Plan był inny. Dzień przed moim wyjazdem z Las Galeras do naszej kafejki przyszła para Polaków (zawsze mówię, że pojedziesz na koniec świata i znajdziesz Polaków), którzy słuchając mojego planu na dzień następny, bardzo entuzjastycznie wyrazili chęć dołączenia do mnie i zobaczenia parku narodowego Los Haiteses. Wycieczkę można wykupić w biurze, albo pojechać samemu, tylko że wtedy dobrze znać hiszpański. Diane wytłumaczyła mi, co, gdzie i jak, więc chciałam opuścić Las Galeras rano, zobaczyć park, pojechać autobusem do stolicy, Santo Domingo, spędzić tam jedną noc przez Couchsurfing (już miałam wszystko zaklepane), zwiedzić stolicę następnego dnia i złapać mój samolot do Nowego Jorku wieczorem. I gdybym tylko podjęła inne decyzję w co niektórych momentach, mój plan miałby szansę wypalić.

Owego sądnego dnia, otworzyłyśmy End of the Road z Diane jak codzień, jednak ze świadomością, że to nasze ostatnie wspólne chwile. Po mojej ostatniej owsiance z mango z drzewa w naszym ogrodzie, nadszedł czas na złapanie autobusu do Samany. Pożegnanie było łzawe – przywiązałam się do Diane niesamowicie przez te kilka tygodni, ona do mnie też, dlatego rzewnie popłakałyśmy obie, wraz z zdezorientowaną Dusty, która rozbudziła we mnie miłość do psów na nowo (po tym, jak nasza Tosia opuściła świat kilka lat temu, nie polubiłam żadnego psa). O Diane to powinnam napisać cały oddzielny post, bo to niezwykle interesująca osoba, typowa Brytyjka z Londynu, która może wydawać się twarda i sarkastyczna, ale jej serce jest ogromne i potrafi wzruszyć się oglądając przypadkowy filmik z zaręczyn w internecie lub słuchając Etty James. Ale po tym, jak wyściskałyśmy się trzy razy na pożegnanie, w końcu machnęła ręką i powiedziała „Fuck off now”, co było w stanie przemienić nasze łzy w śmiech. Wsiadłam z moją parą Polaków do autobusu i machając przez okno do wszystkich motoconchos (tych taksówkarzy na motorkach, którzy oferowali Diane duże pieniądze, jeśli tylko będzie w stanie zatrzymać mnie w Las Galeras) opuściliśmy Las Galeras.

Po dojechaniu do Samany, zostawiłam mój plecak z dobytkiem w zaprzyjaźnionym centrum nurkowania, żeby nie targać go ze sobą na drugą stronę zatoki w łódce (pierwsza zła decyza!). Złapaliśmy łódkę, która płynęła do Sabana del Mar, miasteczka, z którego blisko było do wejścia do parku narodowego. Była godzina 11 rano, a mój ostatni autobus do stolicy odjeżdżał o 4 po południu. Okazało się, że przepłynięcie zatoki zajmie półtorej godziny… jeszcze nieświadomi, co to może oznaczać, radośnie płynęliśmy w nieziemsko bujającej się łódce, z Pawłem bladym jak ściana i zlanym potem spowodowanym chorobą morską. Myśleliśmy, że nigdy nie dotrzemy.

Ale dotarliśmy. Zaraz po dotarciu do brzegu, jak muchy otoczyła nad chmara motoconchos (to ci na motorkach, odgrywają dużą rolę w tym dniu), oferujących podwiezienie nas do parku. Zaczęłam targować się z jednym z nich, bo okazało się, że cena za podwiezienie nas będzie większa, niż myślałam. Reszta turystów i tubylców dawno odjechała i zostaliśmy my w trójkę, targując się z jednym głównym, i z resztą siedzącą na swoich skuterach i słuchających. W końcu doszliśmy do jakiegoś porozumienia i główny pan Motoconcho powiedział, wskazując na swój skuter i drugiego kolegę:

– Jedziemy. Ty jedziesz ze mną, bo jesteś szefowa. Oni pojadą z nim.

