statue-of-liberty-1045266_1280

Tak sobie ostatnio pomyślałam, że przyleciałam do Nowego Jorku raptem dwa i pół miesiąca temu i w tym czasie przeszłam drogę od codziennego porannego sprzątania trzypiętrowego hostelu, jego trzech łazienek i KIBLI, zaprzyjaźniając się przy tym z sympatyczną MYSZKĄ mieszkającą w kuchni na najwyższym piętrze i znoszenia niektórych gości, co to ich mama nie nauczyła, że trzeba żyć w jakiejś mniej więcej czystości; poprzez serwowanie puddingu ryżowego w popularnym miejscu w SOHO na Manhattanie, męce przy wiecznie powtarzających się pytaniach klientów i podawaniu im tysiąca próbek do posmakowania, stosowania się do miliona przepisów, regułek i zasad wprowadzonych przez pedantycznego, ale sympatycznego właściciela, aż do bycia główną i jedyną osobą od marketingu w małej firmie na Long Island i budowania stron WWW, uczenia się Photoshopa, pozycjonowania strony, kampanii marketingowych na Facebooku i wdrożenia się w temat wózków elektrycznych i inwalidzkich wysokiej klasy dla starszych ludzi.

No, przeczytać to jedno długie zdanie w krótkim czasie odzwierciedla dokładnie tysiąc rzeczy, które mi się przytrafiły w tak krótkim czasie.

Jak to się wszystko stało? Trzeciego dnia po przyjeździe pojechałam na Long Island odwiedzić rodzinę kuzyna mojego dziadka, którzy poopowiadali mi trochę o życiu tutaj i możliwościach. Zachęcona perspektywą sukcesu znalazłam ofertę pracy w kafejce na Manhattanie – w końcu trzeba mierzyć wysoko – zadzwoniłam, poszłam na rozmowę i piątego dnia mojego pobytu w Nowym Jorku zaczęłam pracować. Oprócz tego mieszkałam w tym hostelu, gdzie nie musiałam płacić za spanie, bo sprzątałam. Przez pełen uroku miesiąc rano sprzątałam, a po południu pracowałam przy podawaniu Rice Puddingu w 21 smakach (o matko jaki pyszny!). Właściciel tego miejsca ma lekkie OCD, czyli pewnie jakiś to zespół pedantyzmu powiązanego z zespołem natręctw, nie mam pojęcia, ale wszystko tam jest czyściutkie, opisane, ma swoje miejsce itd. Przez to pewnie wygląda, jakby miało rok a nie dwanaście. Wystąpiło nawet w filmie Hitch – fajnie, co?

Zazwyczaj wstawałam rano, sprzątałam, i jak pogoda pozwalała to wybierałam się jeszcze na szybki spacer po Manhattanie i do pracy. Dojeżdżałam metrem i bardzo to polubiłam, różnorodność ludzi, hałas, opóźnienia… Ma swój urok. Po tym, jak dostałam pierwszą wypłatę czułam się jak królowa, zamiast chleba tostowego z tanią podróbką sera nakupowałam sobie takich dobroci, że miałam żarcia na tydzień.

Poza tym nic nie wyrazi mojej satysfakcji z pierwszych zarobionych dolarów : )

No, ale wróćmy do tych możliwości.

Pewnego zimowego (a jakże) dnia wybrałam się w poszukiwaniu butów na Manhattan. Wbrew pozorom można tam wyhaczyć dobre okazje (bo nie o butach będę pisać, później je kupiłam za 20$ przecenione z 80$, na Manhattanie właśnie).

Było to tak.

Chodzę po Broadwayu, bo tam najwięcej sklepów, i szukam, szukam, szukam, i nic znaleźć nie mogę. Jest zimno, jestem strasznie głodna, a najbardziej ze wszystkiego to mi się chce siku… Szukam więc jakiegoś miejsca, najlepiej knajpki z jedzeniem, to by były dwie pieczenie na jednym ogniu.

Na rogu jest Starbucks, taki duży, że by nie zauważyli, że wlazłam z zewnątrz i nie jestem klientką. Wchodzę więc i prawie biegnę w stronę toalet i ustawiam się w pięcioosobowej mieszanej kolejce. Stoję oparta o ścianę, a facet, który stoi przede mną, mówi do mnie, że toaleta się zepsuła i jest tylko jedna, dlatego taka kolejka. No cóż, przynajmniej ciepło w środku jest.

Po chwili ten sam facet zagaduje do mnie i zaczyna mi coś opowiadać. A Nowy Jork pełen jest dziwnych ludzi i osobistości, o czym uprzedzało mnie mnóstwo osób, więc spokojnie go słucham. Mówi, że jest profesjonalnym fotografem przedmiotów i tak sobie chodził cały dzień po Soho i szukał jakiś designerskich butików, których właściciele chcieliby sfotografować swoje produkty, żeby wrzucić je na stronę internetową itd. I nic nie mógł znaleźć, bo nigdzie nie mógł spotkać osoby zajmującej się marketingiem, i czy ja może wiem, gdzie są jakieś takie miejsca w Soho. Odpowiadam mu, że nie wiem, bo nie jestem stąd, ale pewnie znalazłby dużo takich miejsc.

On na to, że myśli, że chyba lepiej by mu to wyszło, gdyby po prostu dzwonił do nich i próbował skontaktować się z kimś od marketingu, ale nie ma czasu i potrzebuje kogoś, żeby to robił za niego. I potem pyta:

– Myślisz, że ty byłabyś w stanie to robić?

E, czy on właśnie zaproponował mi pracę, czy jest jakimś zboczonym mordercą, który mnie zabije? Nigdy nie wiadomo. Spoglądam na niego nieufnie, a on spokojnie mówi „no, jak chcesz to chodź usiądziemy, mam tu komputer i pokażę ci moją stronę internetową, portfolio itd” i pokazuje na swojego MacBooka na stoliku nieopodal.

No dobra, mówię, w Starbucksie jest masa ludzi, więc nie weźmie i mnie nie zabije przy tych wszystkich klientach, to co mi zaszkodzi usiąść i popatrzeć, zawsze mogę uciec.

Okazało się, że to faktycznie normalny fotograf z rodziną i trójką dzieci, dał mi swój telefon i zadzwoniłam przy nim do chyba sześciu sklepów, żeby zapytać czy nie potrzebują fotografa do swoich produktów właśnie. On mówi „będziesz moją asystentką, możesz zajmować się instagramem i mi pomagać, ile chcesz, 15$ za godzinę? Nie ma problemu.

I generalnie wyszłam ze Starbucksa i się śmiałam, że wchodzisz tam na siku i wychodzisz z pracą. Wiedziałam od początku, że się na to nie zdecyduję, bo miałam na horyzoncie inną ofertę pracy, właśnie tą na Long Island. Ale przygoda fajna, po tym to już byłam gotowa na wszystko w Nowym Jorku.

Jesli Twoje marzenia Cie nie przerazaja, to znaczy ze nie sa wystarczajaco wielkie.

Źródło:
www.magdameetsworld.wordpress.com/2015/04/23/o-tym-ze-ameryka-to-kraj-mozliwosci