wesele

Pamiętam rozmowę z Billem, jeszcze w sierpniu przed moim wyjazdem do Polski:

Bill: No, a w październiku idę na wesele na Long Island…

Ja: Wesele? A masz osobę toarzyszącą? Nie? A mogę iść z Tobą?

Bill nie miał wyjścia, i tym sposobem udało mi się załapać na amerykańskie wesele.

Do Nowego Jorku wracałam w czwartek, a wesele było w sobotę. Nie miałam więc wiele czasu na przygotowania, zabrałam z Polski buty na obcasie ze świadomością, że będę musiała je tam gdzieś zostawić, bo na podróż ich ze sobą nie zabiorę. Zastanawiałam się też, co z sukienką, torebką i w ogóle. Ach i generalnie się stresowałam, bo nie mam pojęcia jak tu w USA wygląda wesele, ale Bill uspokoił mnie, okazało się, że tam mamy nocleg w hotelu i w ogóle, że mam być spokojna.

W piątek wybrałam się więc do Macy’s, żeby kupić sukienkę, aby po weselu ją oddać. Przyznaję się do tego dumnie, robiłam tak wiele razy, a nauczyłam się od mistrzyni – Beatki, u której mieszkałam na Long Island przez trzy miesiące. Macy’s przyjmuje zwroty bez problemu, a ja starannie odczepiłam metkę, by później z powrotem ją przyczepić.

Jakiś czas temu polski dziennikarz został w Internecie bardzo ‘skrytykowany’ delikatnie mówiąc, kiedy przyznał, że kupował dla dziecka rzeczy w Walmarcie, a później je pooddawał. Ten akurat dziennikarz chyba miał coś innego za uszami, żeby ściągnąć na siebie taką nienawiść, bo nie sądzę, żeby fakt kupowania i oddawania rzeczy był tak karygodny. To nie jest cebulactwo polskie czy jak to tam nazwali – to jest po prostu życie. W Stanach masa ludzie tak robi, i to nie tylko Polaków. Ogromnym firmom czy sklepom to zupełnie nie przeszkadza, a my po co mamy napędzać i tak już ogromny konsumpcjonizm, po co by mi była sukienka na jedno wyjście? Mogę ją oddać, a te pieniądze przeznaczyć na bilet (albo piwo).

W każdym razie, sukienkę zakupiłam, torebkę pożyczyła mi Ela i byłam gotowa. W sobotę pojechałam do Bill’a, żeby było nam łatwiej się zabrać razem jego autem. Bill jeszcze prasował swoje rzeczy (nago, bo Bill jest nudystą, do czego jesteśmy już przyzwyczajeni), ja szybko wskoczyłam w moją kreację i ruszyliśmy do dzielnicy Flushing, Queens, do kościoła na ślub.

Czułam się trochę nieswojo, poznałam całą rodzinę Bill’a już w kościele i wszyscy byli dla mnie bardzo mili, bo może myśleli, że jestem jego dziewczyną. Przy wejściu dostaliśmy kartkę z imionami państwa młodych oraz wszystkich druhen i drużb oraz planem ceremoni. Nie była to msza, tylko właśnie ceremonia, prowadzona przez młodego księdza, który wyglądał identycznie jak świadek pana młodego.

Pan młody stał przy ołtarzu, czekając niecierpliwie na swoją wybrankę. Goście w kościele rozmawiali swobodnie, nie zważając na to, że to kościół – w Polsce byłaby cisza. W końcu zaczęła śpiewać specjalnie zatrudniona artystka, drzwi otworzyły się i zaczęły wchodzić parami – najpierw mamy państwa młodych, ubrane w cekinowe kreacje, uśmiechnięte i maszerujące żwawym krokiem, podobnie babcie, następnie druhny i drużbowie, mały chłopiec ciągnący na drewnianym wózku inne małe dzieci, które trzymały obrączki i w końcu panna młoda prowadzona przez swojego ojca. Wszystko nagrywał profesjonalny kamerzysta. Kiedy panna młoda stanęła przy swoim wybranku, jej tata po drodze do swojej ławki potknął się o welon, co wywołało salwę śmiechu, a pierwsze słowa księdza brzmiały:

– Ze wszystkich ślubów, których miałem przyjemność udzielić, to było najbardziej nietypowe wejście.

Tym samym atmosfera ślubu była bardzo swobodna, szybka i konkretna. Ksiądz nie owijał w bawełnę, zapraszał kolejno ustalonych członków rodziny, którzy mieli czytać poszczególne czytania i modlitwy. Kazanie było bardzo fajne, okazuje się, że dużo wcześniej państwo młodzi dali mu „list” opisujący ich pierwsze spotkanie – każdy oddzielnie. Ksiądz przytoczył kilka cytatów, powiedział parę anegdot, kilka głębszych myśli.

Wyjście z kościoła było równie żywiołowe, aż miło było popatrzeć na drużby i druhny, wszyscy poubierani w jednym stylu. Wymknęliśmy się bocznym wyjściem, żeby pojechać odebrać kuzynów Billa, którzy mieli się opiekować dziećmi podczas wesela. Po drodze do hotelu zatrzymaliśmy się w Walgreens, żeby kupić kartki z życzeniami – okazało się, że w ciągu jednego weekednu była rocznica ślubu mamy Bill’a, urodziny babci, no i wesele.