Więc wsiedliśmy, ja na malutki skuterek z nim, Alicja i Paweł na ten drugi, trochę większy. I pojechaliśmy, najpierw asfaltem, a później polną drogą z tysiącem dziur, co było bardzo odczuwalne na naszych siedzeniach. Po niekończącej się przejażdżce, co prawda z cudownymi widokami na bardziej wiejskie tereny i naturę, dotarliśmy do wejścia do parku narodowego.

Ach, zapomniałam dodać, że okazało się, że najbliższa łódka powrotna jest o 3, więc wiedziałam już, że mogę nie zdążyć na mój autobus. Okazało się również, że mogę złapać autobus z Sabana del Mar i nie musiałabym wracać do Samany… tylko, że kto zostawił plecak w centrum nurkowania w Samanie?

Nadszedł czas na rundę drugą zaciętego targowania. Dotarliśmy do porozumienia, zapłaciliśmy i motoconcho zawołał zaprzyjaźnionego przewodnika ze swoją własną łódeczką, który zabrał nas do parku. Wyjaśnię tylko, że Park Narodowy Los Haiteses to chroniony dziewiczy obszar leśny z ograniczonym dostępem drogowym. Dostęp dla turystów jest ograniczony, ale od 2000 roku stał się popularnym celem ekoturystycznym. W parku można znaleźć wiele jaskiń powstałych przez erozję wodną, w których tubylcy malowali na ścianach. Dokładna historia tych malunków nie jest znana i zakłada się, że niektóre pochodzą jeszcze sprzed epoki Tainów (rodowitych mieszkańców wyspy).

Krajobraz w parku jest bardzo charakterystyczny, z lasami namorzynowymi (zapamiętałam to z lekcji geografii w szkole, poważnie!) i skałami wystającymi prosto z morza, których jedynymi mieszkańcami są pelikany i inne unikatowe gatunki ptaków. Niektóre z nich można spotkać tylko tam i są zagrożone wyginięciem.

W każdym razie, nasz przewodnik zabrał nas na ekspresową przejażdżkę łódką (bo musieliśmy zdążyć na łódkę powrotną o 3). Najpierw popłynęliśmy do jednej z jaskiń, po której nas oprowadził i opowiedział o tych piktogramach i malunkach naściennych, które wykonywane były przy pomocy specjalnej mieszanki substancji roślinnych i ekstrementów nietoperzy, co zapewniło taką trwałość. Oczywiście inna wycieczka, która była tam w tym samym czasie, składała się z Polaków. Czemu nie?

W planie była jeszcze druga jaskinia, ale nie mieliśmy czasu. Nasz przewodnik z żalem nie zabrał nas do niej i widać było, ze chciał nam pokazać wszystko. Wróciliśmy do punktu startowego, gdzie czekali na nas nasi motoconchos, teraz już zrelaksowani i uśmiechnięci, ja zresztą też, bo nie musieliśmy się już targować. Wręczyli nam 6 dużych mango z pobliskich drzew i wsiedliśmy na skutery, aby złapać łódkę powrotną. Tym razem ja byłam na skuterze razem z Alicją, i po półgodzinnej jeździe po wertepach dotarliśmy do portu.

Zjedliśmy nasze mango, soczyste, świeże i niesamowicie brudzące. Ze strachem wsiedliśmy na łódkę, bo wiedzieliśmy, że czeka nas 1.5 godziny podróży. Bujało bardziej niż w tamtą stronę, Dominikańczycy wymiotowali gdzieś po kątach, a ja z żalem patrzałam na godzinę czwartą na moim zegarku, która bezlitośnie minęła… Pamiętałam, że można jeszcze złapać inny autobus z Samany, więc nie traciłam nadziei. Z łódki udaliśmy się prosto do centrum nurkowania, w którym przechowali mój nieszczęsny plecak. Następnie Alicja i Paweł odprowadzili mnie na stację autobusową.

Okazało się, że ostatni bezpośredni autobus do stolicy właśnie odjechał, ale mogłam pojechać innym, z dwiema przesiadkami, chociaż było już całkiem późno. Kierowca autobusu, Maximiliano, jak się później okazało, chciał, żebym mu zapłaciła dwa razy więcej, to on przyśpieszy i złapie tamten autobus dla mnie. Odmówiłam, bo nie chciałam wydawać tyle pieniędzy (kolejna nienajlepsza decyzja), wsadziłam mój plecak do bagażnika (następna zła decyzja), wsiadłam i pojechaliśmy w kierunku Sanchez. Tam miałam przesiąść się do innego autobusu, który podwiózłby mnie do głównej szosy, z której złapałabym ostatni autobus jadący do stolicy, o 18:30. Dojechaliśmy do Sanchez, zapłaciłam Maximiliano, który pogroził mi palcem i powiedział „Jesteś chciwa, bo niech chcesz zapłacić więcej, żebym przyspieszył!” i wskazał na drugi autobus, który miał podwieźć mnie do szosy.

