gwatemala

Aby wydostać się z La Lucha, trzeba najpierw pojechać busem do Las Cruces, skąd można udać się w inne miejsca. Wyruszyłam tym o 4-tej rano, jak jeszcze było kompletnie ciemno. Po trzech godzinach po drodze polnej dojechaliśmy do skrzyżowania w Las Cruces, gdzie przesiadłam się na autobus do Chisec, miasteczka, w którym chciałam spędzić noc przed Laguną Lachua. To znaczy najpierw był bus do Sayaxche (7 Q, 3,5 zł), gdzie trzeba było przeprawić się łódeczką (2 Q, 1 zł) na drugą stronę rzeki, skąd mogłam wziąc kolejnego busa do Chisec. To znaczy, okazało się, że to skrzyżowania (30 Q, 15 zł), z którego musiałam wziąć kolejnego do Chisec (10 Q, 5 zł). To była jedna z najgorszych podróży jak dotychczas, uciśnięta w busie pod oknem cierpiałam z powodu bólów menstruacyjnych połączonych z potwornym bólem kolan, bo jestem za wysoka jak na tutejsze standardy. Ale postanowiłam, że w Chisec ‘szarpnę się’ na hotel za 10$ za noc i nacieszę się luksusem. Dojechaliśmy do miasteczka i szczerze mówiąc, spodziewałam się powrotu do cywilizacji, ale okazało się, że będę jeszcze musiała poczekać. Jak tylko wyszłam z busa poczułam na sobie tysiące spojrzeń i wciąż byłam jedyną ‘gringa’ w mieście, a wokół pełno było ludzi mówiących w kekczi, kobiet w tradycyjnych, kolorowych spódnicach, wlepiających we mnie oczy. Uśmiechałam się więc do nich i mówiłam ‘hola’, bo nie lubię, jak ktoś się tak po prostu gapi – chociaż rozumiem ich ciekawość.

Doczłapałam się do hotelu i dostałam prywatny pokój z łazienką za całe 75 Q (36 zł), z tym że ten pokoik był bardzo obskurny, z odrapanymi ścianami, kibelkiem bez sedesu, nie było lustra, ogólnie bieda, ale było czysto. Wykąpałam się i spędziłam kolejną godzinę leżąc na łóżku z nogami do góry, opartymi o ścianę i wiatrakiem ustawionym zaraz obok mnie. Byłam wyczerpana. Ale zebrałam siły i ruszyłam szukać kafejki internetowej i jedzenia.

I znów obserwowana bacznie przez ludzi poszłam przed siebie i znalazłam stoisko na ulicy z pupusami, tradycyjnym jedzeniem z Salwadoru. Chciałam poczekać ze spróbowaniem ich do ich kraju ojczystego, ale stwierdziłam, że co tam. Zamówiłam sobie dwa, nie wiedząc, jak duże są i pogadałam ze sprzedawczynią, która je na świeżo przyrządzała. Zaprosiła mnie, żebym usiadła w środku, gdzie były dwa drewniane stoły i wyglądało bardziej jak dom, niż jadłodajnia, ale siadłam i zjadłam dwie potężne pupusas, które okazały się moim jedynym porządnym posiłkiem tego dnia. Później poszłam do kafejki internetowej, gdzie spędziłam ponad 2 godziny, łącząc się ze światem po raz pierwszy od tygodnia. Aż mnie głowa rozbolała w pewnym momencie. Potem kupiłam w sklepie trochę jedzenia na jutro, bo miałam zamiar pojechać na noc nad jezioro Lachua, do którego trzeba przejść 4 km przez dżunglę i nie ma tam jedzenia.

Ciesząc się moim małym luksusem i wiatrakiem obejrzałam sobie film na komputerze jak cywilizowany człowiek, podjadając ciasteczka z ramón i pijąc zimne napoje, czułam się jak młody bóg. Poszłam spać o 21-ej, aby wstać rześko o 5:30 rano.

Spakowałam się i poszłam na przystanek autobusowy, skąd wzięłam bus, tym razem bezpośredni, do Playa Grande, który po drodze wysadził mnie przed wejściem do Parku Narodowego Lachua. Kosztował 40 Q (19 zł) i jechał ok. 2 godziny – dosyć drogo! Dla porówniania za bus z Flores do La Lucha (5 godzin) zapłaciłam 35 Q.

