Po wylaniu wielu łez i opuszczeniu mojego Nowego Jorku poleciałam samolotem linii American Airlines do Dallas w Teksasie. Taki kierunek ze względu na cenę – 59$. Lot był o godzinie 6 rano, więc urządziliśmy jeszcze ostatnią pożegnalną imprezę u Ray’a, posiedzieliśmy do 4 i Manny odwiózł mnie na lotnisko. Byłam zmęczona, niewyspana i obolała. Na szczęście zamiast siedzenia po środku w samolocie udało mi się usiąść od przejścia, więc chociaż nogi mogłam wyciągnąć.

Lot trwał 4 godziny. Z lotniska w Dallas jeździ pociąg do centrum miasta, za 2.5$ zabrał mnie tam w godzinę. Następnie musiałam znaleźć stację autobusową Greyhound, żeby dojechać do Oklahomy. Przy okazji zobaczyłam pomnik na cześć prezydenta John’a Kennedy’ego, który został w Dallas zastrzelony.

W każdym razie, jazda autobusem do Oklahomy trwała 5 godzin, na szczęście był on wygodny, było wifi, itd. Na jednym z przystanków pomogłam pewnej kobiecie z El Salvador zamówić jedzenie, wyglądała jak nielegalny imigrant, ale była bardzo miła i chciała coś zjeść ze swoim synkiem więc im zamówiłam po angielsku.

W Oklahomie odebrał mnie mój host z przyjaciółką i pojechaliśmy prosto do lokalnego browaru z restauracją. A myślałam, że będę miała detox po Nowym Jorku! Piliśmy lokalne pyszne piwo, stan Oklahoma ma takie prawo, że wszelkie komercyjne lub importowane piwa nie mogą przekraczać pewnej zawartości alkoholu, więc większość po prostu nie odnosi sukcesu. Natomiast lokalne browary mogą jak najbardziej, więc jest tam mnóstwo rodzajów. Ryan, mój host, bardzo miły chociaż nie miał żadnych referencji na Couchsurfingu, okazało się, że chce ruszyć w podróż w przyszłym roku dlatego chętnie ugości podróżników, żeby się trochę w CS wdrożyć. Pochodzi ze stanu Nowy Jork i brzmiał dokładnie jak jeden z moich kolegów stamtąd. Zjedliśmy pyszne jedzenie, chociaż zamówienie sałatki bez mięsa wzbudziło w kelnerce ogromne zdziwienie i niesmak – przecież kurczak i bekon to najlepsza część – było pyszne, i piwo też było dobre. Podobno w Oklahomie, jak ogólnie na południu jest problem z otyłością, je się dużo mięcha i fast foodów, więc ludzie dziwnie reagują na wegetarianów.

Potem poszliśmy do pobliskiego baru, w którym była chyba setka piw z beczki, wybór był zbyt trudny więc zamówiłam „Oklahoma Tray” czyli po prostu próbki czterech lokalnych piw. Rozmawiało nam się świetnie, ale moje zmęczenie dawało mi się we znaki i pojechaliśmy do domu. Ryan mieszka w domu, który kupił i jest on wielki w porównaniu do mieszkań moich znajomych z Nowego Jorku. Zasnęłam i spałam jak dziecko przez bite 11 godzin, błogosławiąc jego gościnność i wielki nadmuchiwany materac.

W niedzielę wstaliśmy i pojechaliśmy odkrywać Route 66. Okazało się, że Ryan nigdy tam nie był, więc dla niego było to coś nowego również. Nie zapomnę uczucia, kiedy pierwszy raz w końcu jechałam po Route 66. To był mój główny cel w USA, który odwlókł się w czasie z powodu mojego romansu z Nowym Jorkiem, więc dotarcie tutaj w końcu sprawiło, że miałam gęsią skórkę.

