DCIM105GOPRO

Słodka Rzeka, niech jej będzie, fajnie tu. Miałam spać na łódce u mojego hosta z Couchsurfingu ale okazało się, że jest gdzieś w Belize. Siedziałam więc w lokalnym barze Sundog, w którym miałam go znaleźć i czekałam na wiadomość od koleżanek Marii z Flores, z którymi miałam się spotkać. W międzyczasie przesiedziałam około 6 godzin w Sundog poznając stałych bywalców, głównie ekspatów ze Stanów, dostałam ofertę pracy, zjadłam pysznego wegetariańskiego hamburgera i poczułam trochę magii tego miejsca. Wszyscy się tam znają, jest dużo marynarzy, zapalonych żeglarzy i żeglarek, czas płynie powoli i wszyscy są mili. Ostatecznie spałam na łódce chłopaka, który wyglądał jak Kurt Cobain.

Spotkani ludzie polecili mi gorące źródła w okolicy, więc następnego dnia rano zostawiłam mój duży plecak w tymże barze i pojechałam buskiem w ich kierunku. Najpierw można pojechać do El Boquerón, gdzie pan zabiera na łódkę i płynie trochę w górę rzeki przez cudowny kanion, gdzie można znaleźć jaskinię, w której do dzisiaj odbywając się religijne ceremonie Majów. Byłam tam zupełnie sama, około 8 rano i pan wziął mnie za 20 Q (10 zł) i opowiedział trochę o okolicy, nauczył mnie też kilku nowych słówek w kekczi.

Później pojechałam z powrotem w kierunku Rio Dulce i wysiadłam przy źródłach. Za wejście trzeba zapłacić 10 Q i przejść 5 minut ścieżką, by dotrzeć do cudownego, małego zbiornika z wodą i wpadających do niego wodospadów. Była tam grupka młodych ludzi, z Niemiec i para ze Stanów. Szybciutko dołączyłam do tej pary, która przymierzała się do skoku z wodospadu i skoczyłam. A ten wodospad jest gorący! Na dole miesza się z chłodniejszą wodą, więc pływając czuć zimno-ciepłe prądy. Bosko!

Raźniej było mi odkrywać to miejsce z parą z USA, poszliśmy więc w trójkę w górę strumienia, by zobaczyć, skąd wypływa woda i zrobić sobie kąpiel błotną w błocie siarkowym. Obłożyliśmy się tymże błotem i zawzięcie masowaliśmy całe ciała – to najlepszy peeling, jaki może być. Zostawia skórę gładką jak pupa niemowlęcia. Później oczywiście skoczyliśmy z wodospadu do wody i popłynęliśmy do naturalnej sauny, która tworzy się w małej jaskini i do miejsca, w którym do wody wpada mały, gorący wodospad i drugi, lodowaty, zaraz obok niego. To miejsce jest magiczne, byliśmy wszyscy zachwyceni.

Potem pojechałam z powrotem do Sundog i znów siedziałam przy barze, gawędząc z ludźmi, a właściciel, Tom, polecił mi miejsce, w którym mogłabym spróbować tapado, tradycyjnej zupy z ryby i owoców morza z mlekiem kokosowym. Pojechałam więc tam tuk-tukiem do restauracji o nazwie Las Penas i zamówiłam tapado za całe 60 Q (ok. 30 zł) bo stwierdziłam, że się szarpnę i rozpieszczę. Ale nie dałam rady zjeść całego, porcja była OGROMNA i sycąca, z jedną całą rybą w środku i krabem, za którego nie bardzo wiedziałam, jak się zabrać. Ogarnęłam rybę ale kraba tylko otworzyłam, patrząc na niego bezradnie. Chyba zostanę prawdziwą wegetarianką niedługo (póki co czasem jem jeszcze ryby). Zupa ma w sobie również krewetki i banany i podawana jest oczywiście z tortillami.

