tikal

Wyruszyłam z domu Gonzalo, mojego hosta w Belize,

Całkiem wcześnie – nie mogłam spać za długo, bo mój namiot był na ganku zaraz przy ulicy, budziły mnie więc samochody, trąbienie, szum rzeki, ptaki i żaby. Ale nie narzekając, wstałam rześko, spakowałam moje klamoty, skorzystałam z dobrodziejstw prysznica (oczywiście zimnego!) i ruszyłam w drogę. Złapałam autobus jadący do Benque, wioski oddalonej o zaledwie 1.5 kilometra i kierowca nawet mnie nie skasował za tę jazdę. Tam złapałam taksówkę, mężnie targując się z 5 belizeńskich dolarów na 3 (czyli z 2.5USD na 1.5USD). Taxi zawiozła mnie na granicę z Gwatemalą, gdzie od razu chcieli ode mnie walutę na wymianę. Wstrzymałam się, poszłam do odprawy celnej, gdzie trzeba było uiścić opłatę 18USD lub 37 belizeńskich dolarów za wyjazd z kraju. Tym razem bez żadnych dyskusji – ta opłata jest oficjalna i wiedziałam o niej wcześniej. Przeszłam piechotą do granicy z Gwatemalą po pieczątkę do paszportu i pozwolenie na wjazd; zapytałam też panią, gdzie najlepiej wymienić walutę. Powiedziała mi, że później już nie będzie opcji, więc u tych ludków, którzy luzem chodzą i oferują wymianę najlepiej. Pan wymienił mi po kursie 3,30 Quetzala za 1 dolara belizeńskiego. Mogłam wymienić wszystko, a zostawiłam 25 dolarów na wszelki wypadek – ale już głębiej w Gwatemali dostałam tylko 2.75 Quetzala za dolara. Nauczka na przyszłość!

Poszłam w kierunku terminala autobusowego, żeby złapać collectivo (taki van, tańszy niż autobus) w kierunku Flores. Jakiś młody chłopaczek podprowadził mnie aż do schowanego przystanku, gdzie dobiłam targu z kierowcą, który miał wysadzić mnie w miasteczku Ixmal na skrzyżowaniu, żebym stamtąd wzięła inne collectivo do Tikal, Parku Narodowego z największym kompleksem ruin Majów. Bo tak sobie wymyśliłam właśnie.

Zapłaciłam 40 Q (ok. 5USD) i ruszyliśmy w drogę, mój plecak poszedł na dach, przywiązany z resztą bagaży. Przez szybę migała mi zieleń drzew i małe miasteczka, gdzie przy szosie ustawiali się mieszkańcy ze stoiskami, sprzedając jedzenie domowego wyrobu i tortille. Kierowca trąbiąc pozdrawiał każdą żywą duszę a chyba nawet i przydrożne drzewa. Zauważyłam to już w Belize, a w Gwatemali się utwierdziłam – kierowcy uwielbiają trąbić. Mijają inny bus – trąbią; mijają znajomego – trąbią; zwalniają, bo jest ‘śpiący policjant’ – trąbią; widzą jakiegokolwiek człowieka – trąbią; czasem myślę, że jak są bardzo szczęśliwi w danym momencie, to też sobie trąbną.

W każdym razie, zostałam wysadzona w docelowej wiosce, gdzie stanęłam na rozdrożu w pełnym słońcu, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Wtem usłyszałam głos gdzieś z tyłu i z góry, pytający dokąd jadę. Okazało się, że była to pani, czekająca na swój bus w cieniu przystanku. Podeszłam do góry i usiadłam z nią. Zaczęła pytać mnie, skąd jestem i ile czasu już podróżuję; czy mam męża/chłopaka – na wiadomość, że nie, zaoferowała mi swoich synów, jeden 25 drugi 21 lat, obaj niezamężni… zapytała mnie również ni z gruszki, ni z pietruszki, czy mam okres co miesiąc i czy mnie wtedy boli brzuch, powstrzymując zdziwienie spokojnie jej odpowiedziałam. Tak sobie gawędziłyśmy, a kolejne busy nadjeżdżały, ale żaden nie był tym odpowiednim.

