Prawie każdy mężczyzna z pokolenia dzieci PRL-u ma swoje opowieści z wojska. Żaden na ochotnika się tam nie zaciągał i niejednego sposobu pewnie próbował, żeby żółte papiery albo indeks dostać. Raz złapany w tryby WP chłopak po odbyciu dwuletniej obowiązkowej służby wojskowej, wychodził mężczyzną i do końca swoich dni na tym padole, z uśmiechem na ustach i łezką w oku, wspominać będzie ten czas, jako najlepszy w swoim życiu. I chociaż życie w koszarach i na poligonach nie było lekkie, kapral był rasowym sk…synem, fala mało go nie zabiła, to i tak było fajnie. Wszystko przeżył, przeszedł inicjację, znaczy – jaja ma.

Może trzeba służbę wojskową przywrócić, bo gdzie teraz facet ma stać się facetem???

My kobiety mamy swoje opowieści o porodach. Urodzenie dzieciaka to nasza inicjacja, moment, w którym przestajemy być czyjąś córką a stajemy się czyjąś matką.

Kocham moje dzieci na zabój, więc jak samo słowo wskazuje, zabiłabym dla nich i za nich, niemniej jednak twierdzę, że macierzyństwo to żadne tam takie tra-lala, i kiedy kobyłka stanie u płotu, czyli wyprzemy z siebie arbuza przez mandarynkę, dopadną nas niezliczone tego czynu konsekwencje. Podzieliłam je sobie na fizyczne i psychiczne. Cholera wie, które gorsze, chyba po równo, a w dodatku jedne bez drugich żyć nie mogą.

Sam poród to jedna Wielka Konsekwencja. Próbowałam zrezygnować ze swojego pierwszego, uciekłam z drugiego, ale jakoś tak jest, że ciąża kończy się dzieckiem, i żadne tam usprawiedliwienia, że wrócę jak się mentalnie dostroję, nie przynoszą pożądanych rezultatów.

Przy pierwszym mało nie zabiłam połowy personelu, a przede wszystkim sprawcy zaciążenia, który mnie, kobiecie próbującej właśnie wydać na świat, jak się wkrótce okazało, ponad pięciokilowe niemowlę, zaczął snuć mądrości, o tym jak to kiedyś kobiety rodziły w polu i zaraz potem wracały do pracy na nim.

Albo! Jego ulubiona, o Indiance, idącej za swoim Indianinem, który notabene na koniu sobie jedzie. Rodzi, taka siostra Winnetou, gdzieś w krzaczorach po drodze (cholera wie dokąd oni idą, bo nie to jest ważne w tej historii), po czym wstaje z klęczek, jak ta baba z pola, i idzie dalej za koniem. Żadna nie płacze, nie jęczy, nie wyzywa. Cichutko chowa się za krzaczek, stęknie dyskretnie, chlup-chlup, pryk-pryk, złapie w locie dzieciaka i dalej wio, bez zatrzymania.

Nic dziwnego chyba, że chciałam chłopa ubić? I on szuka u mnie zrozumienia dla przeżytej „traumy” w wojsku, bo sto lat temu na poligonie musiał nieść ileś-tam-kilogramowy plecaczek i jakiś-tam karabinek? Facet! Proszę! Noś 20 kilogramów codziennie przez parę miesięcy, a nie przez 20 kilometrów, to pogadamy!

Czasami naturalną konsekwencją macierzyństwa jest konieczność pozostania w związku z niedowartościowanym starszym szeregowym z generalskim ego.

Oczywiście najpowszechniejszą konsekwencją posiadania dziecka jest nadwaga. Ja nadal noszę na sobie przynajmniej kilka dodatkowych kilogramów, tak romantycznie przez Amerykanów nazywanymi “baby fat”, pomimo, że moje “baby” jest już niemal w wieku maturalnym.

Powiększają się nie tylko brzuch, tyłek, uda ale również wszystko co nie trzeba, w tym… stopy. Pół numeru po każdym dzieciaku. Dzięki Bogu mam tylko dwoje, bo przy takiej prawidłowości, przy czwartym szpilki kupowałabym w sklepach z rozmiarówką dla Drag Queens.

Niestety “dziewczynki” pięknie powiększają się tylko na początku, po czym zostają brutalnie wyssane ze swojej sprężystości i nabrzmiałości. Potem to już nic tylko w rulonik zawijać.

Następna konsekwencja to rozstępy. Na brzuchu, piersiach i “pelikanach” (ramionach znaczy). Generalnie dziecko powoduje znaczące rozstąpienie się nie tylko krocza.

Psychicznie, też niewiele lepiej. Najpierw poporodowa depresja, która dość szybko przechodzi w depresję zwykłą- przewlekłą.

Przez około pierwsze dwa lata jesteśmy niesamowicie niewyspane, zmęczone i otępiałe. W trzecim roku absolutnie nic się nie zmienia na lepsze, po prostu nasz organizm, w swoim podążaniu do homeostazy, dochodzi do wniosku, że to już jest nasz stan normalny.

My też zaczynamy akceptować, że nigdy już nie będziemy w toalecie sam na sam ze swoim skupieniem, że dojadanie po dzieciaku jest całkiem normalną formą odżywiania się, a czas dla siebie jest pojęciem mitycznym, niczym jednorożec. Czasem tylko odrost na naszych włosach jest w stanie przypomnieć nam kiedy ostatnio widziałyśmy jednorożca.

Przypominam, że faceci w drugim roku wychodzili z wojska. Dla nas koszary i poligony jakoś się nie kończą.

Dzieci, w wyniku niezrozumiałego niedopatrzenia, niestety nie rodzą się z instrukcją obsługi, więc przez większą część życia naszych pociech, musimy udawać, że wiemy co robimy. Kiedy, w nieczęstych chwilach klarowności mentalnej, uświadamiamy to sobie, ogarnia nas panika i stany lękowe. Przynajmniej nie musimy się obawiać, że dopadnie nas depresja; ją ciągle mamy, przede wszystkim ze względu na ten pieprzony “baby fat”.

Małe dzieci-mały kłopot… Kto tego nie słyszał? Kto rozumiał? Ja na pewno nie, ale właśnie zaczynam pojmować mądrości życiowe ujęte w przysłowia.

Kiedy zrobiło się tak pięknie, kiedy dzieci odkleiły się od mojego boku, kiedy są w stanie same się nakarmić, pójść gdzieś i nie zginąć po drodze, dopadł mnie mój pierwszy kryzys wieku wczesnośredniego. Zaczęłam tęsknić za beztroską młodością, zanurzać się we wspomnieniach – pierwszych zauroczeniach, pierwszych drinkach, papierosach i podróżach bez planu w nieznane. W czym problem? Ano w tym, że zdałam sobie sprawę, że moje ponad pięciokilowe niemowlę właśnie rozpoczyna pracę nad katalogiem własnych wspomnień.

Nie wiem czy dam radę to przeżyć. Dopiero co pozbyłam się depresji. Czuję nadchodzący atak paniki! Przecież to dziecko to moja kopia! A ja w jego wieku…. Matko Boska!

Zapraszam do poczytAnia! http://www.pisankianki.com