DCIM103GOPRO

Początkowo mój plan był taki, żeby ominąć Los Angeles i pojechać prosto do San Diego.

Tymczasem spędziłam w LA ponad 10 dni z Kelly, pojechałam do San Diego na tydzień, a po Świętach wróciłam i odwiedziłam Connie, koleżankę poznaną w Nowym Jorku, i jestem u niej już czwarty dzień. Czyli zupełnie niespodziewanie spędziłam w tym mieście więcej czasu, niż planowałam, poznając je z dwóch stron, zupełnie odmiennych.

Ale od początku – najpierw, po San Luis Obispo, pojechałam do Oxnard, gdzie spotkałam się z Kelly. Pojechałyśmy razem na imprezę urodzinową jej koleżanki. Było bardzo fajnie, najadłyśmy się za wszystkie czasy, a na noc pojechałyśmy do znajomego Kelly, Scott’a. Scott jest DJ’em i bardzo miłym facetem, który akurat był na diecie oczyszczającej (czyli pił tylko płyny przez 10 dni), co podobno jest bardzo „Los Angeles”; w ogóle był bardzo, bardzo typowo ‘stąd’ – normalny, ułożony, porządny i starający się nie robić zbyt dużych oczu w reakcji na nasze opowieści o Couchsurfingu i spaniu w samochodzie. Ugościł nas przez dwie noce, pojechaliśmy do Venice Beach na spacer, byłam zachwycona atmosferą tam panującą, szczególnie, gdy przez godzinę podrygiwałyśmy w Drum Circle, czyli miejscu na plaży w którym gromadzili się ludzie z bębenkami i grali nieprzerwanie przez 24 godziny w weekendy. Santa Monica początkowo była odrębnym miastem, założonym w celu przyciągnięcia turystów, ze swoim słynnym molo z wesołym miasteczkiem, kanałami i gondolami. Teraz jest jedyną dzielnicą LA, która mi się podobała – ze swoim eklektycznym, unikalnym charakterem, mnóstwem artystów z porozkładanymi stoiskami wzdłuż promenady, dziwakami, muzykami, muralami, sklepikami. Scott zabrał nas też na przejażdżkę po najważniejszych miejscach w Los Angeles, czyli Universal Studios, Hollywood, Beverly Hills. Poznawanie tych miejsc (oczywiście z samochodu) uzmysłowiło mi kilka ważnych rzeczy:

Że 90210 to kod pocztowy Beverly Hills (ten serial nosił tytuł Beverly Hills 90210)
Że słynny napis “Hollywood” to po prostu nazwa dzielnicy, umieszczona na wzgórzu zapewne w celach informacyjnych. Nie wyróżniający się niczym znak, który nie zrobił na mnie żadnego wrażenia, jednak jakimś cudem stał się ikoną zachodniego wybrzeża i symbolem spełnienia marzeń.

Zupełnie przypadkowe spostrzeżenia, które zmusiły mnie do stwierdzenia „I po to właśnie przejechałam tysiące mil”, podróże kształcą.

Dawno temu agenci nieruchomości chcieli zareklamować nowobudowane osiedle o nazwie Hollywoodland, dlatego umieścili napis na wzgórzu, w celach komercyjnych. Później usunięto „land” i zostało samo Hollywood.

Następnego dnia udałyśmy się do domu Mark’a, hosta znalezionego przez Couchsurfing, który okazał się sześćdziesięcioletnim panem, mieszkającym w zaprojektowanym przez siebie domu z maleńkim domkiem gościnnym, w którym spędziłyśmy ostatecznie trzy noce. Mark pokazał nam obraz, który właśnie malował, poza tym okazało się, że był dyrektorem artystycznym i projektował wiele produktów kosmetycznych, uczył się gry na wiolonczeli dla czystej przyjemności i był zapalonym surferem. Podczas naszego pobytu nasłuchałyśmy się jego niezliczonych opowieści, Mark bardzo lubił mówić, mogłam więc tylko zadawać trafne pytania i pozwalać mu na nieprzerwane monologi ; ) Zabrał też nas na jedną z plaż i próbował nauczyć mnie surfować – okazało się to dużo trudniejsze, niż myślałam. Nawet nie udało mi się podnieść na desce, takie słabe mam ramiona; ale złapaliśmy kilka fal i leżąc na brzuchu cieszyłam się przejażdżką do samego brzegu. Napiłam się dużo słonej wody, namachałam się rękami i namęczyłam, ale byłam szczęśliwa, że udało mi się spróbować i zrozumiałam trochę, dlaczego ludzie mają na tym punkcie takiego bzika.

