O Filadelfii do pewnego momentu nie wiedziałam wiele więcej niż to, że jest to miasto pełne historii i że podobało się mojemu dziadkowi w 1964 roku. Położona jest zaledwie dwie godziny jazdy od Nowego Jorku, nad rzeką Delaware. Nazywana jest również miastem braterskiej miłości, co wywodzi się z jej długiej historii założenia. Krótko mówiąc, pierwsi byli tam członkowie plemienia Delawarów, później ziemie zostały podbite przez przybyszów z Europy, następnie przez Holendrów, aż w końcu król Karol II Stuart przyznał prawa do tej ziemi Williamowi Pennowi (który założył stan Pensylwania).

William Penn okazał się równym gościem, który nie chciał bezczelnie wykonywać swojego prawa, przejmując ziemie, tylko legalnie odkupił od Delawarów te ziemie, aby zapewnić spokój sobie i swojemu ludowi. Czyli zamiast siłą, sposobem. Lokalna legenda głosi, że William oraz przywódca plemienia Delawarów zawarli pakt o przyjaźni, a ponadto Penn, który w przeszłości przeżył prześladowania religijne, położył nacisk na tolerancję religijną w swojej kolonii.

Dzięki temu miasto nabrało specjalnego znaczenia i było świadkiem najważniejszych wydarzeń w historii Stanów Zjednoczonych – pierwszych kongresów kontynentalnych na których uchwalono Deklarację Niepodległości Stanów Zjednoczonych oraz kongresu konstytucyjnego.

Ja do Filadelfii dojechałam samochodem z kolegą z Couchsurfingu, bez konkretnego planu zwiedzania. Wiedziałam tylko, że koniecznie muszę zobaczyć „Schody Rocky’ego Balboa”, czyli ze słynnej sceny. Pojechaliśmy również zobaczyć najstarszą ulicę w mieście oraz napiliśmy się piwa w najstarszej tawernie. Udało nam się trafić na letni koncert jazzowy nad rzeką, przeszliśmy się również cudownym nabrzeżem, rozkoszując się spokojem, wolniejszym tempem i innym charakterem Filadelfii (a mówiłam, że wszystko porównuję do Nowego Jorku?).

Późnym wieczorem okazało się, że pewna para z Lancaster, położonego godzinę drogi od Filadelfii, mogą nas ugościć, chociaż na kanapie w salonie, ale zawsze. Pojechaliśmy więc, Manny’ego kabrioletem, ja po drodze patrzałam w niebo i podziwiałam gwiazdy, które rzadko można zobaczyć w Nowym Jorku. Ciesząc się, że pomyślałam i wzięłam moją super matę i śpiwór, smacznie spałam na podłodze w pokoju gościnnym u Oriany i Travisa w pięćdziesięciotysięcznym Lancaster, które jak okazało się następnego dnia kryło w sobie więcej uroków i niespodzianek, niż możnaby było przypuszczać.

Z samego rana udało mi się poznać Orianę, która pracuje również w armii, i było dla mnie szokiem zobaczyć młodą, śliczną dziewczynę w mundurze (myślałam, że to będzie jakaś parka w średnim wieku). Powiedziała nam, że wieczorem pracuje w nowootwartym barze, i że jeśli zostaniemy, to mamy wpaść i możemy spać jeszcze jedną noc bez problemu. I tak nie wiedziałam, czy to był sen, czy jawa, bo to było jakoś o 7 rano.

Wstaliśmy i od razu udaliśmy się na miejscowy rynek, na którym sprzedawano głównie produkty Amiszów, czyli naturalne, niepryskane, cudowne i tanie. (Tańsze niż w Nowym Jorku przynajmniej!)

Byłam głodna jak wilk, więc kupiliśmy akurat jedzenie z kuchni arabskiej, bo tak pięknie pachniały falafele i inne cuda, a od Amiszów kupiliśmy jabłka i brzoskwinie, po czym wyruszyliśmy na podróż przez wioseczki Amiszów, otaczające Lancaster.

Pennsylvania jest pierwszym i najstarszym miejscem, w którym osiedli Amisze przybyli z Europy. Amisze są chrześcijańską wspólnotą protestancką wywodzącą się od 200 założycieli ze Szwajcarii. My, Polacy niewiele o nich wiemy, gdyż obecnie w Polce żyje podobno jedna tylko rodzina Amiszów.

Najstarsza wspólnota Amiszów żyje właśnie w hrabstwie Lancaster, gdzie sięga 20 tys. Nie wiem czemu wybrali właśnie Pensylwanię na miejsce do życia, może to piękne krajobrazy i cudowne okolice, a może to ta tolerancja religijna, o którą walczył William Penn. Wiem w każdym razie na pewno, że chciałabym mieszkać otoczona ich farmami, bo miałabym dostęp do świeżych i zdrowych produktów, a i ich styl życia zmusza do refleksji nad naszymi własnymi, nad tymi wszystkimi dobrami materialnymi, czy one są nam naprawdę potrzebne?

Jechaliśmy więc poprzez pola, zatrzymując się w niektórych wioskach. Pierwszym przystankiem była miejscowość, w której znaleźliśmy sklep z rzeczami używanymi. Był on tak ogromny, że przejście z jednego końca na drugi zajęło mi dobre pół godziny. Było tam wszystko. Od starych tablic rejestracyjnych, zastaw stołowych, zabawek, telefonów, mebli, książek, figurek, filiżanek, młotków do obrazów, obrusów, wszystkiego. Chciałam, naprawdę chciałam coś kupić dla mojej kuzynki, ale po prostu straciłam głowę w takim wyborze i w końcu nie kupiłam nic. Potem Manny namawiał mnie na lody, ale byłam jeszcze pełna po śniadaniu. Weszliśmy do piekarni, gdzie były darmowe próbki tradycyjnego ciasta jabłkowego, których zjedliśmy chyba ze cztery, bo były przepyszne. Obejrzeliśmy też tradycyjne obrusy i serwetki, w których wyrabianiu specjalizują się Amisze.