Przyznam, że się obżarłam. Wyturlałam się stamtąd i potoczyłam z powrotem do Sundog’a, gdzie musiałam położyć się na kanapie na 20 minut, żeby trochę strawić. Na tą noc Skip, z którym gawędziłam przy barze załatwił mi nocleg w hostelu Backpackers, ponieważ zna właścicielkę. I dostałam pokój prywatny, tylko dla mnie, z dzieloną łazienką. Boże, jaka byłam szczęśliwa. Z wiatrakiem, ręcznikami i darmowymi mydełkami. Doczłapałam się tam, zrzuciłam plecaki i zaczęłam tańczyć ze szczęścia. W dodatku łazienka była zaraz obok mojego pokoju, więc luksus totalny, wieczorem rozłożyłam się na łóżku i obejrzałam film dokumentalny o ważkach i spałam jak dziecko bez żadnych hałasów od innych ludzi, z którymi musiałabym dzielić pokój i bez obawy, że ktoś mnie okradnie. To była cudowna noc. I nie musiałam płacić!

Następnego dnia posiedziałam w Sundog’u i planowałam skontaktować się z Mike’m, którego poznałam dzień wcześniej w barze i zaoferował mi nocleg na swojej łódce, bo ma dużo miejsca. Mike okazał się być z Seattle, więc od razu się dogadaliśmy, zaprosił mnie na rejs do Belize za kilka tygodni, wszyscy się tu znają, więc wiedziałam, że mogę mu zaufać, a poza tym dobre wibracje można wyczuć. Mike ma ponad 60 lat i wygląda jak prawdziwy marynarz. Tylko, że nie bardzo wiedziałam, gdzie jest, aż do momentu, kiedy napisał mi, że siedzi w The Shack, drugim lokalnym barze. Ruszyłam więc na poszukiwania, ale nikt nie wiedział, gdzie to jest. Siadłam więc na drzewie przy hostelu Bruno’s nieopodal i stwierdziłam, że będę tam po prostu siedzieć i czekać na cud z nieba, bo nie miałam internetu, a Mike nie odpowiadał.

Nagle nadeszła grupa ludzi, których wcześniej widziałam w Sundog’u, z głośnym marynarzem z potarganymi włosami na czele (to znaczy on szedł na czele a włosy miał na głowie). Chyba wyczuł moje zagubienie, bo zapytał, co robię, odpowiedziałam więc, że chcę dostać się do Shack, ale nie wiem jak. „Podrzucę cię tam, to po drodze” powiedział, wiec poszłam z nimi. Miał na imię Guy i faktycznie podrzucił mnie do Shack, gdzie Mike rozkładał swój sprzęt muzyczny, bo okazało się, że wieczorem są urodziny Brandon’a, kimkolwiek on jest, ale zapowiadała się impreza. Zasiadłam przy barze i rozmawiałam z Wally’m, panem z Teksasu, który też mieszka w Rio Dulce i którego poznałam wcześniej w Sundog. Później pojechaliśmy z Mike’m jego vanem odstawić moje rzeczy na łódkę – która jest super. Poza tym Mike uwielbia gotować, zrobiliśmy więc na kolację makaron z krewetkami, pieczarkami i śmietaną i tak najedzeni pojechaliśmy z powrotem do Shack, gdzie już rozpoczęła się impreza. Kilka osób już znałam, ale poznałam też dużo nowych i każdy z nich miał ciekawe historie życiowe, a rozmowy toczyły się wokół żeglowania, łódek, morza i tym podobnych. Do tego była pełnia księżyca i to czerwonego tym razem. Ostatecznie wskoczyłam za bar i pomagałam serwować piwa i drinki, zyskując sobie sympatię Mervina, właściciela, który był trochę zmęczony.

Około pierwszej zebraliśmy się dużą grupą do Mike’a van’a i pojechaliśmy do mariny, w której ma zaparkowaną swoją łódź i siedzieliśmy wszyscy na niej do późna. To znaczy oni siedzieli, bo ja poszłam spać.

