DCIM102GOPRO

Zmęczona imprezami, niewyspana i rozkojarzona, z niecierpliwością wyczekiwałam dotarcia do Leeann, która mieszka niedaleko Olympii, stolicy stanu Waszyngton. Wsiadłam do autobusu Greyhound w moim nowym supereleganckim beżowym płaszczu, który jako pozostałość po imprezie Halloweenowej stał się moim nowym kompanem w podróży (nazwałam go Steve i postaram się zrobić serię „Płaszcz w podróży”, żeby jego właściciel, kimkolwiek jest, mógł śledzić jego dzieje) i pojechałam do Olympii. Tam odebrała mnie Leeann i pojechałyśmy do jej domu, gdzie mogłam rozgościć się, dostałam moją własną sypialnię z wielkim łóżkiem, własną łazienką i pokojem z kanapą. Leeann była umówiona na spacer/marsz ze swoją przyjaciółką, pojechała więc, a ja zjadłam domowy barszcz z jajkiem od kur, które biegały wesoło na zewnątrz.

Poznałam zwierzyniec domowy – psa Sonię i dwa koty. Zabrałam Sonię na spacer po okolicy, a zaraz po wyjściu na jezdnię z podjazdu ujrzałam przebiegającego przez drogę jelenia, ‘widziałaś to?!’ wykrzyknęłam do Sonii, ale ona chyba już się do takich rzeczy przyzwyczaiła.

Po powrocie do domu stwierdziłam, że warto byłoby się zrelaksować, ułożyłam się więc na kanapie, z książką, herbatą, kocem, kotem pod pachą i psem obok na podłodze – i poczułam szczęście. Takiej ciszy, jaka panuje w domu Leeann, nie doświadczyłam już dawno. Ogarnęła mnie fala radości, że udało mi się trafić do tak cudownego miejsca i przez najbliższy tydzień będę mogła się rozkoszować jego urokami. Przeczytałam kilka stron i odjechałam, było mi tak dobrze, tak błogo, że przespałam chyba ze dwie godziny, aż do powrotu Leeann, której powiedziałam po prostu dobranoc i poszłam spać do łóżka. I kolejne bite 10 godzin snu sprawiły, że następnego dnia czułam się tak świeżo i promiennie, jak nie czułam się od wielu tygodni.

Leeann robi swoją własną granolę (muesli) i jogurt naturalny zresztą też, więc byłam w siódmym niebie. Nasza pogawędka przy śniadaniu przeciągnęła się do dwóch godzin, tak wiele miałyśmy wspólnych tematów. W końcu zabrałam się do sprzątania – umówiłyśmy się, że w ciągu tego tygodnia po prostu porządnie wysprzątam jej dom w zamian za spanie i jedzenie. Leeann mieszka sama, jej dzieci są na studiach a mąż, Ken, umarł 6 lat temu na raka płuc. W wieku 51 lat. Nigdy w życiu nie zapalił papierosa, ćwiczył jak szalony przez całe życie – rower, bieganie, wspinaczka. A jednak jak ma dopaść, to dopadnie. Po śmierci został skremowany i zgodnie z jego życzeniem jego prochy Leeann rozdała kilku przyjaciołom z zagranicy, którzy rozrzucili je w swoich krajach – ponieważ uwielbiał podróżować. Leeann zachowała ich część w urnie, na którą natknęłam się zupełnym przypadkiem podczas sprzątania jej sypialni i czułam się jakby Ken mnie obserwował, pilnując swojego domostwa i rodziny, ale sprzątając dalej, tylko mruknęłam „Nie martw się, widzisz jak dobrze sprzątam?”.