O 11 rano umówiłam się na jazdę do Amarillo znalezioną przez Craigslist.com, taką stronę z lokalnymi ogłoszeniami. Ryan martwił się, co jak okaże się, że to jakiś podejrzany koleś, ale podwieźli mnie na miejsce i poznaliśmy Scotta, który okazał się w porządku. Pozwoliłam im na kilkuminutową rozmowę i potem zapytałam Ryana, co myśli, ale powiedział mi, że jest ok i nie mam się bać. Pojechaliśmy więc ze Scottem w trzygodzinną jazdę do Amarillo, i okazał się on naprawdę w porządku, normalnym człowiekiem. Zapłaciłam 25$ zamiast 50$ autobusem i dowiedziałam się mnóstwa ciekawych rzeczy. Scott jest stolarzem i podróżuje po całych Stanach by pracować w najróżniejszych miejscach, był we wszystkich stanach i miał do powiedzenia coś ciekawego o każdym z nim. Kiedy zapytał, jaką muzykę lubię i odpowiedziałam mu, że rock i mój ulubiony zespół to The Doors, zaniemówił na kilka minut i przyznał, że jest pod dużym wrażeniem i może przegapił coś w różnicach pokoleń. Za jego czasów młodości The Doors było na topie; zaczął więc puszczać rock, Pink Floyd, The Beatles i The Doors i tak nam upłynęła reszta drogi.

Wygląd Scotta może nie wzbudzał zaufania od samego początku, ale cieszę się, że mu zaufaliśmy. W takich sytuacjach robię zdjęcie jego i samochodu (i mówię, że to dla mojego braciszka, który uwielbia auta), wyraźnie mówię, gdzie kto na mnie czeka, oraz że na bieżąco wysyłam lokalizację mamie, która się martwi (chociaż jest tysiące kilometrów stąd). Staram się zabezpieczyć z każdej strony. Na szczęście Scott był fajny.

Na stacji benzynowej, gdzie zatrzymaliśmy się na tankowanie, staliśmy oparci o pakę jego Chevroleta i on, paląc papierosa, w pewnym momencie, ze swoim silnym południowym akcentem mówi:

– Nigdy nie zgadniesz, co robiłem wczoraj wieczorem…

Moje oczy otworzyły się trochę szerzej, a w sercu poczułam niepewność – czyżby Scott okazał się nie takim normalnym miłym facetem? Różne pomysły na odpowiedź przyszły mi do głowy podczas tych kilku sekund, gdy Scott sięgnął do skrzynki i zaczął z niej coś wyjmować…

…a to były rolki. Zwyczajne, stare rolki z czterema kółkami.

– Jeździłem na rolkach! Muszę się trochę ruszać, żeby utrzymać kondycję. Wrzuciłem ogłoszenie na lokalną stronę Craigslist, że szukam kompana do jeżdżenia na rolkach, ale skasowali je. Widocznie dzisiejsza młodzież myśli, że „jeżdżenie na rolkach” oznacza coś zupełnie innego.

Zajechaliśmy do Amarillo w Teksasie, gdzie czekał na mnie kolejny host, Dan. Zostawiłam moje rzeczy i pojechaliśmy zawieźć kilka jego rzeczy do garażu, Dan jest muzykiem i dzień wcześniej miał koncert. Później przejechaliśmy się po lokalnym odcinku Route 66, jednym z najlepiej zachowanych, i byłam jeszcze szczęśliwsza. Jest to jeden z najlepiej zachowanych odcinków Rt 66, z galeriami, kafejkami, najstarszym barem. Spotkaliśmy się z jego dziewczyną w lokalnym barze, gdzie super dobre piwo kosztowało 3 dolary, nie 7 jak w Nowym Jorku! Zjadłam tam najlepszą sałatkę w moim życiu, z łososiem i sosem truskawkowym. Nie, żebym tylko sałatki jadła, ale w podróży jakoś tak nie mam dużego apetytu i staram się wynagrodzić witaminami nieustanny dopływ piwa do organizmu.

Później byliśmy w jeszcze innym barze bezpośrednio na Route 66, poznałam jego znajomych, graliśmy w Jengę. Dan jest świetnym hostem, ma 38 lat i spało u niego przeszło 160 osób. Ma swój zespół, jest muzykiem, ma też 3 córki w poprzednich związków, a obecnie jest z Lauren, super dziewczyną. Wieczorem posiedzieliśmy i pogadaliśmy, oglądaliśmy w trójkę Walking Dead a po rękach pełzał nam ich wąż, Ryan. Ma tylko 4 miesiące, więc jest mały i niewinny, ale i tak musiałam pokonać moją fobię, żeby faktycznie wziąć go na ręce i pogłaskać. Okazał się naprawdę milutki i przesympatyczny, wijąc się po moim nadgarstku i sprawując sobie samemu miły masaż o mój zegarek.