Po pobycie u Mark’a spędziłyśmy jeszcze jedną noc u Scott’a, a później zatrzymałyśmy się u Zack’a, kolejnego hosta z Couchsurfingu, tym razem w Redondo Beach. Zack był bardzo miły, kilka dni później wróciłyśmy tam, ja zostałam jeszcze dwie czy trzy noce. W międzyczasie pojechałyśmy na kolejną imprezę urodzinową znajomego Kelly, tym razem w Moor Park, gdzie wytańczyłyśmy się w rytmie lat 80tych.

Kelly nie jest typowym człowiekiem z tych okolic – sprzedała większość swoich rzeczy, ma samochód i rozkładanego kampera, ale doskonale opanowała sztukę życia w swoim Land Roverze. Mając członkostwo w siłowni otwartej 24 godziny na dobę, może brać tam prysznic; wiedząc co i gdzie kupować, nie potrzebuje kuchni, żeby się najeść. Wydaje bardzo mało pieniędzy i cieszy się prostotą. I to nie dlatego, że tych pieniędzy nie ma – ma, i to wystarczająco, ale jest w takim momencie w swoim życiu, że nie chce ich wydawać na byle co. Ogólnie jej misją podróżowania po Kaliforni jest znalezienie miejsca, w którym chciałaby kupić dom w przyszłości; w międzyczasie planując swoją wyprawę rowerową do Afryki. W Ameryce popularne są magazyny, które można wynająć za kilkadziesiąt dolarów miesięcznie; Kelly trzyma w takim magazynie wszystkie swoje rzeczy. Spędziłyśmy w nim chyba ze trzy dni, kiedy to pomagałam jej zorganizować, poukładać i uporządkować wszystkie graty i jej skarby.

Łącząc siły i zasoby wydawałyśmy bardzo mało, jedząc sałatki, owsianki i meksykańskie smakołyki z taniego supermarketu. Nie pamiętam ile razy byłyśmy w tym meksykańskim markecie, Puerto Vallarta, gdzie sprzedawali świeże tamales (typowy przysmak z Meksyku) za 1,69$. Do tego można było sobie nałożyć tyle dodatków, ile dusza zapragnie. Więcej nam do szczęścia nie było trzeba! Poza tym musiałyśmy zużyć ryże, kasze, makarony i oliwy, których Kelly chciała się pozbyć, więc gotowałyśmy, gdziekolwiek miałyśmy okazję.

Nauczyłam się wszelkich sztuczek, pozwalających na tanie przeżycie w jednym z najbogatszych miejsc w Ameryce. Darmowa kawa u mechanika czy w banku, mleko do muesli w kawiarni, zastąpienie balsamu do ciała oliwą z oliwek (odkrycie roku jak dla mnie), używanie sody oczyszczonej jako pasty do zębów i peelingu, sklepy ze wszystkim za dolara. Nie, żebym była spłukana, ale jakoś miałyśmy więcej frajdy i przynosiło nam satysfakcję kombinowanie i niewydawanie pieniędzy.

Poza tym codziennie uczyłam się czegoś nowego o ludziach stąd, o życiu w Kalifornii, i to z pierwszej ręki, bo od Kelly. Potrafiłyśmy siedzieć w bagażniku jej Land Rover’a (przez którego bywała źle oceniana, zawsze się śmiała „kto będzie podejrzewał, że ktoś śpi w Land Roverze”) z otwartymi tylnymi drzwiami przy plaży, patrząc na surferów i jedząc nasze sałatki, gadając godzinami o życiu i śmierci lub kontemplując widoki w kompletnej ciszy. Minęło bardzo dużo czasu, odkąd czułam się tak swobodnie w towarzystwie innej osoby, zaprzyjaźniłyśmy się mimo 13 lat różnicy wieku, pochodzenia, itd. Zupełnie przypadkowo spędziłyśmy razem ponad 10 dni, przebywając ze sobą 24 godziny na dobę miałyśmy więc wspólne żarciki, anegdotki, historie i rytuały. Na przykład ja rano robiłam kawę, a ona sałatkę, albo na odwrót, dbałyśmy o siebie nawzajem i pomagałyśmy sobie.

Oczywiście wszystko, co dobre, ma też swój koniec, my też rozstałyśmy się w pewnym momencie, co było ciężkie, ale wiedziałyśmy, że nieuniknione. Każda z nas potrzebowała towarzystwa drugiej osoby w tym momencie, czerpałyśmy inspirację z siebie nawzajem, ale musiałyśmy pójść w różnych kierunkach, żeby dalej szukać szczęścia. Było trochę łez i butelka wina, ale następnego dnia czułam się pełna sił i motywacji. Wiem, że jeszcze się kiedyś spotkamy.