Przy wejściu bardzo miły pan skasował mnie 50 Q za wejście i 25 Q za nocleg, z moim własnym namiotem. Poinformował mnie o wszystkim, co ważne, dokupiłam w sklepiku jeszcze trochę chleba i ruszyłam w drogę. 4 kilometry przez dżunglę z całym moim dobytkiem na plecach przeszłam w godzinę, czyli standardowy czas. Nie spotkałam żywej duszy po drodze, to znaczy jeśli nie liczyć zwierząt. Doszłam do ośrodka, gdzie jest mały hotelik, kemping i kilka stoisk do robienia grilla. I nie było żywej duszy, tylko ptaki, żaby, komary i inne stworzenia. Ale nagle pojawił się pan, który tam się tym opiekuje i mnie przywitał, powiedział, gdzie co jest i tak dalej. Rozłożyłam mój namiot pod dachem i poszłam nad jeziorko.

Ależ tam jest pięknie – Laguna Lachua to jezioro w prawie idealnie okrągłym kształcie, położone po środku tropikalnego lasu deszczowego. Park zachował się przed niszczącym procesem deforestacji i z powietrza wygląda jak zielona wyspa otoczona polami kukurydzy. Nazywana jest też „lustrem nieba”, ze względu na swoje unikalne właściwości, czyli przejrzystą, turkusową wodę i kalcyt zawarty w jej piasku, i z powietrza naprawdę wygląda jak lustro (google!), a ja miałam okazję przez około 20 minut podziwiać to zjawisko, bo tak to cały czas wiał lekki wiaterek, tworząc fale. Spędziłam na pomoście cały boży dzień, sama aż do godziny 15-ej, kiedy to przyszły jeszcze 4 osoby. Czytałam książkę, Charles Bukowski „Post Office”, na którą wymieniłam moją ukochaną „On the road” Jack’a Kerouac w La Lucha i przeczytałam ją całą tego dnia. Zmieniałam tylko pozycję leżenia w słońcu, potem w cieniu, wchodziłam do wody, i tak cały dzień. Zasłużyłam sobie!

Wieczorem poznałam taką parkę ze Szwajcarii, która też tam była i pogadaliśmy, dałam im wskazówki odnośnie Tikal. Później poznałam jeszcze Juanę, podróżniczkę z Argentyny, która jest również instruktorką jogi i ma około 40 lat. Super nam się rozmawiało i podpowiedziała mi, co warto zobaczyć w Salwadorze i Nikaragui, a ja jej o Tikal i Flores. Poleciłam jej też Marię zamiast hostelu, czuję, że też by się świetnie dogadały. I najlepsza rzecz ze wszystkiego – tak sobie planowałam, żeby następnego dnia rano poćwiczyć trochę jogę na pomoście, ale nie znam na pamięć sekwencji. I niebiosa zesłały mi Juanę, z którą uzgodniłyśmy, że raniutko wstaniemy i zrobimy sobie małą sesję. Poszliśmy wszyscy spać około 20-tej bo już było ciemno, a tam w ogóle nie ma prądu żadnego.

Następnego dnia obudziłam się już sama z siebie, nie muszę nastawiać budzika, żeby zbudzić się przed szóstą. Poszłyśmy na pomost i przez godzinę wykonywałyśmy spokojne, fajne pozycje jogi, idealne na poranek, z takim cudownym widokiem, wśród kompletnej ciszy i spokoju. Juana cały czas instruowała mnie, co robić, na czym się skupić i połączyła to z medytacją, i czułam się świetnie. Wymieniłyśmy kontakty i ruszyłam w drogę powrotną.