Wsiadłam do niego i spotkałam ludzi, którzy płynęli z nami łódką wcześniej i wyrazili zdziwienie, że chcę jechać do Santo Domingo o tej porze. Chciałam zapytać kierowcę, czy zdążymy na ten ostatni autobus, ale w tym samym momencie zorientowałam się, że mój nieszczęsny plecak z dobytkiem i laptopem został w poprzednim autobusie.

Spanikowana powiedziałam to kierowcy, który zatrzymał autobus na środku ulicy i przez okno gwizdnął na przypadkowego motoconcho (mówiłam, że odgrywają główną rolę tego dnia), przywołując go i wyjaśniając sytuację. To znaczy tyle wyjaśnił, co bardziej rozkazał:

– Hej, ty! Jedź z nią, bo zostawiła plecak w busie z Samany!

Ja nic nie mówiąc ani nie pytając wskoczyłam na skuter i ruszyliśmy z kopyta w dół ulicy, bo minęło dosłownie 7 minut odkąd zmieniłam autobusy, Maximiliano nie mógł więc odjechać daleko. Pędząc jak wiatr złapaliśmy innego kierowcę, który poinformował nas, że tamten już pojechał do domu, i że to jest za mostem (tu wyjaśnił drogę mojemu motoconcho, który nie mówił nic). Ruszyliśmy więc znów, i pognaliśmy w kierunku Samany. Po drodze miałam łzy w oczach, nie tyle od wiatru co od strachu, że zaginął mój plecak i co ja teraz zrobię. Jechaliśmy i jechaliśmy, i już wiedziałam, że nie zdążę na mój autobus do stolicy i zaczęłam się zastanawiać, gdzie spędzę noc… szukać hotelu w Sanchez, wracać do Las Galeras? Inną opcją było Las Terrenas, w którym byłam przez pierwsze dwa tygodnie, w szkole nurkowania i w której cały czas byli Paul, Audrey i reszta. Jednak na razie chciałam tylko odzyskać mój plecak. Po 25 minutach jazdy mój motoconcho zatrzymał się i zaczął pytać ludzi siedzących przy ulicy (ulubiona forma spędzania czasu przez Dominikańczyków), gdzie mieszka Maximiliano. Pomiędzy domkami zobaczyłam zaparkowany autobus, i po chwili zobaczyliśmy Maximiliano, już przebranego w domowe ciuchy i gotowego do kolacji… kiedy mnie zobaczył, na jego twarzy pojawiło się zdumienie i powiedział tylko „Już byś dojeżdżała do Santo Domingo”. Wyjaśniłam mu, że mój plecak został w bagażniku, „Ajajajaj”, powiedział, otworzył bagażnik i moim oczom ukazał się mój nieszczęsny plecak. Wyściskałam go i podziękowałam, a następnie zapytałam ich, co mam teraz robić.

– Co jest bliżej, Las Galeras czy Las Terrenas?

Las Terrenas, odpowiedzieli i mój motoconcho zaoferował, że mnie tam zawiezie. Powiedziałam mu, że ja nie mam tyle pieniędzy (nie miałam pojęcia, ile to może kosztować, w portfelu miałam 500 pesos, czyli ok. 10$), ale on powiedział, nic się nie martw, wsiedliśmy i pojechaliśmy. Z moim ciężkim plecakiem na plecach i z poczuciem totalnej rezygnacji i porażki, pojechałam w ciemno do Las Terrenas, licząc na to, że będę mogła tam się przespać jedną noc i pojechać do Santo Domingo następnego dnia.

