DCIM103GOPRO

Pierwszego stycznia obudził mnie nastawiony w telefonie alarm o siódmej trzydzieści rano, zastając mnie śpiącą na przypadkowej kanapie na korytarzu gdzieś w domu rodziców Andy’ego w San Diego. Oczywiście po świetnej sylwestrowej imprezie noc wcześniej.

Słaniająca się z niewyspania powstałam jednak, zgarnęłam moje rzeczy, jedzenie i kawę na drogę, rower i poszłam obudzić Kelly, śpiącą na jednej z kanap w domowym kinie. Tak, mieli swoje małe kino w domu. Pożegnałyśmy się w miarę szybko i konkretnie, żeby uniknąć rozklejenia się czy emocji – tym razem naprawdę nie byłam pewna, kiedy się znów zobaczymy. Punktualnie o ósmej pojawił się Oren, z którym miałam zabrać się do San Francisco, a konkretnie do Manteca w Kalifornii.

Oren zaoferował na stronie Couchsurfingu, że ma miejsce w aucie, jeśli ktoś chce się zabrać, więc postanowiłam skorzystać z okazji. Był bardzo miłym człowiekiem, jednak przesadnie miłującym rozmowę i brzmienie własnego głosu; co pewnie dałabym radę przeżyć, gdyby to nie była ósma rano pierwszego stycznia, byłam boleśnie niewyspana i z niewielkim kacem. Walczyłam z opadającymi powiekami z nadzieją czekając na moment, kiedy dołączy do nas kolejna podróżniczka, którą mieliśmy odebrać w Los Angeles. Z czystym sercem ustąpiłam jej miejsca na przednim siedzeniu i rozłożyłam się z tyłu w celu drzemania przez następne kilka godzin. Cała podróż zajęła nam 8 godzin, z czego Oren mówił przez 7,5 pozostawiając 30 minut na słuchanie muzyki. Siedziałam sobie radośnie z tyłu z zatyczkami w uszach i oglądałam widoki za oknem, które są absolutnie nijakie i nieciekawe przy autostradzie I-5 na odcinku San Diego – północna Kalifornia.

I-5 zapewnia dużo szybszą podróż, ale jeśli ktoś ma czas, to wybiera Highway 1, słynną szosę wijącą się wzdłuż zachodniego wybrzeża.

Dojechaliśmy do Manteki, gdzie miałam spędzić dwie noce u rodzinki znalezionej na Couchsurfingu. Manteca to miasteczko pośrodku niczego, a trafiłam tam tylko dlatego, że znalazłam podwózkę stamtąd do Portland dwa dni później. I tak znalazłam się w domu Tiffany i Tony’ego, którzy mieli dwójkę dzieci, Kismet i Teagun’a. Ich ogromny dom zawalony był najróżniejszymi zabawkami, rzeczami, ciuchami i ogólnie był jednym wielkim rozgardiaszem. Dostałam łóżko Teagun’a, dokładnie takie samo jak moje łóżko w Polsce, więc trochę się wzruszyłam. Spędziłam z nimi cały następny dzień, grając z dzieciakami z gry planszowe, Kismet próbowała nauczyć mnie gry w szachy i wciągnęłam się w Pacmana. „Kismet” to słowo oznaczające przeznaczenie, los, fatum, pojęcie używane nieczęsto i nieznane przez większość ludzi – Tiffany znała to słowo wcześniej i kiedy poznała Tony’ego powiedziała mu, że ich spotkanie to właśnie „kismet” i postanowili nazwać tak swoją pierwszą córkę.

Trzeciego stycznia raniutko zebrałam się i czekałam na moją podwózkę do Portland, znalezioną na Craigslist, okazał się nią młody chłopak, Clint, który wracał do Oregonu po świątecznej wizycie w Kalifornii. W Mantece mieszka jego adopcyjna rodzina, którą odwiedza dwa razy w roku; jego rodzice pochodzili z Oregonu, gdzie pojechał kilkanaście lat temu, żeby poznać tatę (mama już nie żyła), zakochał się w tym stanie, w Portland i postanowił się tam przenieść. Jego rodzice oddali go i jego siostrę do rodziny zastępczej, bo sami byli narkomanami. Clint i jego siostra wyrosli na porządnych, dobrych ludzi mimo ciężkiego dzieciństwa i trudnych relacji, nawet z nowymi rodzicami. Dwunastogodzinna podróż samochodem zleciała nam zaskakująco szybko na rozmowie, a Clint bardzo się cieszył, że mu towarzyszyłam, bo zazwyczaj jazda mu się niesamowicie dłuży w pojedynkę.

