mmw

Życie w hostelu.

Wchodząc dzisiaj do hostelu usłyszałam piosenkę „Have you ever seen the rain” w recepcji. Jasne, że widziałam deszcz, prawie codziennie od miesiąca! W końcu jesteśmy w Seattle.

Jest coś fascynującego w mieszkaniu w hostelu. Pewnie można to poczuć podczas kilkudniowego pobytu, ale przebywając w nich bardziej długoterminowo, ten specyficzny klimat wydaje się być bardziej wyraźny.

Hostel różni się od hotelu tym, że oprócz prywatnych ma też dzielone pokoje z wieloma łóżkami (zazwyczaj piętrowymi) w cenach przystępnych dla podróżników i kuchnię do wspólnego użytku. Wśród gości przeważają młodzi ludzie, podróżujący po świecie z niskim budżetem – ale często pojawiają się perełki w postaci starszych ludzi, z milionem ciekawych historii i poglądów życiowych. W hostelach panuje unikatowa atmosfera – między innymi ze względu na totalny mix kulturowy: w kuchni można zobaczyć Amerykanów smażących swój bekon i jajka zaraz obok Japończyków pichcących swoje zdrowe, nienazwane jedzenie, wraz z Chińczykami podgrzewającymi swoje chińskie zupki. I tam obok mogę znaleźć się ja, gotująca wodę na barszcz w proszku przywieziony z Polski.

W pokoju wspólnym, gdzie można rozsiąść się na fotelach/krzesłach/leżankach i czymkolwiek innym, siedzą ludzie wszelkich narodowości, w większości (niestety) zatopieni w swoich telefonach i laptopach. Nie winię ich jednak – w tym przypadku hostel służy nam za dom, chcemy mieć więc chwilę wytchnienia i spokojnie przejrzeć Internet. Gdzieś tam z tyłu odczuwam jednak lekki żal, bo kiedyś nie było Internetu i chyba relacje międzyludzkie były bliższe. Zawsze jest ktoś, kto rozmawia na Skype z rodziną lub przyjaciółmi, oczywiście szanując resztę ludzi i używając słuchawek. Niektórzy i tak denerwują się, bo przeszkadza im to, że ktoś na głos rozmawia – przewrażliwieni.

W Green Tortoise w Seattle lubiłam z Hannah zasiąść w wygodnych fotelach w rogu, z czarną, zdartą eko-skórą. Stały one przy kaloryferach, a za oknem rozpościerał się najlepszy widok na wejście do Pike Place Market. Przed Walentynkami siedziałyśmy w tych fotelach i czytałyśmy wyznania miłosne w darmowych gazetach, szukając tych najbardziej dziwnych i soczystych. Śmiałyśmy się do łez, zapisując te najlepsze i popijając gorącą czekoladę. Czułyśmy się jak stare małżeństwo, nazwałyśmy się więc Gertrude i Ezra (ja byłam Gertrude). I nawet takie rzeczy mają inny smak w hostelu, kiedy znajdujemy sobie kawałeczek „prywatnej” przestrzeni, ale i tak cały czas otoczeni jesteśmy innymi ludźmi. I nieważne, czy oni rozumieją nasze żarty, czy nie – my jesteśmy świadomi, że to co mówimy i robimy może być obserwowane przez kogoś, nie przeszkadza to nam ale nadaje wszystkiemu inny wymiar. To tak, jakby mieć widownię. Tak, jak teraz lubimy Facebooka i rzeczy, które moglibyśmy wysłać komuś w prywatnej wiadomości, zamieszczamy na ich profilu tak, że wszyscy inni mogą to zobaczyć. W tym przypadku nie wiemy, jaką mamy widownię, i jak oni reagują, tylko to, że gdzieś tam są… w hostelu widziałyśmy uśmiechy, kręcenie głową, dezaprobatę lub zrozumienie.

Dobrze widziane jest być otwartym i komunikatywnym, zawsze uśmiechniętym i gotowym do rozmowy… ale komu tak naprawdę chce się gadać o 7 rano przy śniadaniu? W Green Tortoise jest darmowe śniadanie w wersji deluxe (jak dla podróżników takich jak ja). Jajka i naleśniki dostępne są w ilości nieograniczonej, trzeba tylko sobie samemu je przyrządzić. Jest też kawa, owoce, chleb, ryż, toster, można więc się najeść do pełna. I śniadanie jest naprawdę ciekawym przeżyciem, jeśli tylko dobrze się przyjrzeć wszystkiemu dookoła.