Następnie udaliśmy się do kolejnej wioski o nazwie „Intercourse”, którym to słowem określa się również po prostu stosunek płciowy, cieszy się więc dużym powodzeniem i podobno frajdą jest wysłać komuś stamtąd pocztówkę. Tam zaszliśmy do sklepu z pamiątkami, w którym właścicielka poleciła nam lokalną lodziarnię oraz wycieczkę do pobliskiej fabryki czekolady w Hershey. Jest to taki nasz Wedel.

Poszliśmy więc do lodziarni, która mieściła się na małym ryneczku. Za ladą stała młoda Amiszka, która z uśmiechem podawała lody i domowej roboty czipsy. Wzięliśmy więc wszystko. Ja oczywiście wybrałam smak Butter Pecan, mój ulubiony smak odkryty w Ameryce, jeszcze z czasów, gdy pracowałam z puddingiem ryżowym. Usiedliśmy na ławce i rozkoszowałam się najlepszymi lodami, jakie miałam okazję w życiu jeść. Bo były z mleka od krówek z farmy 3 kilometry dalej, z naturalnych składników, w waflu wypiekanym na miejscu. Zagryzłam je tymi czipsami nie z tej ziemi i sama nie wiedziałam, czy jest mi dobrze na żołądku, czy już nie bardzo.

Pojechaliśmy do Hershey, skąd wywodzi się słynna czekolada, po drodze jadąc Aleją Czekoladową lub Ulicą Orzechową… Fabryka pełna była ludzi i rodzin z dziećmi, ale załapaliśmy się na darmową przejażdżkę małą kolejką, po drodze dowiadując się wszystkiego na temat powstania i historii fabryki. Super frajda dla dzieci, dla dorosłych zresztą też.

Wróciliśmy do Lancaster i przeszliśmy się po tamtejszym centrum. Potem udaliśmy się do baru, w którym pracowała Oriana. Jest to pierwszy taki bar w Lancaster, z rooftopem czyli dachem, na którym mieści się bar i stoliki. Bardzo fajny, na miarę Nowego Jorku, więc cieszył się ogromnym powodzeniem. Weszliśmy tam, Oriana zaserwowała nam napoje, a przy okazji spróbowałam drinka Manhattan od pewnego sympatycznego, poznanego w windzie pana. Siedzieliśmy sobie z Mannym, aż dołączył do nas Travis, ukochany Oriany, który jest zawodowym graczem w baseball. Później doszły do nas jeszcze ich współlokatorki z koleżanką, i świetnie nam się rozmawiało. Klimat był jakiś taki inny, wyluzowany, małe miasteczko, wszyscy opowiadali, jacy to są zadowoleni, że tam mieszkają. Travis wychował się na Bronxie w Nowym Jorku i nie cierpiał tego miasta, kochał za to Lancaster.

Podobnie jego współlokatorka, która, pracując zdalnie, mogła zamieszkać gdziekolwiek, a wybrała właśnie to miasto. Pytali mnie, jak mi się podoba w Lancaster, a może jednak chciałabym zostać, że zawsze będę mile widziana, jak będę chciała wrócić… Bardzo miło

Następnego dnia poszliśmy z Orianą i Travisem na śniadanie do pobliskiej naleśnikarni, chyba słynnej bo zapchanej ludźmi. Naleśniki, które jedliśmy były po prostu przepyszne, i w dodatku do ciekawej rozmowy z nimi stanowiły idealny poranek. Trudno było nam się rozstać, zaszliśmy jeszcze do sąsiedniego organicznego sklepu, w którym kupiłam polecaną przez nich Kombuchę, magiczny zdrowy napój, który tam kosztował 3.85$, a na Manhattanie 5.99$. Małe rzeczy, które przykuwają uwagę i sprawiają, że aż by się chciało w takim Lancaster pomieszkać.

Poza tym czuło się taki spokój, przestrzeń i inny klimat. Siedząc na ganku Oriany i Travisa w jednym z setki szeregowców na tej ulicy, w pewnym momencie chodnikiem przechodził mały chłopiec z zakupami. Nasze spojrzenia naturalnie się spotkały, i chłopiec się do mnie uśmiechnął. Odwzajemniłam mu się uśmiechem i od razu pojęłam urok tego regionu i zapewne każdego poza Nowym Jorkiem – bo tam raczej nikt się do nikogo nie uśmiecha, mijając go na chodniku.

Pożegnaliśmy się z Orianą i Travisem i odjechaliśmy, w drogę powrotną do Nowego Jorku, za którym w tym momencie absolutnie nie tęskniłam. Staliśmy w korkach, znów na tym Manhattanie, marzyłam tylko o powrocie do mieszkania Ray’a, gdzie czekała na mnie zupka chińska, którą żywiłam się przez ostatni miesiąc, bo Ray kupił cały karton na przecenie, i byłam strasznie, potwornie zmęczona, ale mimo wszystko pełna wrażeń i zadowolona z wycieczki. Urzządziliśmy sobie posiedzenie na dachu u Ray’a, za pogaduchami z Almą i wszystkimi i z powrotem do nowojorskiej rzeczywistości, która, po jakimś czasie, z powrotem wciągnęła mnie i rozkochała swoim urokiem, jak to z Nowym Jorkiem bywa.

Źródło:
www.magdameetsworld.wordpress.com/2015/09/27/o-filadelfii-i-kraju-amiszow