Drugiego dnia pojechałam z Leeann na pobliską farmę, gdzie właściciele sprzedawali swoje produkty, czyli świeżo, organicznie i swojsko. Później ruszyłyśmy na spotkanie z jej koleżanką, Cathy. Jadąc jedną z ulic, Leeann dojrzała jakieś stworzenie przechodzące przez drogę. Zatrzymała wiec auto i poszłyśmy zobaczyć, co to – okazało się, że to ptak. Leeann zakradła się powolutku, żeby go złapać w swoją kurtkę (bo był ranny, dlatego chodził, a nie latał). Wzięłam go w ramiona, wsiadłyśmy do auta, zadzwoniłyśmy do pobliskiego weterynarza, który podał nam kontakty do ośrodków zajmujących się takimi przypadkami i ruszyłyśmy w drogę. Okazało się, że to jastrząb; był bardzo przestraszony i w ogóle się nie ruszał w moich ramionach. Oddałyśmy go pod opiekę fachowców i odjechałyśmy, bo Cathy już na nas czekała. Obie mają około sześćdziesiąt lat, ale są niesamowicie aktywne, chodzą na te marsze praktycznie codziennie, i to nie są byle jakie marsze – tego pierwszego razu przeszłyśmy 8.3 km przez las, wracając po ciemku i z latarkami. Ja byłam wykończona i gdy Leeann odwiozła mnie do domu praktycznie od razu poszłam spać, a ona pojechała jeszcze na jakieś spotkanie. Skąd one biorą tyle energii?

Następnego dnia znów sprzątałam rano, a po południu też wybrałyśmy się na marsz. Tym razem ponad 13 km. Pogoda w tym regionie jest typowo jesienna, mżawka, ciemno robi się po piątej. W Polsce w taką pogodę pewnie bym nosa nie wystawiła na dwór, a tutaj znalazłam się maszerując 13 km z dwiema paniami po sześćdziesiątce, prowadząc ciekawe, ożywione rozmowy i nie przejmując się deszczem.

Leeann zajmuje się tysiącem rzeczy, chociaż przeszła na emeryturę w styczniu. Poproszono ją, by zajęła się prowadzeniem coniedzielnych spotkań w lokalnym kościele, ale to nie jest normalny kościół, ale o tym później. Poza tym działa jako wolontariusz w hospicjum oraz od trzynastu lat w listopadzie oprowadza dzieci ze szkół w miejscu, gdzie łososie składają ikrę, edukując dzieciaczki na ten temat. Bardzo się podekscytowałam, kiedy o tym usłyszałam, pojechałam więc z nią w czwartek rano do tego rezerwatu, żeby oglądać łososie. Żyją one około 4 lata i pod koniec swojego żywota płyną w górę rzeki aż do miejsca, w którym się „urodziły”. Wyczuwają te miejsca węchem, samice po dotarciu zajmują określone terytorium i czekają na samca, by złożyć jaja. Samica składa około 3 tysięcy jaj, z czego powstanie około 300 ryb, z czego około 3 wrócą na to samo miejsce, by złożyć swoje jaja. Samiec zapładnia tyle samic, ile da radę (faceci), samica składa swoje jaja, a później… umierają. Spędzają swoje całe życie gdzieś w wodach Pacyfiku, pokonują setki kilometrów, by powrócić do miejsca swojego poczęcia, tworzą nowe życie, po czym umierają. Trochę poetycko, prawda?

W każdym razie, Leeaan udziela się tam od trzynastu lat, jest więc znawcą w tym temacie i potrafi sprawić, że jej słuchacze wpatrują się w nią jak zaczarowani, nie chcąc uronić ani słowa.

Potem wróciłam do domu i zajęłam się sprzątaniem, wieczorem oczywiście znajdując chwilę na moją sofę, kocyk, kota, herbatę i książkę – a co, trzeba korzystać. Ugotowałam też zupę pomidorową. Następnego dnia zaplanowałam małą wycieczkę, chciałam pojechać do miasteczka o nazwie Port Townsend, a Leeann pożyczyła mi swój drugi samochód stary pickup z manualną skrzynią biegów (o co nie tak łatwo w Stanach). W piątek wstałam wcześnie, zjadłam śniadanie, ugotowałam sobie dwa organiczne jajka i ruszyłam w drogę.