Spałam w pokoju synka Lauren, o imieniu Jack (!). Jack ma 6 lat, a Lauren 25, czyli urodziła go mając 19. Mimo tego, że życie rzucało ją w najróżniejsze miejsca, starała się pokazać synkowi jak najwięcej świata, zabierając go wszędzie ze sobą. Ostatecznie przeprowadzili się do Amarillo, gdzie osiadł tata Jacka. Według prawa, z powodu niestabilnych zarobków, Lauren musi mieszkać maksymalnie 75 mil od ojca, bo dzielą nad nim opiekę. Lauren musiała się więc przenieś do Amarillo, które zostało założone tak naprawdę tylko po to, by istniał jakiś przystanek między Oklahoma City a Albuquerque. I tak powstało miasteczko wielkości naszej Gdyni, a założyciele nazwali je Amarillo (hiszp. Żółty) przez miliony żółtych kwiatów kwitnących tutaj wiosną.

W każdym razie, okazało się, że Dan jest wspaniałym kucharzem śniadaniowym i zaserwował nam hashbrows (tarte ziemniaki z cebulą i czymśtam jeszcze) na śniadanie oraz mimozę (szampan z sokiem pomarańczowym). Wniebowzięte obydwie zaplanowałyśmy wyprawę do pobliskiego kanionu Palo Duro, drugiego pod względem wielkości kanionu w USA. Lauren zabrała mnie też w szybki maraton po sklepach, bo musiała pooddawać kilka rzeczy.

Około 1 po południu pojechałyśmy do kanionu. Zdecydowałyśmy się na hiking szlakiem Lighthouse, czyli Latarni. Żwawo ruszyłyśmy w drogę oglądając zapierające dech w piersiach widoki, coś, czego jeszcze nie widziałam. Prawdziwy kanion, z czerwonymi skałami kontrastującymi niesamowicie z błękitnym niebem. Kiedy zatrzymałyśmy się na odpoczynek, wstrzymałyśmy oddech, żeby posłuchać wszechotaczającej nas ciszy… słyszałam tylko bicie własnego serca. Po drodze minęłyśmy dużo innych ludzi, zawsze pozdrawiając się nawzajem. Na samym końcu naszego szlaku faktycznie była skała przypominająca latarnię. Spotkałyśmy tam parę, która podróżą świętowała swoją 25 rocznicę ślubu, o czym dumnie nas poinformowali. Zrobiliśmy sobie zdjęcia, porozmawialiśmy chwilę, i ruszyłyśmy w drogę powrotną.

Przy schodzeniu na dół, na jednym z wąskich odcinków, zatrzymałyśmy się, by przepuścić grupę mormońskich chłopców wspinających się na górę. Okazało się, że jest ich całkiem dużo, więc przysiadłyśmy na kamieniu, aby ich wszystkich przepuścić. Po chwili byłyśmy już prawdziwymi trenerami – „już niedaleko”, „naprawdę warto”, „dasz radę” – zachęcałyśmy umęczonych chłopaków do dalszego wysiłku, śmiejąc się przy tym co nie miara.

Po powrocie do miasta pojechaliśmy na zakupy, bo obiecałam im, że zrobię pierogi. Muszę przyznać, że tak zabawnego robienia pierogów nie przeżyłam już dawno, Dan wałkował ciasto, a ja i Lauren lepiłyśmy, a było przy tym tyle śmiechu, że moje łzy chyba nakapały do farszu. W międzyczasie dojechały pozostałe Couchsurferki, których w wyniku pomyłki było dwie. Nakarmiłam obie moimi pierogami ruskimi, które wszystkim smakowały, dzięki Bogu!

Zabraliśmy się wszyscy Dana autem do baru, śmiałyśmy się, że wyglądamy jak wycieczka rodzinna. W barze graliśmy w shuffleboard, taką grę, która nie mam pojęcia jak jest po polsku, ale nigdy w nią nie grałam i taki był cel naszej wyprawy do baru. Później przenieśliśmy się do jeszcze innego, a później do domu.

