DCIM104GOPRO

Dotarłam do Flores, a właściwie miasteczka o nazwie Santa Elena położonego przy jeziorze Peten Itza na którym mieści się mała wysepka o nazwie Flores, bardzo popularny kierunek wśród backpacker’ów podróżujących utartym szlakiem przez Amerykę Centralną. Zatrzymują się w hostelach na wysepce, które nie są drogie, ale ja chciałam Couchsurfing koniecznie. Miałam więc kontakt z Marią, która mieszka w San Benito, czyli zaraz obok i poza Couchsurfingiem zajmuje się też wolontariatem, na który miałam się udać po krótkim pobycie u niej.

Dotarłam więc z dwoma quetzalami w portfelu (trochę źle wyliczyłam), nie miałam więc na taksówkę tuk-tuk (to taki motorek, co z tyłu ma miejsce na trzy osoby), żeby pojechać do Marii. Poszłam więc w poszukiwaniu bankomatu w skwarze popołudniowego słońca i myślałam, że zejdę po drodze, taka byłam zmęczona i spragniona. Ale znalazłam bankomat i wsiadłam do tuk-tuka wraz z dwiema innymi kobietami i moim ogromnym plecakiem. Cudo. Pan zawiózł mnie do San Benito, gdzie nie bardzo wiedziałam, gdzie szukać Marii, bo opis jej domu również był bardzo enigmatyczny na jej profilu. Ale zapytałam dwa razy, gdzie mogę znaleźć Marię i miejscowi poinstruowali mnie bez problemu. Ona czekała już na mnie w bramie (nie wiem, skąd wiedziała, że nadchodzę) wraz ze swoim małym siostrzeńcem Estebanem, a w środku czekał jeszcze drugi, Rodrigo (pierwszy 4 lata, drugi 4 miesiące). Zasiadłam z Marią na podłodze, biorąc Rodrigo na ręce, bo był słodki i tak sobie gawędziłyśmy; z ciekawością przyglądałam się jej ścianom, udekorowanym cytatami pozostawionymi przez Couchsurferów.

Maria okazała się być w 6-tym miesiącu ciąży. Tata dzidzi nie poczuwa się jednak za bardzo do swoich obowiązków, mimo że wcześniej byli dobrymi przyjaciółmi – i w sumie nadal są. W każdym razie Maria świetnie sobie radzi, w ogóle jest bardzo silną, stanowczą i ogarniętą kobietą. Ma swoje poglądy, opinie i twardo się ich trzyma, będąc jednocześnie bardzo otwarta i tolerancyjna. Wraz z jednym kolegą rozpoczęli kilka lat temu inicjatywę organizując wolontariaty w małej wiosce „La Lucha” („Walka”) położonej pięć godziny drogi od San Benito. Opowiedziała mi o realiach życia w wiosce, bo ja, dowiedziawszy się o tym z jej profilu Couchsurfingowego napisałam maila, że chcę się u niej zatrzymać, ale też chcę zrobić wolontariat. Więc zostałam zaakceptowana, na tydzień, ale dopiero od poniedziałku (był piątek).

Po południu pojechałam sobie znów tuk-tukiem na tę wysepkę Flores, poszukać internetu, zimnych lodów i zimnego piwa, bo strasznie mi się chciało. Słońce grzało niemiłosiernie, chodziłam sobie uliczkami, wysepka faktycznie jest śliczna, przypomina mi małe wioseczki w Hiszpanii. Znalazłam lodziarnię i kupiłam dwie gałki w wafelku za 13 Q (ok. 5zł), smak kokos i truskawka z sernikiem – myślałam, że zejdę tam z radości. Boże, jaką ja miałam ochotę na lody. Najlepsze w życiu i podróżowaniu są te małe, niepozorne przyjemności, które potrafią uszczęśliwić człowieka do granic możliwości.

Znalazłam knajpkę z WiFi i kupiłam sobie piwo lokalne (drogie tam było, za 16 Q – ok. 2USD) i wypiłam je chyba na trzy łyki, taka byłam spragniona piwnego smaku. Ogarnęłam rzeczy związane z używaniem internetu i przede wszystkim sprawdziłam adres knajpki polecanej przez innych blogerów, w której podobno było bardzo tanio. Poszłam więc tam i zamówiłam sobie burritos wegetariańskie i piwo – i za to wszystko zapłaciłam 20 Q. Dwadzieścia! 2.6 dolara, czyli trochę ponad 10 złotych. Alleluja!

Najadłam się, napiłam i ruszyłam w drogę powrotną, oczywiście tuk-tukiem, kupując trochę warzyw dla Marii. Posiedziałyśmy wieczorem, ale poszłam spać około 22 i spałam twardo aż do około piątej rano, kiedy to koguty tuż pod moim oknem zaczęły wydzierać się zardzewiałym ‘KUKURYKU!!’.