Małe rzeczy potrafią dać mi dużo szczęścia – i tak, prowadząc pickupa, sama, z pięknymi widokami dookoła, cieszyłam się jak dziecko mogąc rozkoszować się moim własnym, małym roadtripem. Nie byłam zależna od nikogo, mogłam przystanąć gdziekolwiek, śpiewać głośno razem z radiem…

Po drodze chciałam przejść jeden szlak, prowadzący do jeziora. Cieszyłam się, że spędzę trochę czasu sama ze sobą, czego mi brakowało po dwóch tygodniach intensywnego podróżowania i przebywania w towarzystwie Couchsurferów (co uwielbiam, ale miałam ‘social hangover’, czyli kaca od ludzi po prostu), żwawo ruszyłam więc, wspinając się przez zielony las, nie napotykając nikogo po drodze. Lasy w Waszyngtonie są cudowne, wiecznie zielone, z drzewami obrośniętymi mchem, mnóstwem zwierząt i rześkim powietrzem. Wspinaczka zajęła mi ponad godzinę, a po dotarciu moim oczom ukazał się widok na cudowne jezioro Lena, widok, który zaparł mi dech w piersiach i sprawił, że się trochę wzruszyłam. Żyjemy w miastach, miasteczkach i łatwo jest zapomnieć, że tak naprawdę potrzebujemy kontaktu z naturą i o tym, jaka ona jest potężna i piękna. Przynajmniej ja tak się czułam. Usiadłam na skale i zjadłam najlepsze jajko na twardo w moim życiu, ciesząc się zupełną ciszą, widokiem i spokojem.

Powrót był jeszcze fajniejszy, bo z górki, a ja byłam naładowana energią. Ruszyłam w dalszą drogę, przejeżdżając przez maleńkie wioski rybackie. Moim następnym celem było Dungeness Spit, piaszczysty cypel na północy półwyspu Olympia, o którym opowiedziała mi Leeann. Dojechałam, zaparkowałam i ruszyłam na kolejny szlak, tym razem prowadzący przez kawałek tylko lasu i wychodzący na plażę. Całość miała 8 km w jedną stronę, ale ja doszłam do połowy, bo było już dosyć późno. I znów, byłam sama, zdjęłam buty i szłam boso, a lodowata woda obmywała mi stopy. Teren ten jest rezerwatem przyrody i żyje tam wiele unikalnych gatunków ptaków. Jednak tym, co sprawiło mi najwięcej radość, było…

Maszeruję boso po szarym piasku, plaży pełnej kamieni i dziwnych roślin wyrzuconych przez morze, które wyglądają jak dwumetrowe, czerwone marchewki, dookoła mnie nie ma nikogo i nie widać końca półwyspu. Chcę dojść do końca, do latarni, ale obawiam się, że mogę nie zdążyć przed zachodem słońca, waham się więc – rzucić sobie wyzwanie, czy zrezygnować?

W tym momencie zauważam coś wystającego z wody kilka metrów od brzegu. Mrużę oczy, próbując dojrzeć, co to – wygląda jak kawałek drewna, pal wystający z wody. Jednak w miarę, jak się do niego zbliżam, udaje mi się dojrzeć oczy, nos i sypatyczną buźkę, przyglądającą mi się z uprzejmym zaciekawieniem.

„Foka!” myślę z niedowierzaniem. Prawdziwa, dzika foka! „Czeeść!” wołam, jednak niezbyt głośno, ale ona i tak chowa się pod wodę. Ogarnia mnie taka fala niedowierzania, zdumienia i radości, że z szerokim uśmiechem idę dalej. Dwie minuty później foka pojawia się znowu, jakby zagrzewając mnie do walki.

Idę jeszcze kilkanaście minut, po czym decyduję się na powrót, żeby zdążyć przed zachodem słońca.

Doszłam do połowy półwyspu. Przeszłam do połowy i z powrotem, więc i tak zrobiłam 8 km. Wróciłam szczęśliwa do ‘mojego’ auta i ruszyłam do Port Townsend, gdzie miałam zapewniony nocleg u koleżanki Leeann, Nicole.

Miałam około 3 godziny do zagospodarowania w Port Townsend, które jest maleńkim, nadmorskim miasteczkiem (9 tys mieszkańców), z mnóstwem sklepików i księgarń przy głównej ulicy. Zaparkowałam nieopodal centrum i weszłam do pierwszego lepszego sklepu z używanymi ciuchami, żeby trochę się rozgrzać i popatrzeć. Bardziej z ciekawości, bo mój plecak i tak jest napchany do granic możliwości, więc żeby nabyć nowe ubrania, musiałabym się czegoś pozbyć, a w tym momencie mam wszystko, czego mi potrzeba.