Bo wcześnie rano jesteśmy sobą. Zaspani, z ledwo otwartymi oczami, bez chęci do rozmowy, ale głodni – goście wyczłapują się ze swoich pokoi i niczym zombie wchodzą do wspólnej kuchni, zabierają się za gotowanie, smażenie i nakładanie na talerze. Mniej doświadczeni podróżnicy stają w drzwiach, niepewnie spoglądając na to, co się dzieje i nie mają pojęcia, gdzie znieść swoje jajko. Ale że samemu mamy gotować? Takie osobniki były moim ulubionym widokiem rano, bo wyglądali jak zagubione owieczki, które nie mają pojęcia o świecie. Czasem (nie zawsze mam dobry humor) oferowałam im pomoc i wyjaśniałam, o co chodzi, chociaż wszystkie informacje są na ścianach.

Najbarwniejszą postacią była pewna młoda, ładna, blond Amerykanka z Kalifornii. Nie spotkałam jej, ale historię opowiedział mi Chris, również pracownik – z cudownym poczuciem humoru i ciętą ripostą. Oto ta historia, która stała się nieco sławna wśród nas:

Przed szóstą rano, kuchnia. Bohaterowie sztuki to złotowłosa, około dwudziestoletnie niewiasta z Kalifornii oraz Chris. Dookoła jeszcze cisza i może kilku innych gości.

Niewiasta staje po środku z zagubieniem widocznym na jej twarzy. Bierze trzy jajka (surowe, z wytłoku) i wkłada je do mikrofalówki, nastawia na kilka minut i wychodzi z kuchni. W tym czasie pojawia się Chris, nie wiedząc jeszcze, co się dzieje. Po chwili słyszy trzy głośne wybuchy i pada na ziemię, myśląc, że to strzelanina. Wstaje, patrzy na to, co się stało i wychodzi na zewnątrz, by zagaić do Złotowłosej:

Chris: Hej, twoje jajka chyba są gotowe.

Niewiasta: Pracujesz tu?

Chris: Tak.

Niewiasta: To możesz mi je przynieść?

Chris, dla jaj (w przenośni i dosłownie) posłusznie zgadza się i rusza do kuchni. Bierze talerz i zdrapuje ze ścianek mikrofali jajka zmieszane ze skorupkami. Wraca do niewiasty i podaje jej talerz.

Niewiasta: Fuj, przecież to jest pełne skorupek!!!

Chris: Widzisz kochanie, to dzieje się, kiedy próbujesz gotować surowe jajka w mikrofalówce.

Na co Niewiasta wybucha płaczem.

Niewiasta: Bo… mnie całe życie wychowywała mama… i ona zawsze robi mi śniadanie… i ja nie umiem zrobić jajek… chlip… jedyne co umiem zrobić to płatki, a w tym hostelu NAWET NIE MA PIEPRZONYCH PŁATKÓW!!!

Kurtyna opada w dół, koniec sztuki.

Tyle, jeśli chodzi o zagubione owieczki i różnorodność ludzi w hostelu.

Jest jednak coś innego, co sprawia, że według mnie hostel jest miejscem jedynym w swoim rodzaju.

Gdzie indziej ludzie, którzy są sobie zupełnie obcy, zostają nagle (dobrowolnie) wrzuceni do jednego „domu” i zaczynają dzielić wspólną przestrzeń? Nie ma już miejsca na prywatność, intymność, zacisze własnego domu – chyba, że jakoś sobie ją znajdziesz i urządzisz. Stajesz się osobą trochę publiczną, bo zawsze masz widownię i już nie możesz tylko w majtkach skoczyć do łazienki. Ciężko jest znaleźć chwilę tylko dla siebie – szczególnie w przypadku, gdy pracuje się tam w zamian za łóżko i jest się częścią ekipy.

Nagle nawet oszałamiający przystojniak pojawia się w korytarzu owinięty tylko ręcznikiem (lub w piżamie), ze śpiochami w oczach, potarganymi włosami i szczoteczką do zębów w dłoni. Lub najgorętsza laska, powalająca urodą, człapie zaspana do łazienki, bez makijażu i z rozczochranymi włosami. Przy śniadaniu ludzie są ledwo żywi (szczególnie, jeśli na kacu), nie rozmawiają, jedzą swoje śniadania i patrzą w przestrzeń pustym wzrokiem. W ciągu dnia czasem ktoś przyśnie na fotelu w pokoju wspólnym, pochrapując z półotwartą buzią. Nocni imprezowicze są świadkami wydarzeń całkiem innego kalibru, stworzeń porzuconych gdzieś na korytarzu, śpiących snem sprawiedliwego, pogodzonych ze swoją porażką niedotarcia do pokoju. Przelotne romanse i flirty nie mogą być tajemnicą, bo tu wszystko widać jak na dłoni. Spanie w pokoju z pięcioma innymi osobami też jest przeżyciem. Faceci chrapią, jakby to była ostatnia noc w ich życiu, ktoś puści bąka, ktoś spadnie z łóżka, ktoś zagada przez sen. Chrapanie, które słychać nawet mimo zatyczek do uszu było moim koszmarem. Dosłownie.