Po Los Angeles pojechałam do San Diego, zabrałam się ze Scott’em. Byłam tam przez około półtora tygodnia, a w pierwszy dzień Świąt zabrałam się z dziewczyną jednego ze współlokatorów Andy’ego (mojego kolegi poznanego w Seattle, którego odwiedzałam w San Diego) do Los Angeles, gdzie była Connie. I będąc u niej przez kilka dni zobaczyłam LA z zupełnie innej strony, tej bardziej prawdziwej, gdzie liczą się pieniądze, status to, jakim samochodem jeździsz, jak się ubierasz, jakich ludzi znasz.

Connie sama w sobie jest osobą, której nie da się zaliczyć do jednej kategorii, i którą trzeba brać z przymrużeniem oka. Miałam okazję mieszkać z nią u Ray’a w Nowym Jorku przez miesiąc, więc nasłuchałam się jej wywodów na temat tego, jak ważne są pieniądze, że nie warto zadawać się z mężczyznami, którzy ich nie maja, itd, itp. Zawzięcie uczyła dwie dwudziestoletnie Rosjanki, które z nami mieszkały, jak zachowywać się na randkach, żeby wynieść z nich jak najwięcej korzyści. Z grupy naszych przyjaciół jedni lubili Connie, niektórzy jej nie cierpieli. Ja nauczyłam się ‘nakładać filter’ na to, co mówi, więc później mi już nie przeszkadzało. Poza tym dbała o nas wszystkie, potrafiła ugotować jedzenie dla całej zgrai, posprzątać, dawała nam kosmetyki i różne cuda do wypróbowania i ogólnie była nieszkodliwa.

Miałam okazję przebywać z nią w Nowym Jorku i w Los Angeles i z tej perspektywy widzę, jak ważny jest kontekst. Pieniądze są dużo ważniejsze w LA. Naturalnym jest, że rozmawia się o zarobkach, o cenach wszystkiego, o wartości. Connie podaje mi cenę wszystkiego, od miksera, suszarki, kosmetyków, które ma w domu do szynki czy sera w lodówce. „To jest bardzo dobra marka”, „to kosztuje tyle”, „ten samochód jest wart tyle i tyle”. Tu ocenia się ludzi po samochodzie, którym jeżdżą, wstydem jest posiadanie taniego auta. Najważniejsi znajomi to tacy, którzy mają dużo pieniędzy, dobre kontakty lub mogą zaoferować pracę. Pewnego dnia byłyśmy na imprezie na jachcie jej kolegi, i miałam okazję zobaczyć ludzi z Los Angeles, głównie młode dziewczyny. Było ich chyba z osiem wszystkie w wieku poniżej 25 lat, i co uderzyło mnie w nich najbardziej, była ilość makijażu na ich twarzach. Warstwa tak gruba, że wyglądało jak maska. Pomyślałam tylko, że jeśli teraz tak wyglądają, to co będzie za 10 lat?

Inną sprawą są operacje plastyczne, liposukcje, botoks, powiększanie piersi – rzeczy przyjmowane tu zupełnie naturalnie i bez zdziwienia. Podobnie jak kupowanie, kupowanie, kupowanie – nieograniczona konsumpcja i wypełnianie swoich mieszkań i domów produktami.

Z rozmowy z jednym ze znajomych Connie dowiedziałam się, że w LA zwyczajem jest, że mężczyźni płacą rachunki za kobiety w restauracjach i nie zdarza się, żeby było inaczej. Gdziekolwiek nie poszłyśmy, zawsze jej znajomi płacili za nas bez mrugnięcia okiem. Już w San Francisco byłoby inaczej, zazwyczaj rachunek dzieli się na pół. Wydaje mi się, że podobnie jest w Nowym Jorku, płaci raz facet, raz kobieta, lub się dzielą.

W każdym razie to całe gadanie o pieniądzach, posiadłościach, rzeczach, wartości, byłoby źle widziane w Nowym Jorku, co mogę to stwierdzić po reakcjach moich znajomych stamtąd. Inna sprawa to otwartość i wiedza o świecie, kolejna różnica między Kalifornią, a resztą miejsc, w których byłam. Ktoś stąd mi kiedyś powiedział, że Kalifornia jest tak piękna i ma tak wiele do zaoferowania (co jest prawdą, kilka najpiękniejszych parków narodowych, góry, plaże, ocean, pustynie), że jej mieszkańcy rzadko podróżują poza swój stan. Mogłabym to zaakceptować gdyby faktycznie okazało się, że ludzie korzystają z jej uroków i jeżdżą do najsłynniejszych parków narodowych na Zachodnim Wybrzeżu – Yosemite, Sequoia, Joshua Tree… Okazało się, że wcale tak nie jest, wielu mieszkańców miast nie lubi ich opuszczać i żyją sobie w swoich dzielnicach, bez świadomości, jakie cuda kryje ich stan.