W końcu dołączył do nas jakiś pan i zgodnie stwierdzili, że do Tikal to może być ciężko żebym złapała bezpośredni bus, ale mam wziąć chociaż do „La Tranca” i tam sobie poczekam w cieniu drzew. Kierowcę kolejnego busika zapytaliśmy więc czy jedzie do La Tranca, okazało się, że tak, więc wsiadłam. Nie wiedziałam co to ta Tranca, ale im zaufałam. Po około 15 minutach drogi zostałam ostatnim pasażerem i kierowca wysadził mnie przed bramą wejściową do Parku Narodowego Tikal – to była ta La Tranca.

Przed bramą była jedna restauracja, zupełnie pusta i mały sklepik naprzeciw. Poszłam do kasy, zapytać o bilet, ale pan poinformował mnie, że jeśli chcę w parku zostać na noc i wejść do ruin dzisiaj i następnego dnia, mój bilet muszę kupić o 15. Czyli prawie dwie godziny czekania… no cóż, stwierdziłam, że poczekam.

Niepewnie udałam się do restauracji i zapytałam pana, który tam pracował i pewnie był właścicielem, czy mogę sobie usiąść na ławce i poczekać. Nie ma problemu, odpowiedział i zapytał skąd jestem. Na wieść, że z Polski ucieszył się – „to kraj Karola Wojtyły!”.

Siedziałam sobie na ławeczce kontemplując sklep naprzeciwko i leniwie przyglądając się kolejnym busom i busikom wiozącym turystów do ruin. W pewnym momencie zobaczyłam kropkę krwi na wierzchu mojej lewej dłoni i myślałam, że to komar. Ale zaczęło mi dziwnie puchnąć, więc już wiedziałam, że to na pewno nie komar… Ale nie bolało, czekałam więc.

Chłopaki w restauracji włączyli telewizor i oglądali mecz. Ja przyglądałam się z daleka, więc jeden z nich zaprosił mnie, żebym z nimi oglądała. Grał Borussia Dortmund z Liverpoolem – na wieść, że jestem z Polski (w Borussii gra Piszczek między innymi) pan od Karola Wojtyły powiedział „jest z kraju Lewandowskiego!”. Fajnie, że głęboko w Gwatemali takie miłe rzeczy kojarzą im się z Polską.

Oglądaliśmy więc mecz, a ja spoglądałam na rosnącą opuchliznę na mojej dłoni z niepokojem zmieszanym z rozbawieniem. Kolejne ugryzienie poczułam na prawym przedramieniu. Miałam tylko nadzieję, że to nie jakieś trujące potwory.

Nadeszła godzina, kiedy mogłam kupić mój bilet (150 Q, czyli 20USD). Teraz czekałam już tylko na jakiś autobus, który podwiózłby mnie następne 17 km do kompleksu ruin i kempingu. Nadjechał jeden, pilotowany przez czerwonego pick-upa i powiedzieli mi, że mam wsiadać na pakę. Zasiadłam więc zadowolona z moimi plecaczkami pod ręką i ruszyliśmy przez dżunglę. Czułam się jak prawdziwy autostopowicz z lat 60tych, jadący sobie na pace auta, z wiatrem we włosach i słońcem na twarzy.

W pewnym momencie i auto, i towarzyszący mu bus zatrzymały się pośrodku niczego. Chłopak z auta powiadomił mnie, że to przystanek tylko na chwilę. Z autobusu wylało się około 15 Amerykanów uzbrojonych w profesjonalne aparaty z ogromnymi obiektywami. Wycelowali je w drzewo przed nami ze śmiesznymi „workami” zwisającymi z gałęzi i zaczęli pstrykać fotki. Okazało się, że to wycieczka obserwatorów ptaków, a te worki to były gniazda. Organizatorzy, pan Amerykanin z Oregonu i jego nastoletni syn informowali wszystkich o tym, jakie to ptaki i co robią. Pan Amerykanin z Oregonu dał mi nawet lornetkę i mogłam podglądać jak samiec (nie pamiętam nazwy tego gatunku) odstawiał taniec godowy wykonując akrobatyczny obrót wokół gałęzi znajdującej się pomiędzy gniazdami dwóch samic. Byłam równie podekscytowana, co oni! To mi się trafiło.