I właśnie to uderza mnie w hostelach, kiedy jestem w nich na dłużej – publiczna przestrzeń staje się domem dla zupełnie przypadkowych ludzi. I widzimy ich w sytuacjach, w których nie moglibyśmy ich zobaczyć w żadnym innym przypadku. Nie możemy przecież wejść do czyjegoś domu i popatrzeć, jak przygotowują jajka na śniadanie, jak wyglądają przed pierwszym łykiem kawy, jak zachowują się, kiedy są sami i nie chcą z nikim rozmawiać. W hostelu mamy wszystko jak na dłoni i nie ma od tego ucieczki. Dla mnie jedynym momentem wytchnienia było pójście do łazienki, zamknięcie drzwi, włączenie głośnej muzyki i prysznic. To były jedyne momenty w ciągu dnia, kiedy przez pół godziny byłam zupełnie sama.

I jest jeszcze to całe współżycie ze współpracownikami. Po bardzo krótkim czasie staliśmy się sobie bliscy, jak rodzina i poznaliśmy swoje charaktery, wady i zalety (chociaż w małym stopniu). Mimo tego, że gości w hostelu było mnóstwo, krążyliśmy wokół naszych ulubionych stołów jak orbity, przyciągane do nich niewidzialną siłą. I tak zawsze kończyliśmy w prawie tym samym gronie. Bo po jakimś czasie czuliśmy się swobodnie i mogliśmy rozmawiać o wszystkim, komentując wydarzenia dnia, narzekając lub śmiejąc się do łez. Przeziębienie, ból głowy, bóle menstruacyjne, ból serca – możemy rozmawiać o wszystkim i bariery stają się mniejsze z dnia na dzień. Możemy nawet siedzieć w ciszy zatopieni w swoich komputerach – ale dzieląc poczucie wspólnoty i bliskości drugiego człowieka. Andy, Australijczyk, zawsze częstował nas piwem i Tim Tam’ami, ciasteczkami z Australii.

Wpis z mojego pamiętnika:

6 lutego 2016
Jestem w hostelu już tydzień i muszę przyznać, że mi się podoba. Mialam mieszane uczucia z przewagą pozytywnych. Jest dużo fajnych ludzi, pracowników. Hannah, z którą się zaprzyjaźniłam bo dobrze się rozumiemy; Michael, który zjechał Stany na rowerze, był tu jakiś czas, poczuł wołanie serca i ruszył w dalszą drogę; Megan, która mieszkała w Afryce przez rok; Jessie, która ma polską rodzinę i cięty humor; Brooke, która ma śmieszny śmiech; Ryan, który gotuje kolacje trzy razy w tygodniu i wygląda, jakby cały czas był na haju ale jest cudowny; Sergio ze swoim uśmiechem brazylijskim, niestety już wyjechał; Chris, którego na początku nie lubiłam, a teraz się uwielbiamy; Annika z równie ciętym poczuciem humoru, która spędza dnie w smoking roomie; Tom, Elahe, Lorena, Arnaud i wszyscy inni. Są jak moja rodzina tutaj i czuję ciepło, kiedy o nich myślę.

Tak więc tyle o życiu w hostelu. Osobiście nie lubię być w hostelu jako normalny gość – bycie pracownikiem, to jest to, co lubię. Czuję wtedy, że hostel jest trochę mój, i ci ludzie to też moi goście. Traktuję miejsca dostępne dla masy ludzi jako moją przestrzeń prywatną, jak dom. I piszę to z innego, małego hostelu na wyspie Roatan, gdzie sprzątam w zamian za łóżko – i chociaż tutaj jest poza sezonem i prawie nie ma ludzi, czuję, że znalazłam dom, chociaż na chwilę. Na wspólnych kanapach oglądałam sobie w samotności film wczoraj, w łazience rozkładam moje rzeczy tak, jakbym była tam sama i czuję się trochę panią na włościach. Chociaż na chwilę.

Źródło:
https://magdameetsworld.wordpress.com/2016/05/14/o-zyciu-w-hostelach/