Byłam głodna i nie bardzo wiedziałam, gdzie najlepiej i najtaniej zjeść. Znalazłam Waterfront Pizza, miejsce, które jest bardzo polecane ze względu na pyszną pizzę. Kosztowała prawie 12$, ale pomyślałam, że zjem połowę i drugie pół będę miała na następny dzień. Jednak czas oczekiwania wynosił 45 minut, zrezygnowałam więc i ruszyłam dalej. Zajrzałam do aplikacji TripAdvisor, szukając fajnego miejsca i natknęłam się na Boiler Room z bardzo pozytywnymi opiniami. Przystanęłam, żeby włączyć GPS i znaleźć to miejsce, spojrzałam w lewo by sprawdzić, gdzie jestem, i okazało się, że to właśnie to miejsce. Więcej mi nie potrzeba, by docenić taki zbieg okoliczności, weszłam więc bez wahania.

Za ladą młody chłopak nalewał zupę do miski i od razu zapytał mnie, skąd jestem i skąd przybywam. Opowiedziałam mu po krótce i zapytałam, co mają do jedzenia i ile kosztuje. Okazało się, że zupa jest za darmo. Podobnie jak kawa, woda i różne środki higieny. Były też apetycznie wyglądające ciastka za dolara, poprosiłam więc o zupę i takie ciastko i dałam mu 5$, bo to miejsce prowadzone przez organizację pozarządową, opierające się na darowiznach.

Boiler Room (https://www.facebook.com/The-Boiler-Room-128618683859281/) to miejsce zrzeszające lokalną młodzież oraz ludzi w potrzebie, oferujące im miejsce do tworzenia sztuki, muzyki i wszelkiego rodzaju kreatywnych czynności. Idealne miejsce dla biednych podróżników, szukających ciepłego posiłku – nie, żebym ja była aż tak spłukana, ale cieszę się, że tam zaszłam, bo poznałam fajnych ludzi. Jedna dziewczyna, która wyglądała, jakby dawno nie miała stałego domu, siedziała przy stoliku ze swoim dzieckiem smacznie śpiącym w wózku obok i wyciągała z siatek różne smakołyki – pomidory, kiszoną kapustę, sałatę, kolendrę – i radośnie częstowała wszystkich dookoła, mnie również. Na skrawku papieru napisałam jej przepis na pierogi z kiszoną kapustą, który znam już na pamięć (w ciągu miesiąca ulepiłam około 150 pierogów w trzech różnych stanach), zjadłam moją zupę i ciastko, posłuchałam, jak trzech chłopaków gra na gitarach i ruszyłam w dalszą drogę, przed wyjściem kupując jeszcze trzy ciastka – w normalnym sklepie kosztowałyby ze 4$.

Nie bardzo miałam co ze sobą zrobić przez następną godzinę, wszystkie sklepy były już zamknięte, ale przechodząc obok pewnego hotelu zobaczyłam znak wskazujący na schody prowadzące w dół, informujący o znajdującym się tam sklepie. A co tam, pomyślałam, poszwendam się w ciepłym sklepie przez godzinę przynajmniej.

Zeszłam na dół, gdzie faktycznie był miniaturowy sklepik z różnościami, ani żywej duszy, tylko starszy pan siedzący w pomieszczeniu obok, wyglądającym jak pokój do masażu, z tym że na łóżku stały złote miski.