I znów 4 kilometry, a mój plecak wcale nie był lżejszy mimo tego, że zjadłam zapasy. Ale dotarłam i złapałam busa o 9-tej, pierwszego z ośmiu tego dnia. Chciałam dotrzeć do kolejnego miejsca, Las Conchas, gdzie można kąpać się w naturalnych basenach utworzonych przez rzekę. Jest to dużo mniej popularna alternatywa dla znanego wśród podróżników Semuc Champey. Pojechałam więc, najpierw do skrzyżowania (40 Q), potem do drugiego skrzyżowania, potem do Raxruja, stamtąd kolejny bus do Fray Bartolome de las Casas, tam przesiadka do busa do Chahan, tam przesiadka do busa do Las Conchas. Byłam padnięta, bolała mnie głowa, bo zmieniać tak busy co chwilę, przerzucając plecak z jednego do drugiego, z zamykającymi się oczami i głośną, religijną muzyką walącą z głośników, wszystko sprawiało, że czułam, że zaraz oszaleję. Ale dojechałam do Las Conchas i stwierdziłam, że nie zostanę tam na noc, tylko pojadę prosto do Rio Dulce tego samego dnia. Ale i tak zapłaciłam za wejściówkę (50 Q) i weszłam do środka, przeszłam się po szlakach podziwiając cudowne wodospady i baseny, pięknie tam było. Poszłam też na punkt widokowy, skąd rozpościerał się bajkowy widok. Później chciałam się pokąpać w miejscu, gdzie grupa lokalnych mieszkańców grała w piłkę i skończyło się tak, że zaprosili mnie do gry. Dołączyłam więc i graliśmy w siatkę w wodzie przez około 40 minut i byłam im wdzięczna w duchu, że mnie zaprosili, bo się uśmiałam, wytaplałam i nie musiałam się pluskać w samotności. Pstryknęłam im fotkę i musiałam się zbierać, żeby złapać bus do Rio Dulce.

Przy wyjściu pożegnałam się z miłym panem w kasie i pick-up zawiózł mnie do skrzyżowania. Tam poczekałam około 15 minut na autobus, nie był jednak bezpośredni, musiałam przesiąść się w jakimś miasteczku. Już mi było wszystko jedno szczerze mówiąc. Ostatni bus był najprzyjemniejszy za wszystkich, bo było w nim bardzo mało ludzi, i jechał całkiem powoli (niektóre busy mkną jak szalone, wyprzedzając na zakrętach i pod górkę, zapewniając wysoki poziom adrenaliny), mogłam więc rozsiąść się wygodnie i podziwiać zieloną Gwatemalę przez okno. To był ten ósmy bus.

Dojechaliśmy do Rio Dulce i w końcu poczułam cywilizację. Zatłoczona ulica i gringos, czyli inni podróżnicy! Nie myślałam, że mogę tak się ucieszyć na widok innych białych ludzi.

Ze stacji autobusowej ruszyłam na poszukiwanie kafejki internetowej, żeby sprawdzić adres jakiegoś taniego hostelu. Szłam i szłam, aż w końcu znalazłam, wyszukałam szybciutko Hotel Backpackers i złapałam tuk-tuka, który mnie tam zawiózł. Hotelik jest położony nad samą rzeką, łóżko w pokoju dzielonym (20 łóżek) kosztowało mnie uwaga… 30 Q za noc (15 zł) i nie mogłabym być bardziej zadowolona… aha, mogłabym bo uwaga… JEST WI-FI!!! Luksus. Poważnie, z ulgą zostawiłam plecak i poszłam do knajpki hotelowej, zamówiłam sandwicha i PIWO, którego nie piłam od 1.5 tygodnia, połączyłam się ze światem i w końcu odsapnęłam. Kiedy pan przyniósł mi moje jedzenie cieszyłam się, że siedzę przy zaciemnionym stoliku w rogu, bo jadłam trochę jak jaskiniowiec i to był mój pierwszy taki posiłek z chlebem, sałatką i piwem od dwóch tygodni.

Oczywiście poszłam spać o 21-ej bo padałam, komary w nocy żarły mnie nieprzerwanie, wstałam przed szóstą, odebrałam moje cenne rzeczy z recepcji, bo można je tam zostawić na noc i poszłam na śniadanie do tej samej knajpki. Zamówiłam typowe śniadanie, z tortillami, frijoles, smażonymi bananami i jajkami sadzonymi, dostałam kawę i siedzę sobie przy stoliku z widokiem na rzekę. Pięknie.

Źródło:
https://magdameetsworld.wordpress.com/2016/05/04/o-ukrytych-cudach-natury-w-gwatemali/