Cały dzień spędziłyśmy w domu, robiąc śniadanie, sprzątając, myjąc naczynia, nosiłam Rodrigo na rękach i ogólnie relaks pomieszany z drobnymi projektami wokół domu. Podoba mi się, jak prosto żyją tutaj, bez żadnych udogodnień, miliona zabawek, kuchnia jest skromna, jedzenie też proste. Dzieciaki biegają na dworzu między kurami, przechodząc z jednego domu do drugiego – bo zaraz obok mieszka siostra Marii ze swoim mężem i mamą. Ich mama zajmuje się Rodrigiem, siostra jest adwokatem, a jej mąż obecnie nie pracuje ze względów zdrowotnych, a jako że potrafi obrabiać drewno, wraz z Marią budują łóżeczko w kształcie półksiężyca dla jej córeczki. Zadziwia mnie, ile pomysłów ma Maria i jak kreatywna jest, biorąc to wszystko ze swojej głowy, a nie z Internetu. Podobnie z całą jej ciążą, ma jedną lichą książkę ze wskazówkami i opisem poszczególnych etapów i spokojnie idzie według niej, nie szalejąc z artykułami i forami w Internecie. To znaczy ja lubię nasz dostęp do informacji, tylko zadziwia mnie jak można sobie żyć bez tego wszystkiego.

Dzisiaj, w niedzielę, wstałyśmy wcześnie rano i razem z Marią i jej mamą pojechałyśmy tuk-tukiem do kościoła na mszę o siódmej. Podobało mi się, kościół był bardzo prosty, bez żadnych bogatych dekoracji. Śmieszny, młody ksiądz na koniec, podczas ogłoszeń parafialnych, mówił o jakimś wydarzeniu i mówi:

„Bilet kosztuje 5 Q i zapewnia wam wejściówkę do… nieba; haha oczywiście żartuję”

A to wszystko mówił jednostajnym głosem, więc nieliczni wyłapali żart i zaczęli się śmiać. Podobało mi się też, jak przy znaku pokoju wszyscy ucałowali się w policzki i podawali sobie dłonie.

Po kościele poszłyśmy odprowadzić koleżankę Marii do domu, bo była sama (a miała ponad 95 lat). W jej domu mieszka też jej córka i jej wnuczka z trzema córkami, i jeszcze jedna przygarnięta dziewczynka ze społeczności Majów, która chciała się kształcić. Babski dom, a wnuczka ma ponad 30 lat i jej najmłodsza córeczka ma zaledwie miesiąc i jeszcze nawet nie ma imienia. Zasiadłyśmy na kanapie, gawędząc o ciąży, dzieciach, sytuacji politycznej i innych pierdołach, a najstarsza pani o imieniu Eustolia (ta co ma 95 lat) zrobiła nam kawę i poczęstowała słodką bułeczką, cały czas krzątając się w kuchni i przygotowując śniadanie dla ludu. Wnuczka, Nancy, karmiła piersią swoją małą aż usnęła na kanapie i sobie poszła; została z nami jej ciotka Mireia i przejęłam od niej malutką dzidzię bo jej było ciężko. Wylądowałam więc z miesięczną dzidzią w ramionach, karmiąc ją mlekiem z butelki – gdzieś w środku Gwatemali. Kocham Couchsurfing.

Po wizycie wraz z Marią pojechałyśmy szukać kołyski dla jej maleństwa, chciała kupić koszyk i sama wyłożyć go poduszkami. Chodziłyśmy po sklepach z używanymi rzeczami i nakupowałyśmy dużo potrzebnych rzeczy – a wszystko tu jest tak tanie jak dla mnie! Po południu malowałam jeden z moich ulubionych cytatów na jej ścianie, a później ważkę na jej brzuchu – taką ma tradycję, że co miesiąc ktoś jej maluje brzuch podczas ciąży.

Najważniejszym wydarzeniem poprzedniego dnia, które było tematem numer jeden również dnia następnego było zabójstwo siedemnastoletniej dziewczyny nieopodal dzielnicy Marii. Okazało się, że została zastrzelona w swoim samochodzie ponieważ była uwikłana w romans z żonatym generałem. Maria opowiadała mi dużo o sytuacji politycznej Gwatemali, że tak naprawdę najważniejszą funkcję pełni wojsko i jego członkowie mają dużą władzę. Podobno żona tego generała zleciła zabójstwo kochanki. Miałam okazję zobaczyć, jak roznosi się plotka i jak może zmienić swoje wersje, a to że jej matkę też zabito, a to że coś tam… Te historie mrożące krew w żyłach cały czas krążą i wydają się być bardziej normalnymi, niż mogłoby się nam wydawać. Maria pokazała mi jakąś starą lalkę i powiedziała, że ma dla niej specjalne znaczenie, ponieważ należała do jej kuzynki, która została porwana i zamordowana w wieku 13 lat. Wyjaśniła tylko, że jej rodzice się rozwiedli i zaczęli ją rozpieszczać różnymi rzeczami, jacyś gangsterzy pomyśleli więc, że są bardzo bogaci i dlatego porwali ją dla okupu.

I tyle z Flores. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że chwytam ostatnie podrygi cywilizacji. Rozstałam się z Marią i wiem, że będziemy w kontakcie.

Źródło:
https://magdameetsworld.wordpress.com/2016/04/24/o-flores-i-pobycie-u-marii-w-san-benito/