Pan podniósł się z krzesła, przywitałam się z nim i powiedziałam, że zeszłam na dół, bo nie mam co robić przez następną godzinę. On pokazał mi swój sklep i wyjaśnił, że przez całe życie kolekcjonował i tworzył różne rzeczy, a teraz postanowił otworzyć malutki sklepik, żeby się tym dzielić. Okazało się, że ma 67 lat, a złote miski służą do masażu dźwiękiem. Zaintrygowana zaczęłam wypytywać go o szczegóły, a on zaprosił mnie do pomieszczenia z łóżkiem do masażu, polecił usiąść na pufie i zademonstrował, jak działają owe miski. To tak naprawdę misy, bo były one całkiem duże – i nazywają się Tybetańskie Misy Dźwiękowe (https://pl.wikipedia.org/wiki/Misa_d%C5%BAwi%C4%99kowa), a po angielsku „Tibetan Singing Bowls”, czyli dosłownie „śpiewające”. Pan Ron uderzał w nie, a one wydawały niesamowity dźwięk i wibracje. Polecił mi zamknąć oczy i wsłuchać się w te dźwięki, a ja poczułam głęboki spokój i błogość. Takie misy są bardzo pomocne przy medytacji, o której Ron opowiedział mi z pasją i szczegółami. Kiedy klient przychodzi do niego na masaż, kładzie się na łóżku, a on stawia misy na poszczególnych częściach ciała i wprawia je w wibracje. Wyobrażam sobie, jak relaksujące i błogie musi to być uczucie.

Nasza pogawędka schodziła na coraz to głębsze tematy, o religii, duchowości, a przede wszystkim medytacji, której zawsze chciałam się „nauczyć”. Ron podzielił się ze mną chyba całą wiedzą, jaką miał na ten temat, a najfajniejsza porada, jaką od niego usłyszałam to „Przytul drzewo”, przy następnej wizycie w lesie. Godzina zleciała mi szybciutko, pożegnaliśmy się uściskiem i ruszyłam dalej.

Był to długi i intensywny dzień, a jego zwieńczeniem było poznanie Nicole i Lisy, dwóch kobiet po pięćdziesiątce, które zaprzyjaźniły się w momencie, gdy każda miała trójkę dzieci i mężów od 30 lat. Stwierdziły, że są dla siebie stworzone a ich mężowie są nieudacznikami, wzięły więc rozwody i zamieszkały razem, zmieniając zupełnie swoje życie i stając się dużo szczęśliwsze. Przez dwie godziny prowadziłyśmy ożywioną rozmowę i znów czułam wdzięczność za to, że los rzucił mi tych ciekawych i inspirujących ludzi na moją drogę. Spałam na materacu na poddaszu, pod pięcioma kocami, słuchając silnego, nadmorskiego wiatru szumiącego za oknem.

Rano wstałam i ruszyłam do Fort Worden, pięknego parku w Port Townsend, i na kawę do kawiarni byłego męża Nicole. Przeszłam się też nad wodę, i znowu widziałam foki. Zbierało się na deszcz, ruszyłam więc do Marrowstone Island, wyspy, którą polecił mi Aaron, mój host z Seattle.

Dojechałam na jej koniuszek i poszłam na plażę. Wiatr był niesamowicie silny, niebo stalowoszare, ale jeszcze nie padało. Nie spotkałam ani jednego człowieka! Nacieszyłam się pięknym widokiem – nigdy nie mogę nadziwić się, jak różne mogą być plaże na świecie. Ktoś kiedyś stwierdził, że plaże są nudne, bo zawsze woda, piasek i tyle. A jednak kiedy porównuję plażę z Dominikany z plażą na Półwyspie Olimpijskim, są to dwa różne światy. I plaże wcale nie muszą być nudne J

Wróciłam do domu Leeann i zabrałyśmy się za robienie pierogów z kiszoną kapustą. Wieczorem przyszła Cathy, Carla oraz syn Leeann ze swoją dziewczyną. W niedzielę Leeann nadal pracowała nad swoim „kazaniem”, a ja poszłam na marsz z Cathy. Po południu pojechałyśmy do kościoła.

I teraz trochę o tym kościele. Jest to Community for Interfaith Celebration, to stowarzyszenie ludzi wyznających różną wiarę. Są tam więc katolicy, chrześcijanie, buddyści, Żydzi, ateiści… ich coniedzielne spotkania traktują o różnych aspektach życia i wiary, bardziej próbując edukować na temat innych wyznań i prowadząc do poszerzania wiedzy, akceptacji i tolerancji. Odłam powstał w 1973 roku jako stowarzyszenie Chrześcijan, ale z biegiem czasu otworzyło się na inne wyznania. Celebrują wspólnotę, otwartość i tolerancję.