Po dojechaniu na miejsce ujrzałam ogromny hotel, a w recepcji dostaliśmy torbę powitalną, w której były napoje, słodkości, słone przekąski oraz „hangover kit” czyli zestaw na kaca – tabletki przeciwbólowe i na żołądek. Jak miło : )

Zostawiliśmy nasze rzeczy w pokoju i udaliśmy się do pokoju mamy Billa i jego ojczyma, gdzie, jak się okazało miała być imprezka przedweselna. Powoli schodzili się do ich pokoju kolejni członkowie rodziny, a oni byli dobrze przygotowani – były dwa coolery, jeden z piwem, drugi z alkoholami – whisky, wino, wódka, gin, itd. Niezła rodzinka, pomyślałam sobie, a Bill powiedział, że to u nich normalne i zawsze dużo piją na imprezach.

W końcu zabraliśmy się do autobusu, który jeździł między hotelem a kompleksem weselnym. Podróż trwała około 15 minut, a idąc do budynku czułam się jak uczniowie przyjeżdżający do Hogwartu (bo było jezioro, Hagrida nie zastaliśmy niestety). Wchodząc do pierwszej sali już można było poczuć, że będzie bogato.

Pierwszą częścią wesela jest zazwyczaj ‘cocktail hour’, czyli godzinka lub dwie, kiedy goście mogą napić się i coś przekąsić, pogadać i zapoznać się; tymczasem para młoda ma czas na odsapnięcie, ogarnięcie się i zebranie sił na zabawę, pojawiają się pod koniec. Na tej Sali były porozstawiane szwedzkie stoły wszelkiego rodzaju, z jedzeniem włoskim, amerykańskim, hiszpańskim… Barmani serwowali drinki i napoje, a goście nakładali na talerze wszelakie smakołyki.

Sama sala była ogromna, ze stawem z rybami i mostkiem, na którym goście pozowali do rodzinnych zdjęć. W końcu przenieśliśmy się do drugiej sali, w której był parkiet i okrągłe, dwunastoosobowe stoły. Odszukaliśmy nasz stolik i zasiedliśmy z rodziną Bill’a. Nakrycia były tak piękne, że aż żal było cokolwiek ruszać. Profesjonalny DJ, który świetnie koordynował całe przyjęcie, zapowiedział wejście rodziny i młodych. I podobnie jak w kościele, kolejno wchodziły babcie, ciocie, druhny, tyle że tym razem z głośną muzyką, tanecznym krokiem i wśród głośnych aplauzów. Pojawiła się również para młoda, która zaraz po tym zatańczyła pierwszy taniec. Nie było żadnego układu tanecznego, prosty taniec do romantycznej piosenki.

Rozdano menu i mogliśmy wybrać, co chcemy zjeść, a kelnerzy zbierali zamówienia. Wszystko było idealnie zgrane i jak w zegarku, kiedy nadszedł czas na przemówienia przyjaciół pary młodej, kelnerzy dyskretnie zmieniali nakrycia. Same przemówienia były rozczulające, opowiadano historie z dzieciństwa młodych, wspominano pierwsze wrażenia, tu i ówdzie pojawiły się łzy.

Podano przystawki. Risotto z krewetkami, które po prostu rozpływało się w ustach i na szczęście jakimś cudem miało w sobie gluten, więc mogłam zjeść też porcję Bill’a, bo jest bezglutenowcem.

Po daniu głównym były tańce, a na stoliku obok DJ’a stały dwa kosze z butami do tańca dla wszystkich kobietek, które zmęczone były obcasami. Wzięłam jedne czarne balerinki na podróż, a co! Dużo frajdy dostarczała też budka z akcesoriami, w której można było robić sobie zdjęcia.

Później było jeszcze uroczyste krojenie tortu, ale nie dajcie się zmylić – nie tylko tort był na deser, o nie! Powróciliśmy do pierwszej sali, z której zniknęły przekąski podawane przed weselem, pojawiły się natomiast różnego rodzaju słodkości, ciasta, torty i desery. Zawrót głowy. Chyba ze dwadzieścia szwedzkich stołów z różnymi rodzajami deserów, w tym również lodów. Ja nawet nie miałam miejsca w brzuchu na więcej jedzenia, ale skusiłam się na kilka słodkości. Przepych i bogactwo!

Amerykańskie wesela nie trwają tak długo jak nasze, polskie. Zazwyczaj jest to trwająca 4-5 godzin uroczystość, my mogliśmy bawić się „aż” do 1 w nocy, więc trochę dłużej.

Wróciliśmy do hotelu autobusem, a następnego dnia rano spotkaliśmy się na śniadaniu z całą rodzinką i gośćmi. Para młoda, już zrelaksowana, chodziła od stołu do stołu i dziękowała za przybycie i prezenty.

Podsumowując, byłam niezmiernie szczęśliwa, że mogłam zobaczyć, jak wygląda amerykańskie wesele i w dodatku trafiłam na tak bogate. Przez cały czas czułam się, jakbym była w filmie, bo wszystko było idealnie zaplanowane, z przepychem i dogłębnie przemyślane. Jednocześnie atmosfera była bardzo luźna i wszyscy świetnie się bawili, nie było sztywno czy oficjalnie. Będąc na zewnątrz jakoś przed północą napotkałam księdza, z papierosem w jednej i telefonem w drugiej ręce. Później gawędził z głównym świadkiem (wyglądali jak bracia).

Zazwyczaj za wszystko płacą rodzice, w większości panny młodej, ale pewnie jakoś się tam dogadują i dzielą kosztami. Nie mam pojęcia, ile mogło kosztować takie wesele, pewnie kilkadziesiąt tysięcy, miejmy nadzieję, że będą razem długo i

Źródło:
www.magdameetsworld.wordpress.com/2015/12/30/o-wielkim-amerykanskim-weselu