Następnego dnia Dan zrobił dla nas tosty francuskie na śniadanko, Christine (trzecia Couchsurferka, która jechała do Georgii) pojechała, a ja namówiłam Emilię (z Wyoming, z pochodzenia Rosjankę) na Santa Fe, miasto, które cieszy się ogromną sławą wśród artystów. W ogóle to zdecydowałam, że pojadę z nią do Denver, bo nasłuchałam się o Colorado cudownych opinii.

Ostatniego dnia pobytu w Amarillo Dan zabrał nas do Big Texan, słynnej restauracji, która serwuje dwukilogramowe steki, które jeśli klient podoła i zje go w godzinę, to nie musi płacić. Stek jest ogromny, widziałam na własne oczy, a na śmiałków czeka stół na specjalnej scenie z zegarami odmierzającymi czas. Scott mi mówił, że kiedyś spróbował, ale nie dał rady. W restauracji wisi lista tych, którym się udało, a legenda głosi, że pewna drobna kobieta zjadła dwa w ciągu godziny.

Dan zamówił JAJA BYKA, bo jak to inaczej ująć, w panierce i smażone na głębokim tłuszczu. Spróbowałam, no bo spróbować trzeba wszystkiego, ale nie było to zbyt dobre. Potem zabrał nas na Route 66 i pochodziliśmy po galeriach, sklepach z kostiumami i innych, odkrywając lokalną sztukę i charakter.

Wieczorem pojechaliśmy jeszcze do baru z muzyką na żywo, a przy barze siedziało kilku grubych kowbojów w kapeluszach, łypiąc na nas, co prawda przyjaźnie.

Następnego dnia rano zebrałyśmy się z Emilią, jej auto było kompletnie załadowane, bo przeprowadza się z Florydy do domu w Wyoming. Wyruszyłyśmy w drogę, przejeżdżając przez, jak się później okazało, huragan. Emilia jest artystką i tatuażystką, potrafi nieziemsko malować i rysować i ma bardzo dobrą reputację w świecie tatuażu.

Dojechałyśmy do Santa Fe, niewielkiego miasta nieopodal Albuquerque, a lało jak z cebra. Zaparkowałyśmy w centrum i postanowiłyśmy trochę poodkrywać, ale większośc sklepów była pozamykana, było zimno i paskudnie. Mimo to spędziłyśmy w jednym ze sklepóch pół godziny, bo bardzo miła pani ekspedientka wyjaśniła nam wszystko na temat lokalnej sztuki, historii, itd. Najsłynniejszym lokalnym kamieniem używanym do wyrobu biżuterii jest… TURKUS! Moje serce pękało, bo nie stać mnie w chwili obecnej na takie luksusy, ale mam przynajmniej powód, żeby wrócić tam, jak będę już bogata. Wiele wzorów wywodzi się od Indian, zamieszkujących te tereny, którzy również trudzą się produkcją biżuterii.

Po kolejnym, krótkim spacerze, podczas którego napotkałam galerię z Polską sztuką ludową – SZOK – niestety była zamknięta; zgodnie postannowiłyśmy udać się do baru. Zasiadłyśmy przy barze, za którym pracowała kelnerka o imieniu Michelle. Zamówiłyśmy po lampce wina, bo było Happy Hour i koszyk nachosów. Michelle była super, dolała nam wina za darmo, a gdy przyznałyśmy, że jesteśmy głodnymi podróżniczkami, sama z siebie zamówiła nam patatas bravas, czyli miskę pieczonych ziemniaków z serem, bekonem i kwaśną śmietaną, lejąc miód na nasze serca i żołądki. Niezmiernie wdzięczne zostawiłyśmy jej napiwek i podziękowałyśmy i ruszyłyśmy w poszukiwaniu naszego hosta, Nate’a.