Im bardziej na północ, tym zimniej się robiło. Zupełnie mi to jednak nie przeszkadzało, bo zaczęły pojawiać się góry, górskie potoki i zaśnieżone drzewa. Dojechaliśmy do Portland około 21, Clint podwiózł mnie do mojego hosta z Couchsurfingu, który mieszka w dzielnicy Lloyd, w pięknym, nowoczesnym wieżowcu w centrum miasta. Pożegnaliśmy się, podziękowałam mu i poszłam na spotkanie z Bob’em.

Bob jest na emeryturze, po rozwodzie, więc żyje sobie sam w uroczym apartamencie i planuje kolejne podróże i przygody. Całe życie pracował po 50 godzin w tygodniu, więc teraz w pełni korzysta z uroków emerytury, goszcząc Couchsurferów i odwiedzając przyjaciół w różnych krajach. Bardzo fajnie się z nim rozmawiało, i chociaż byłam tam tylko jedną noc, następnego dnia rano mogłam skorzystać z siłowni w budynku, super wyposażonej. Po południu odebrała mnie Jenny.

Wcześniej w Portland spędziłam zaledwie kilka godzin w listopadzie, po drodze z Olympii do San Francisco. Spotkałam się wtedy z Jenny, siostrzenicą Cathy (z Cathy i Leeann chodziłyśmy na długie spacery w Olympii) i zobaczyłam troszkę Portland z nią i jej pieskiem Daisy, ale większość czasu spędziłyśmy w barze, smakując lokalne piwa. Bardzo przypadłyśmy sobie do gustu i mogłyśmy gadać bez końca, a gdy nadszedł czas na pożegnanie, Jenny zapewniła mnie, że jeśli wrócę do Portland, to mam u niej się zatrzymać i obiecała pokazać mi wszystkie fajne miejsca w okolicy. Obietnicę wzięłam sobie do serca i postanowiłam kiedyś powrócić do Oregonu, bo po tych kilku godzinach czułam niedosyt.

Tak więc dałam jej znać, że nadjeżdżam, i tak się znów spotkałyśmy. Od razu zaplanowałyśmy mniej więcej cały tydzień, Jenny pracuje tylko w weekendy (16 godzin w sobotę i tyle samo w niedzielę, jako operator USG), więc ma pięć dni wolnego… fajnie, co? W poniedziałek pojechałyśmy do dzielnicy Alberta, gdzie zjadłam amerykańskiego burgera, wegetariańskiego, ale z frytkami – czasem lubię poczuć, że jestem w Stanach. Wieczorem pojechałyśmy do jej przyjaciółki, Kaylene, która ugotowała pyszną zupę z kukurydzą i kurczakiem (mam przepis!). Wpadła jeszcze Andrea i we czwórkę grałyśmy w karty w jedną z najpopularniejszych gier karcianych w latach 50tych, Kanastę, do północy, popijając duże ilości czerwonego wina i zajadając się zupą.

Następnego dnia Jenny zabrała mnie do Columbia River Gorge, czyli kanionu rzeki Columbia, stanowiącego granicę między stanami Oregon i Waszyngton. Wzdłuż starej szosy 30 można podziwiać kilka z najpiekniejszych wodospadów w Oregonie, w tym Multnomah Falls, ten najsłynniejszy. Pogoda była zimowa, ale za to wodospady wyglądały magicznie, z zamarzniętymi fragmentami i ogromnymi soplami. Nawet Jenny była pod wrażeniem, bo zazwyczaj wybiera się tam tylko w cieplejszym sezonie. Pojechałyśmy również do Bridge of the Gods, mostu, który stał się słynny za sprawą filmu Wild (Dzika Droga) z Reese Witherspoon w roli głównej, opowiadającym o młodej kobiecie zmagającej się ze swoimi problemami poprzez pokonanie Pacific Crest Trail, pieszego szlaku ciągnącego się od Meksyku aż do Kanady.

W środę spotkałyśmy się z jej koleżanką i poszłyśmy na długi spacer wzdłuż rzeki. Portland nazywane jest Miastem Róż lub Miastem Mostów. Latem klimat jest suchy i ciepły, a zimy są chłodne i deszczowe. Pogoda sprzyja więc uprawie róż, stąd jego przydomek. Poza tym Portland jest bardzo przyjazne środowisku, z bardzo dobrą siecią transportu publicznego, ścieżkami rowerowymi, wieloma parkami miejskimi i dbaniem o spożywanie lokalnych produktów. Nieoficjalnym motto miasta jest „Keep Portland Weird”, a jego mieszkańcy dbają o to, by zachować jego unikalny, dziwaczny charakter. Oryginalne sklepy, muzea, galerie, knajpki, im bardziej hipstersko i dziwnie, tym lepiej. Dlatego Portland znane jest jako miasto hipsterów, jest też ósme na liście najlepszych miejsc do zamieszkania w Stanach.

