozsiali się po bardziej oddalonych regionach, do Pensylwani, Meksyku i aż do Belize. I sobie żyją tutaj, niektórzy bardziej konswerwatywni, inni mniej. W sumie jak żyć bez zdobyczy technologii i innych przywilejów, to dlaczegoby nie w ciepłym klimacie?

W każdym razie, w Belize jest wiele obszarów bogatych w archeologiczne odkrycia i ruin miast budowanych przez Majów. Niecałe dwa kilometry od domu Gonzalo, w San Jose Succotz, znajduje się jedna z takich stref archeologicznych o nazwie niemożliwej dla mnie do wymówienia – Xunantunich. Nieznana turystom i niewymieniana w przewodnikach, jest prawdziwym klejnotem jak dla mnie (nie cierpię turystycznych pułapek!). Nazwa oznacza „kamienną panią”, której duch podobno ukazał się komuś z wioski. Odkryta pod koniec XIX wieku, zajmuje ok. 2,6 km kwadratowego powierzchni i składa się z kilku kompleksów i jednej dużej piramidy (42m), na którą można wejść i podziwiać otaczającą dżunglę. Na jej szczycie kiedyś było 13 komnat, zamieszkiwanych przez najważniejszych członków. Trzynaście, bo wg Majów niebo miało 13 poziomów, i to miało przybliżać tych najważniejszych do nieba właśnie. Piekło miało 9 poziomów. Ogólnie Majowie byli niesamowicie inteligentni i ogarnięci jak na swoje czasy – znali koncept koła, ale go nie używali – pierwsi hipsterzy? Radzili sobie świetnie, transportując dobra kilometrami, określając pory roku, kalendarz, itd. Więcej do poczytania oczywiście tutaj https://pl.wikipedia.org/wiki/Cywilizacja_Maj%C3%B3w .

Także tyle o Belize jak na razie, jutro ruszam do Gwatemali, gdzie też będą ruiny, Couchsurfing i wolontariaty!

Źródło: dzięki uprzejmości i za zgodą:
https://magdameetsworld.wordpress.com/2016/04/06/o-belize/