W niedzielę obudziłam się z bólem głowy oczywiście, a Mike to w ogóle był istnym przedstawicielem czystego kaca. Zabraliśmy się za naprawianie jego pontonu, takiego z silnikiem, na których ludzie przemieszczają się tu z jednego miejsca do drugiego. Nie działała bateria i ogólnie silnik odmawiał posłuszeństwa, spędziliśmy więc dwie godziny, naprawiając go, a ja asystowałam, biegając do łódki i przynosząc potrzebne rzeczy. Mike pracował w Seattle jako mechanik na łodziach, zajmując się elektryką między innymi, wiedział więc co robi. W końcu udało nam się go odpalić i ruszyliśmy po zakupy, odwiedzając najpierw Sundog’a i zjadając piwo na śniadanie. Nakupowaliśmy warzyw i tym podobnych cudów i popłynęliśmy obejrzeć dom, który Mike chce wynająć.

Po południu pożeglowaliśmy trochę, bo Mike zaoferował, że mnie nauczy co nieco, było ciężko, ale pięknie!

2 maja

Uhm, ok,miałam być w Rio tylko kilka dni, ale jakoś tak zostałam. Okazuje się, że wiele ludzi przybyło tutaj tylko na chwilę, a zostało na dłużej. Społeczność żeglarzy mnie wciągnęła, podoba mi się atmosfera, jaka tu panuje. Leniwe dni, chociaż czasem jest dużo pracy, ale wszyscy są bardzo otwarci i mili. Pewnego dnia pomagałam Mike’owi przy czymś, kiedy przyszedł Larry i Milvia. Larry zaprosił nas na swoją łódź, która okazała się przeogromnym katamaranem zaparkowanym zaraz przy basenie. Usiedliśmy z nim, Mike poszedł coś naprawiać, a Larry zaprosił mnie, żebym została na lunch. Milvia pracuje tam, opiekując się łodzią, sprzątając, itd. I tak jakoś wyszło, że poszłam zgarnąć moje rzeczy z łódki Mike’a i przeniosłam się na katamaran. Mają tam chyba z 10 kabin, Larry powiedział więc, że spokojnie mogę zostać. Cieszyłam się, bo nie chciałam nadużyć gościnności Mike’a, a Larry wydawał się być bardzo w porządku. Ma około 70 lat i pije rum z colą od piątej rano, ucinając sobie drzemki co kilka godzin, będąc zupełnie nieszkodliwym, sympatycznym panem.

Tak naprawdę to planowałam pojechać dalej następnego dnia, a tu znów pojawił się powód, żeby zostać trochę dłużej. Poza tym Skip, który był pierwszą osobą,jaką poznałam w barze i który załatwił mi prywatny pokój na jedną noc w hostelu zaoferował mi pracę przy jednym z jego projektów.

Następnego dnia obiecałam zrobić pierogi. Rano udaliśmy się do miasta po zakupy i cały dzień robiłam farsz i ciasto. Ostatecznie wyszło mi 113 pierogów ulepionych w pocie czoła w 40stopniowym upale. Przyszli znajomi Larry’ego z mariny (w tym momencie byli też już moimi znajomymi) i wyszła nam całkiem fajna imprezka, wszyscy zajadali się pierogami podlewanymi alkoholem.

Kolejne dni upłynęły całkiem leniwie, a wczoraj i dziś już na poważnie zabraliśmy się ze Skipem do pracy. Dzisiaj siedzę w Sundog’u cały dzień, pracując nad stroną w WordPressie i walcząc z zacinającym się internetem. Sundog jest jedynym miejscem, w którym można żyć – jest tak zbudowany, że ciągle wieje bryza. Jak tylko wyszłam na główną ulicę, przy której mieszczą się wszystkie sklepy i dzieje się całe życie Rio Dulce, poczułam się jak w piekle – brak chodnika, krzyczący ludzie, głośne samochody i tony spalin, gorąco i brak jakiegokolwiek powietrza. Masakra!

Źródło:
https://magdameetsworld.wordpress.com/2016/05/24/o-rio-dulce-nadal-gwatemala/