W czwartek Jenny zabrała mnie do parku Mt. Tabor, z pięknym widokiem na całe miasto, mnóstwem spacerowiczów i rowerzystów. Słońce świeciło przez całe popołudnie, więc wszyscy wylegli na dwór. Kilka dni wcześniej spadł rzadko widziany tu śnieg, wszyscy panikowali i szkoły były zamknięte przez dwa dni.

W piątek wybrałyśmy się do Pacific City, małego miasteczka na wybrzeżu. Byłam bardzo podekscytowana, bo jeszcze nie widziałam wybrzeża na północno zachodnim wybrzeżu. Najpierw pokonałyśmy kilkukilometrowy szlak na górzystym i zalesionym cyplu, ciesząc się słońcem i zapierającymi dech w piersiach widokami. Naprawdę, plaże Kalifornii nie umywają się do plaż w Oregonie. Widoki były po prostu nieziemskie, a formacje skalne przy głównej plaży sprawiały, że czułam się jak w bajce. Wybrzeże Oregonu jest dużo bardziej dramatyczne, surowe, majestatyczne i oryginalne. Owszem, zimne wody Pacyfiku nie zachęcają do kąpieli, ale spacery wzdłuż plaży w pełni wystarczają.

Kilfy i skały obmywane przez dzikie fale wyglądają surrealistycznie. Spotkałyśmy chłopaka, który w ciepłym kapturze chroniącym go przed wiatrem rozstawił sztalugi i malował jeden z piękniejszych fragmentów klifu. Mam nadzieję, że uda mu się oddać atmosferę tego miejsca 🙂

W Pacific City jest zaledwie kilka restauracji i barów, ale najsłynniejszą jest Pelican. Usiadłyśmy tam na dobre, lokalne piwo i obiad. Clam Chowder, czyli zabielana zupa z rybą i owocami morza, jest jak narazie moim ulubionym daniem w Stanach. Fajnie, bo byłyśmy tam poza sezonem, nie było więc dużo ludzi oprócz nas. Podobnie jak w Cannon Beach, innym miasteczku na wybrzeżu, w którym byłyśmy kilka dni później. Latem okupowane przez masę ludzi spragnionych słońca i plaży, w styczniu świecą pustkami i pozwalają na cieszenie się bardziej zrelaksowanymi mieszkańcami, sprzedawcami, kelnerami.

W Cannon Beach poszłyśmy na długi marsz na szlaku prowadzącym do Indian Beach. Pogoda tego dnia była nieprzewidywalna – w Portland lało, a tu było sucho, ale wiatr był tak silny, że ciężko było iść prosto. Dopiero po wejściu do lasu trochę się uspokoiło i mogłyśmy w spokoju pokonywać kolejne fragmenty szlaku pokryte błotem. Unikatowe w wybrzeżu Oregonu jest to, ze szlaki prowadzą poprzez klify, za drzewami widać więc było wzburzony ocean. Przez silny wiatr fale były ogromne, stalowoszare chmury z przebijającymi się promieniami słońca dodawały całemu pejzażowi niesamowitej atmosfery. Dotarłyśmy do schowanej Indian Beach, na którą niestety nie mogłyśmy wejść, ponieważ był przypływ i fale wściekle rozbijały się o brzeg. Widok zapierał dech w piersiach, ze skałami, spienionym oceanem, groźnymi falami i ciężkimi chmurami. Postanowiłyśmy wrócić przez las asfaltową drogą, która była zamknięta dla ruchu samochodowego ze względu na osuniętą ziemię na jej fragmentach.

Jest coś niesamowitego w lasach na północno-zachodnim wybrzeżu. Widziałam to już wcześniej w Waszyngtonie i mogłam zobaczyć ponownie w Oregonie. W tych lasach przeważają drzewa wieczniezielone, nieustanny deszcz również zapewnia obfitość zieleni. Ale czymś zupełnie innym, oryginalnym i surrealistycznym są kory drzew porośnięte zielonym mchem. Sprawia to, że nawet drzewa liściaste ogołocone z liści w okresie jesienno-zimowym pozostają żywo zielone. Idąc przez ten las, mogłam tylko wzdychać co chwilę – ależ tu ZIELONO! – i zdałam sobie sprawę, że to właśnie tej zieleni, wilgotności i obfitej natury tak było mi brak w nękanej suszą Kalifornii. Nawet nie ciągnęło mnie bardziej na południe z San Diego, chociaż byłam zaraz obok Meksyku. Chciałam wrócić do tego miejsca, gdzie natura była tak bujna, zielona, bogata, tajemnicza i oryginalna.