Okazało się, że Nate mieszka w górach, w miejscu, w którym jest ciemno jak w du**, w domu napędzanym panelami słonecznymi i akurat mu się prąd pokończył, bo cały dzień nie było słońca. Siedział więc przy świeczkach, więc szczerze mówią się wystraszyłam. I gdyby nie to, że Lauren i Dan z Amarillo powiedzieli mi, że mieli wielu Couchsurferów, którzy jechali z Santa Fe i się nasłuchali dobrych rzeczy o niejakim Nate, to bym się bała. Ale jak tylko weszłyśmy do domu Nate’a, uraczył nas winem i pokazał cały dom, wyjaśnił dlaczego siedzi przy świeczkach i nabrałyśmy do niego pełnego zaufania. Emilia powtarzała w kółko, że czuje się jak w jakiejś daczy rosyjskiej. Siedzieliśmy przy stole i raczyliśmy się norweską wódką, którą ktoś mu przywiózł, a nasze rozmowy krażyły wokół głębokich lub zupełnie trywialnych tematów. Nate okazał się niesamowicie mądrym i doświadczonym życiowo facetem, dyrektorem teatralnym, a teraz pracuje na pełen etat w organizacji wolontariuszy zapewniającej jedzenie biednym ludziom. Powiedział nam, że stan Nowy Meksyk boryka się z największym problemem biedy i głodu. Podkreślił również, że w tym mieście przelicznik ilości muzeów na mieszkańca jest większy niż gdziekolwiek indziej. Siedzieliśmy tak i gadaliśmy do późnej nocy, co jest bardzo fajne, bo czasem Couchsurferzy przychodzą tylko po to, by się wyspać, a my jednak starałyśmy się spędzić z naszym hostem chociaż kilka godzin, skoro następnego dnia wyjeżdżałyśmy.

Spałyśmy w ogromnym łożu jego córki, która akurat była gdzie indziej. Przez całą noc Snoopy, pies, gramolił nam się do łóżka i nie dawał mi spać. Rano obudziło mnie pianie koguta, a widok za oknem zapierał dech w piersiach – błękitne niebo, kolorowe drzewa… Zrobiłam sobie kawę i poszłam na mały spacer eksplorując okolice, oczywiście ze Snoopym skaczącym obok mnie.

Z żalem opuściłyśmy dom Nate’a i udałyśmy się do centrum Santa Fe. Okazało się, że z powodu polepszenia pogody wystawili się uliczni sprzedawcy. Obejrzenie ich wyrobów zajęło nam z godzinę, bo każdy naszyjnik, pierścionek, kolczyki było inne od poprzednich. Tak cudownej biżuterii nie widziałam jeszcze nigdzie.

W końcu pojechałyśmy do Denver w Colorado, podziwiając nieziemskie widoki po drodze. Rozciągające się wszędzie pola, farmy, lub skaliste kaniony… Najśmieszniejszy moment, kiedy zaczęłyśmy rozmawiać o jedzeniu i różnicach/podobieństwach między polską a rosyjską kuchnią, a nasze żołądki dosłownie marsza grały, bo byłyśmy takie głodne. Zajechałyśmy na najbliższą stację benzynową, gdzie było meksykańskie jedzenie, kupiłyśmy więc burrito na pół i po jednym churro. Ze stoiska z darmowymi sosami nabrałyśmy do kubków pełno marynowanych marchewek i świeżych ogórków, zabierając wszystko do samochodu, bo plan był taki, by jeść w drodze. Ale jak zasiadłyśmy w aucie, szybą naprzeciwko okna tej knajpki i zaczęłyśmy jeść, to nie było mowy o prowadzeniu auta. Zajadałyśmy się wydając z siebie tylko odgłosy zadowolenia i błogości, a jak zdałyśmy sobie sprawę z tego, że pracownicy pewnie patrzą na nas i zastanawiają się, czemu po prostu nie zjadłyśmy w środku, wybuchnęłyśmy śmiechem.

Najedzone i pozytywnie nastawione ruszyłyśmy w dalszą drogę do Denver, już bez większych przygód – oprócz może przypadkowych wizyt w miasteczkach, które wyglądały na totalnie opuszczone. Wieczorem dojechałyśmy do Denver, a o tym już w następnym poście.

Źródło:
www.magdameetsworld.wordpress.com/2015/10/24/o-poszukiwaniu-route-66