Po około 25 minutach ruszyliśmy w dalszą drogę i dojechaliśmy do kompleksu przy wejściu do ruin. Są tam chyba ze dwa muzea, sklepiki, dwa hotele i kemping. Udałam się w stronę kempingu, zapłaciłam 50 Q (6USD) za nocleg i poszłam rozbić mój namiot na betonowym podeście pod strzechą. Pan polecił mi, żebym poszła do Templo IV, czyli jednej z budowli, na zachód słońca. Poszłam więc od razu, bardzo podekscytowana – dotarłam tam po pół godzinie marszu przez dżunglę. Ależ tam było głośno! Jakiś ich rodzaj świerszczy tak dawał z tych wszystkich drzew, że hoho! Poza tym widziałam małpę na drzewie i kolorowego indyka typowego dla obszaru. Aha, i mrówkojada, pozdrawiam!

Templo IV jest bardzo wysoką budowlą i widok jest cudowny. Niestety skierowany na wschód, nie widziałam więc samego słońca, bo druga strona była w budowie. Posiedziałam tam około pół godziny, razem ze starszą parą Kanadyjczyków, których spotkałam po drodze, i którzy na wieść, że jestem Polką ucieszyli się i powiedzieli, że z Polski znają tylko jedno miejsce, bo ich dobry znajomy wyjechał tam i pracuje. Oczywiście okazało się, że to miejsce to Stocznia Gdańska. Teoria o malutkim świecie znów się sprawdziła. Wróciłam jak już robiło się ciemno, poszłam jeszcze zjeść kolację do taniej knajpki. Dostałam ryż, fasolkę, trochę warzywek i frytek z tortillami za 30 Q (15 zł) i wzięłam sobie Sprite’a bo ogólnie byłam strasznie zmęczona, głodna i spragniona. Zajadałam się, oglądając z kelnerem jakiś film akcji.

Później poszłam na kemping z nadzieją na prysznic, ale w łazienkach nie było światła. No, cóż. Była woda w kranach, miałam swoją latareczkę i latarkę w telefonie. Niebo było pełne gwiazd, widać było nawet Drogę Mleczną. Stwierdziłam, że idę spać – bo co miałam robić? Tylko problem był taki, że to była dopiero 20. Ciemno jak w d*, ludzi brak, chyba wszyscy już spali czy coś… Ułożyłam się w moim namiocie i szczelnie zapięłam zamki wejściowe, bo na zewnątrz natknęłam się na małego, czarnego skorpiona. Uciekł i się schował, pewnie bał się mnie bardziej niż ja jego, ale nigdy nie wiadomo. Aha, do tego czasu moja ręka spuchła tak, że musiałam ją trzymać do góry, bo inaczej bolało jak diabeł. Próbowałam zasnąć chyba przez godzinę, ale było tak gorąco, że się nie dało. W końcu jakoś zasnęłam, a później zrobiło się chłodniej. Po północy zaczęły wydzierać się małpy w lesie, które brzmią jak lwy rozdzierające się nawzajem. Ale spałam twardo i obudziłam się o 5:20.

Wyczołgałam się z namiotu przed szóstą, wrzuciłam mój plecak do takiego miejsca, które miało drzwi na klucz i pan je tam zamykał i ruszyłam do ruin. Po drodze widziałam moją „ptasią” grupę, pozdrowiłam ich i weszłam do parku.