W weekend Jenny pracuje, miałam więc okazję w samotności pojeździć po Portland na rowerze. W sobotę zrobiłam rundkę po jej okolicy, w jednym z rezerwatów spotykając bardzo ciekawą kobietkę, Deb, która akurat robiła zdjęcia profesjonalnym aparatem. Ucięłyśmy sobie półgodzinną pogawędkę, podczas której poleciła mi, co warto zobaczyć i ogólnie zainspirowała mnie swoimi historiami. Deb w marcu wybiera się po raz kolejny do Fairbanks na Alasce, by fotografować zorzę polarną. To małe miasteczko jest podobno najlepszym miejscem na świecie do oglądania tego zjawiska, z czystym powietrzem i długimi nocami w odpowiednim okresie w roku.

W niedzielę pojeździłam po centrum Portland, które w minimalnym stopniu przypominało mi trochę Soho w Nowym Jorku; poszłam do największej księgarni, jaką kiedykolwiek widziałam – Powell’s – ponad 6000 metrów kwadratowych! Zajmuje całą przecznicę i uważana jest za największą niezależną księgarnię na świecie. Można tam kupić książki nowe i używane, rzadko spotykane lub już nie drukowane, spędzić cały dzień przeglądając je i czytając. Później, siedząc na trawie zaraz przy rzece, wystawiłam buzię do słońca, ciesząc się piękną pogodą. Mój ostatni dzień w Portland spędziłyśmy w Cannon Beach, a wieczorem Jenny zabrała mnie na rundkę po barach w jej okolicy.

– Nigdy nie mam z kim pójść na piwo w mojej okolicy! – wyjaśniła.

Zaczęłyśmy od baru, który trochę nas odstraszył z początku ze względu na zaczepki podstarzałych stałych bywalców, którzy na widok dwóch blondynek trochę przesadzali z zapraszaniem nas do swoich stolików. Znalazłyśmy jednak kącik dla siebie i raczyłyśmy się bardzo tanim jak na Stany, ale bardzo dobrym piwem IPA. W kolejnym barze straciłam serce dla przystojnego barmana, który opowiadał nam jakąś swoją historię, z której nie zapamiętałam absolutnie nic, wpatrując się w niego jak w obrazek. Wykapany James Franco, typ dla którego mogłabym stracić głowę. Życie podróżnika jednak, obiecałam sobie, że kiedyś tam wrócę i wtedy na spokojnie się pobierzemy, takiemu mogłabym z trójkę dzieci urodzić.

Żartuję, tatko! Chociaż wiem, że byś chciał ; )

Zakończyłyśmy w jeszcze innym barze, gdzie w hołdzie dla Davida Bowie cały czas leciała jego muzyka, skłaniając ludzi do westchnień nad kruchością życia i podziwem dla dziedzictwa, jakie pozostawiają po sobie artyści, którzy odchodzą. Nagadałyśmy się, nie tylko ze sobą nawzajem, ale też z sąsiadującymi przy barze ludźmi, Alejandrem, który jednak za dużo mówił o swojej ex żonie i dzieciach, i dwójką innych chłopaków, którzy opowiadali o swoim zespole i byli bardzo sympatyczni. Wróciłyśmy do domu o całkiem rozsądnej porze i poszłyśmy spać, zadowolone z mojego ostatniego wieczoru w Portland wiedząc jednak, że niedługo znów się spotkamy.

Następnego dnia wstałam wcześnie i zaczęłam pakować się na krótką, acz intensywną podróż do Olympii. Deszcz padał niemiłosiernie, a musiałam przetransportować siebie i rower na stację kolejową w centrum, bo Jenny nie miała bagażnika. Dałam radę, gdy nadjechał autobus, bardzo miły chłopak wyskoczył i pomógł mi załadować rower na specjalny bagażnik sprzodu. Pani, siedząca za kierownicą widocznie nie miała ochoty na wyjście na deszcz, wdzięczna więc byłam niezmiernie za pomoc młodego chłopaka. Pomógł mi zresztą też przy wychodzeniu, pokazał, w którym kierunku mam iść i jak. Fajni są ludzie w Portland!

Ostatecznie dotarłam do pociągu, był to pierwszy, jakim jechałam w USA i mimo małej scysji z panem od pakowania rowerów i okropnie głośno przeklinającej młodej dziewczyny w moim wagonie, prawie dwugodzinna podróż przebiegła bez większych zakłóceń. Na maleńkiej, bezludnej stacji Olympia czekałam radośnie na Leeann, która miała mnie odebrać, i u której miałam spędzić następne prawie dwa tygodnie, ale o tym będzie już w następnym poście. Witaj z powrotem, wieczniezielony Waszyngtonie!

Źródło:
https://magdameetsworld.wordpress.com/2016/01/20/o-portland-i-nieziemskim-wybrzezu-w-oregonie/