W Nowym Jorku zupełnie naturalne było to, że się podróżuje, że każdy jest skądś indziej, że panuje wielokulturowy klimat, ludzie wiedzieli, gdzie są jakie kraje w Europie i sami podróżowali. Podobnych ludzi spotkałam na swojej drodze przez Teksas, Nowy Meksyk, Colorado, w Waszyngtonie i Oregonie. Jednak w Kalifornii zaczęłam spotykać się z innymi reakcjami na moje podróżowanie, a jak ty się utrzymujesz, a po co to robisz, co cię skłoniło do podróżowania, jak długo zamierzasz tak żyć, gdzie chcesz osiąść – pytania zadawane tonem raczej lekko nieufnym, z minimalnie wyczuwaną nutą kpiny czy pobłażania. Spotkałam wiele osób, które nigdzie nie jeżdżą, które nigdy nie były poza Stanami Zjednoczonymi, ba, ostatnio spotkałam dziewczyny, które nigdy nie opuściły Kalifornii. Niezrozumienie dla całej idei Couchsurfingu, przemieszczania się nie-wynajętym samochodem, niekorzystanie z hoteli… napotkałam wiele zdziwionych oczu i sceptycznych reakcji. Kiedy siedziałyśmy z Connie w jednym z kasyn w Las Vegas (gdzie można pójść do bufetu i najeść się za darmo, jeśli się wie, gdzie) doszli do nas jej znajomi, panowie około pięćdziesiątki, jeden z Las Vegas, jeden z LA. Wypytywali mnie, co robię, skąd biorę pieniądze, odradzali przesadne podróżowanie, aż w końcu po długim namyśle jeden z nich powiedział najgłupszą rzecz, jaką dotychczas słyszałam:

– Wiesz, Magda, przypominasz mi trochę pewien typ ludzi, społeczność która istniała tu, w Kalifornii w latach 70tych, nazywanych hipisami, nie wiem, czy o nich słyszałaś.

Na co drugi odezwał się z kpiną w głosie:

– Nie nie, teraz nazywa się ich „podróżnikami”.

I uśmiali się wszyscy, a ja miałam ochotę wstać i wyjść, ale stwierdziłam nie – chcę poznać różne rodzaje Amerykanów, nawet tych ignorantów, którzy tworzą stereotypy na temat swojego kraju. Nie wiem, czy naprawdę ten facet myślał, że hipisi byli tylko w Kalifornii…

Leann stwierdziła, że może ci ludzie są tak mocno utwierdzeni w tym, że ich styl życia jest tym jedynym, odpowiednim i właściwym, że jeśli pojawia się osoba, która to neguje poprzez swoje odmienne podejście do pewnych kwestii, czują się zagrożeni i regują właśnie w ten sposób. Może coś w tym jest. Jeśli całe życie spędzili na szukaniu sposobów zdobycia więcej pieniędzy poprzez ciężką pracę, widząc młodą, podróżującą w sposób oszczędny dziewczynę z zagranicy, nie bardzo wiedzą, jak to przyjąć.

Samo Las Vegas nie podobało mi się, nie rozumiem, co ludzie w nim widzą, wszystko jest sztuczne i zbudowane przez ludzi, pokryte powłoczką przesady i przereklamowania. Hotele i kasyna faktycznie są wielkie, neonów mnóstwo, ale nie wywarło na mnie dużego wrażenia. Podobała mi się jedynie podświetlana fontanna z pokazami w rytmie muzyki przed jednym z hoteli. Poza tym to naprawdę nic wielkiego, ale cieszę się, że byłam i zobaczyłam.

W każdym razie po kilku dniach spędzonych tam nie mogłam już więcej znieść słuchania rozmów i rozważań na temat pieniędzy. Dzień przed Sylwestrem Connie odwiozła mnie do San Diego. Rodzice Andy’ego mają milionową posiadłość na wybrzeżu jednej z najbogatszych dzielnic tego miasta i miałam okazję spędzić tam trochę czasu, ale on, podobnie jak jego rodzina, byli najmilszymi ludźmi, jakich spotkałam w Kalifornii (może z wyjątkiem Terry y Derrel’a z San Luis Obispo), tak dobrymi, normalnymi i sympatycznymi, że nie dało się wyczuć milionów na ich kontach bankowych. Z ulgą wróciłam do tych klimatów, ale historia Sylwestra zasługuje na oddzielny post.

Źródło:
https://magdameetsworld.wordpress.com/2016/01/14/o-los-angeles-miescie-o-dwoch-twarzach/