Sprzedawane są wycieczki na „wschód słońca” do ruin, ale uważam, że to jakaś ogólna ściema bo tam z rana jest mgła. Ja poszłam sobie sama na jeden z głównych placów i nie mogłabym być szczęśliwsza. Nie było żywej duszy, a ruiny pogrążone w ciszy i mgle robiły niesamowite wrażenie. To znaczy „cisza” przedstawiała się w sposób następujący – setki śpiewających ptaków, drących się zielonych papug i małp. Ale byłam tam sama i usiadłam sobie na schodkach jednej z piramid, zajadając się mieszanką studencką na śniadanie, i rozkoszowałam się chwilą. Połaziłam po ruinach, wyobrażając sobie, jak żyli tam Majowie setki lat temu.

Tikal był jednym z największych miast Majów swojego czasu. Zastanawiałam się, czemu oni poopuszczali te swoje ruiny w pewnym momencie, krąży tyle teorii, podobnie z Machu Picchu, niby nikt nie wie. Ale z urywek opowiadań przewodników oprowadzających turystów, które podsłuchałam, jak również z Internetu, wyczytałam, że powody ku temu są całkiem proste. Na przykład w przypadku ruin, które odwiedziłam w Belize – tam usłyszałam, że główną przyczyną była… deforestacja! Jest ona bardzo dużym problemem w Ameryce Centralnej, wypala się i wycina lasy, by uprawiać kukurydzę. Więc w osiemnastym i dziewiętnastym wieku rozpoczęto proces deforestacji, i ludzie, którzy się za to wzięli, nie zdawali sobie sprawy z konsekwencji. Przez malejącą ilość lasów zaczął zmieniać się klimat, padało coraz mniej deszczu, pory suche się wydłużały, itd. A w społecznościach Majów to liderzy przewidywali zmiany pogody, nadejście czasu siania, plonów, deszczu; w momencie, gdy utarte schematy pogodowe zaczęły zmieniać się nie wiadomo czemu, liderzy utracili szacunek i zaufanie ze strony ludu, powstawały konflikty, rozłamy, i tak dalej.

Poza tym różnego rodzaju konflikty wewnętrzne zmuszały Majów do opuszczenia swoich miast, i podobnie stało się z Tikalem – w pewnym momencie po prostu go porzucili i rozjechali się do po okolicach, zamieszkując już w normalnych chatkach. Tikal zarósł prawie kompletnie przez te kilkaset lat, kiedy o nim zapomniano. Krążyły pogłoski o istniejącym w dżungli mieście Majów, aż w końcu jacyś odkrywcy się za niego zabrali. Budowle są imponujące, ale jeszcze duża część jest w ogóle nie odrestaurowana. Widać dziwne pagórki porośnięte trawą i drzewami i okazuje się, że tam pod spodem jest piramida. Przed jeszcze nimi dużo roboty.

Z czasem zaczęli przychodzić inni turyści, obeszłam więc pozostałe ruiny, których nie widziałam wczoraj i stwierdziłam, że idę na śniadanie. Poszłam do tego samego miejsca, gdzie dzień wcześniej i zjadłam jajecznicę z fasolką (oczywiście), smażonym bananem i tortillami (oczywiście). Wypiłam kawę i byłam gotowa do drogi.

Zebrałam się z moim dobytkiem i poszłam na busa, który miał odjechać o 11. Siedziałam już w środku, ale nie chciał odpalić; śmiałam się, bo schodziło się coraz to więcej facetów, którzy drapiąc się po głowach (i jajkach) próbowali wymyślić, co może być nie tak. W momencie szczytowym było ich chyba z ośmiu, aż w końcu przyszedł pan, który sprzedawał banany w czekoladzie na patyku, faceci pokupowali sobie po jednym i stali jedząc te banany i patrząc na pocącego się kierowcę, i stwierdzili „pchamy, może zapali!”. W tym momencie kierowca zamknął klapę od silnika, siadł i przekręcił jeszcze kluczyk dla sprawdzenia i bus zapalił – przestraszył się wizji bycia pchanym, wyjaśnił młody chłopaczek, który sprzedawał bilety. Ruszyliśmy więc do Flores.

Źródło:
https://magdameetsworld.wordpress.com/2016/04/21/o-tikal/