Po drodze ujrzałam jednak tyle przepięknych widoków i krajobazów, że stwierdziłam, że może jednak nie jest tak źle. I że dam mu te pieniądze co mam, warto. Jechaliśmy około półtorej godziny i tak, moje biodra i plecy bolały bardzo. Przez serpentyny górskie, góra, dół, zimniej cieplej… ale dojechaliśmy do las Terrenas i poczułam się lepiej, bo znajome tereny. Podwiózł mnie tam, gdzie chciałam i nadszedł moment, którego się obawiałam…

Ja: No, to ile mam ci dać?

Motoconcho: Daj mi… 1000 pesos.

Ja (z przepraszającym wyrazem twarzy): Ale ja nie mam tyle…

Motoconcho: No to daj mi tyle, ile masz.

Więc dałam mu te moje ostatnie 500 pesos, przepraszając, że nie mam więcej (dodam tylko, że taka podwózka na skuterze jest warta dużo więcej niż 1000 pesos na Dominikanie), ale on odparł:

– Dobra, nic nie szkodzi, tylko zapisz sobie moje imię, bo ja tworzę muzykę, reggeaton, więc poszukaj mnie na Youtube, bo chcę być sławny.

Więc zapisałam, ale nie mogę znaleźć go nigdzie, więc może jego sława jeszcze nie nadeszła, uściskałam go i podziękowałam, bo uratował mi życie szczerze mówiąc.

Zapukałam do bramy i otworzyła mi zdziwiona Audrey, pytając „Co się stało?”, bo nie miałam w planach się już z nimi zobaczyć, oni też się tego nie spodziewali. Przywitali mnie jednak bardzo ciepło i powiedzieli, że absolutnie nie ma żadnego problemu, mogę spać, to mój dom, itd.

Tak więc niezaplanowanie skończyłam w Las Terrenas i miałam okazję spędzić jeszcze trochę czasu z nimi, pójść ostatni raz na plażę rano, wykąpać się jeszcze w cudownym oceanie i złapałam autobus po południu.

Dotarłam do Santo Domingo ostatecznie około 4 i odebrał mnie Osiris, który miał być moim Couchsurfingowym hostem. Powiadomiłam go dzień wcześniej o moich przygodach i powiedział, że nie ma problemu, możemy się spotkać chociaż na chwilę, to mi pokaże miasto. Okazał się przesympatycznym chłopakiem, z milionem przyjaciół i znajomych, oprowadził mnie po najważniejszych zabytkach w Santo Domingo i zwołał towarzystwo, w tym Kasię, Polkę. Poszliśmy nawet na typowe dominikańskie jedzenie. Około 23:00 Osiris odwiózł mnie na lotnisko, bo mój lot miał być o 3 w nocy. Okazało się, że on tam pracuje, jako kontroler warunków atmosferycznych, zaprowadził mnie więc do biura, gdzie akurat byli jego współpracownicy i zapytał, czy mogę sobie tam posiedzieć zamiast gdzieś na lotnisku. Tak więc spędziłam godzinę na pogaduszkach z jego koleżanką i kolejną godzinę śpiąc smacznie na kanapie, z błogą świadomością, że nikt mnie nie okradnie. Przed drugą zebrałam się i poszłam na odprawę, i reszta przebiegła już bez większych przygód i komplikacji.

Do mieszkania w Nowym Jorku dotarłam około 9 rano i zrobiłam rzecz, której nie robiłam w ciągu ostatniego miesiąca, i która sprawiła mi tak niewyobrażalną radość, przyjemność i satysfakcję, że od tej pory już zawsze ją doceniam – wzięłam porządny, ciepły prysznic w normalnej, zamykanej łazience. Alleluja!

I tak skończył się ten maraton. Główny morał – nie zostawiaj plecaka w bagażniku… wiedziałam, że zawsze lepiej mieć go przy sobie, ale czasem na chwilę się zrelaksujesz, zapomnisz i wtedy boli.

Wystarczyła jedna zła decyzja, mogłam wziąć ze sobą plecak i złapać autobus z Sabana del Mar. Albo zapłacić więcej temu Maximiliano i dogonić autobus do stolicy. Ale kto to mógł wiedzieć? Widocznie tak miało być. Ostatecznie jednak wszystko wyszło na dobre i Dominikanę zapamiętam pozytywnie, z nadzieją na rychły powrót!

Źródło:
www.magdameetsworld.wordpress.com/2015/08/18/o-nietrafnych-decyzjach-i-niezaplanowanych-przygodach-czyli-moje-ostatnie-dni-na-dominikanie