Spotkanie wyglądało następująco: około 40 osób w różnym wieku (niesamowicie miłych, nie znali mnie, więc przedstawiali się, pytali skąd jestem, itd.) zasiadło na krzesłach w dużym kręgu. Leeann przygotowała mnóstwo informacji na temat hinduskiego święta światła, Diwali, które przypomina nasze Bożenarodzenie. Z pomocą kilku osób przedstawili historię tego święta, żeby było bardziej interesująco dla dzieciaków. Śmiechu było co nie miara, gdy przebrani za hinduskich bogów dorośli z pasją odgrywali małe scenki. Następnie dzieci przeszły do innego pomieszczenia, a Leeann rozpoczęła swoje „kazanie” na temat Diwali, dobra i zła i ich postrzegania, rzucając pytania do wszystkich zebranych. Rozdała również kilka ciekawych cytatów na ten temat, zmuszając wszystkich do refleksji i zachęcając do podzielenia się myślami. Później można było również zapalić świeczkę w wybranej intencji, zapaliłam jedną na zdrowie mojej rodzinki i w podziękowaniu za wszystkie cudowne rzeczy, które zobaczyłam w ciągu ostatniego tygodnia. Później było jeszcze trochę śpiewania, ogłoszenia, i tyle. Trafiłam akurat na dzień, kiedy przyszedł fotograf z lokalnej gazety i wylądowałam na jej okładce kilka dni później – w tym wydaniu pisali artykuł na temat tego kościoła.

W poniedziałek poszłam rano z Sonią na plażę, pozdrawiając po drodze jelenia. I znowu inna plaża, tym razem kamienista, ze spokojnym lustrem zimnej wody. Po powrocie o domu dokończyłam sprzątanie całego domu, żeby następny dzień mieć już wolny. Wieczorem siedziałam z książką na kanapie, a Leeann ze swoim tabletem, a w piekarniku piekło się świeże muesli.

We wtorek zapakowałam mój plecak, wielką torbę granoli oraz słoik z masłem migdałowym, które podarowała mi Leeann i po południu pojechałyśmy do Nisqually Wildlife Refuge, rezerwatu przyrody znanego z mnóstwa gatunków ptaków. Pięknie tam było – widziałyśmy orły, jastrzębie, mewy, i inne ptaki, których nazw po polsku nie znam. Po przejściu 8 km pojechałyśmy do Cathy, u której miałam spać, ponieważ szczęśliwym zbiegiem okoliczności jechali następnego dnia rano do Portland i mogłam się z nimi zabrać. Cathy przygotowała pyszną kolację, ucztowałyśmy więc we trójkę. Później, siedząc przy kominku gadałyśmy kolejne 2 godziny, aż nadszedł czas na pożegnanie z Leeann. Cieszyłam się, że udało mi się spotkać tak ciekawą, inspirującą osobę, dzięki której nauczyłam się kilku ważnych lekcji życiowych.

Następnego dnia ruszyliśmy do Portland, ale o tym w następnym wpisie. Podsumowując mój pobyt w stanie Washington – słyszałam dużo pozytywnych rzeczy na jego temat, ale nie spodziewałam się aż takiego zapierającego dech w piersiach piękna, przyrody i stylu życia. Nacisk kładziony na dbanie o środowisko, zachowanie dzikiej fauny i flory, szacunek do natury, zdrowie jedzenie, recycling, wspieranie lokalnych produktów, i to nie w stylu hipsterskim, na pokaz, jako nowy trend – tylko jako normalny styl życia. To mi się bardzo podobało, podobno całe Zachodnie Wybrzeże jest takie. Aktywność ludzi, którzy kiedy tylko mogą udają się na hiking, kempingi, narty, kajaki, wycieczki, doceniając to, co ich otacza i korzystają z uroków natury. Zdecydowanie chcę tam wrócić, mam otwarte zaproszenie od Leeann na przyszłość, podobnie do Seattle, na pewno więc spróbuję pojechać tam ponownie, na dłużej, by poodkrywać więcej cudownych zakątków.

Źródło:
https://magdameetsworld.wordpress.com/2015/11/17/o-pieknym-wieczniezielonym-stanie-waszyngton/