Autor: MARIA MATUSZ
Mój mąż nie lubił kotów. Miał z młodości niemile wspomnienie zapachu klatki schodowej i piwnicy domu, gdzie – karmione przez samotną sąsiadkę – koty znajdowały schronisko zimą i latem. Charakterystyczny koci zapach przenikał do mieszkań osiedlowego bloku. Wgryzał się w ściany korytarza, poręcze schodów, w leżące przed drzwiami mieszkań wycieraczki i mieszał się, zwłaszcza wczesną wiosną, z wonią przejrzałych ziemniaków i cebuli w piwnicznych komórkach. Karmione dobrym, tłustym mlekiem koty przemierzały rano osiedlowe uliczki, gdy dzieciarnia zajęta w szkole, nie przeszkadzała im w leniwych wędrówkach. Wieczorem natomiast przemykały prawie niepostrzeżenie pomiędzy krzakami gęstego ligustru, bojaźliwie omijając grupki młokosów.

W moim rodzinnym domu zawsze były psy. Pierwszy, Łapek, jak pamiętam, był zwykłym kundlem, mądrym i czarnym jak noc. Drugi, zwany z angielska Dogi, miał myśliwską żyłkę, bo zdarzało mu się przynosić pod schody naszego domu upolowane kaczki z zagrody sąsiada. Aby uprzedzić kolejne kłótnie z sąsiadem, tato ogrodził działkę wyższym płotem. Nie na wiele to się zdało, bo Dogi zawsze znalazł wyjście. Dopiero w późnym wieku zrezygnował z nocnych wypraw i polowań.
Pamiętam też, że w naszym ogrodzie przez wiele lat mieszkał duży, szary kocur. Mama dokarmiała go wytrwale, a zimą zawsze przygotowywała szczelinę w okienku piwnicznym, aby mógł przetrwać mroźne tygodnie. Zdarzało mu się wchodzić do kuchni, ale tylko wtedy, gdy krzątała się tam mama. Tylko jej pozwalał się pogłaskać, a dla pozostałych domowników był wyniosły i nieprzystępny… Nie pozwolił się polubić.

Wiele lat później w mojej własnej rodzinie też pojawił się pies. Korę, pięciotygodniową suczkę, przyniosła sąsiadka. Wiedziała, że jestem psiarą, więc wmówiła mi, że mój mały syn musi mieć zwierzątko. Sąsiadka w ten sposób pomagała zaprzyjaźnionemu hodowcy psów w pozbyciu się kilku szczeniąt z nieprawego miotu. Nie upilnował swojej rasowej suczki i na świat przyszło siedem pięknych, prawie rasowych gordon-seterów.
Kora była kochana, mądra i wyjątkowo ufna. Uwielbiała mojego męża, który regularnie wychodził z nią na spacery. Mąż, wtedy jeszcze młody człowiek, nosił długie ciemne włosy rockmana, a Kora miała charakterystyczne dla tych seterów zwisające czarne uszy i czarną, długą po bokach sierść. Pewnego dnia, po szkole, wpadł do domu nasz ośmoletni synek, wykrzykując, że tato musi obciąć włosy, bo wszyscy mówią, że jest podobny do… Kory. Mąż włosów nie obciął (wkrótce same wyszły), ale Korunia pana uwielbiała i była to – jak mówi mąż – „jedyną istotą w tej rodzinie, która go słuchała”. Uwielbiała także jazdę samochodem i nienawidziła kąpieli, chociaż była wodołazem z urodzenia. Na hasło „kąpaj, kąpaj” wchodziła pod stół i trudno ją było stamtąd wyciągnąć.

W Nowym Jorku wynajęliśmy mieszkanie z zastrzeżeniem: „bez psów, bez kotów”. Kitek pojawił się u nas mimo wszystko. Był maleńki, najmniejszy z kilku kotków zgromadzonych w małej klatce pobliskiego sklepu zoologicznego. Nasz drugi syn, tu już urodzony, wybrał go po parodniowej obserwacji wystawy sklepowej. Mąż, początkowo bardzo przeciwny, musiał się zgodzić, bo… nie miał wyjścia. Został przegłosowany. Starszy syn, ja i mały byliśmy za! Mąż był w mniejszości. Kotek, nazwany górnolotnie przez małego Lukas (z „Gwiezdnych wojen” oczywiście), został po prostu… Kitkiem.
Wkrótce na studia wyjechał starszy syn i młodszy wracał po szkole sam do domu. Kitek codziennie czekał na niego pod drzwiami. My, zapracowani rodzice, wracający późno do domu, cieszyliśmy się, że młodszy syn ma z kim się pobawić, że nie jest sam. Przy kolacji opowiadaniom o wyczynach Kitka nie było końca. Wylądowaliśmy w Ameryce sami, bez rodziny, przyjaciół. Trudno było znaleźć kogoś zaufanego z sąsiedztwa, aby zaopiekował się młodszym synem, gdy wracał ze szkoły. Kot był dla niego towarzyszem zabaw, żywą istotą, do której można było zagadać, o którą należało dbać i zajmować się nią.
Kitek rósł, już nie mieścił się w góralskim kapciu syna (mamy takie zdjęcie). Dbał codziennie o swoją toaletę, myjąc się i głaszcząc potargane przy buszowaniu po domu włoski. Lizał je długo i wytrwale, aż ułożyły się tak jak chciał. Nigdy nie ominął kuwety, nawet wtedy, gdy był chory… Nigdy również nie zniszczył mebli, choć pazury rosły mu szybko, bo nie wychodził na zewnątrz. Obcinanie jego pazurów było, niestety, nie lada wyzwaniem. Parę razy obcinaliśmy u weterynarza, ale każda wizyta w gabinecie była ogromnym stresem dla Kitka, więc funkcję manikiurzystki przejęłam ja. Wtedy to po raz pierwszy Kitek pokazał co potrafi. Gdyby nie grube kuchenne rękawice, które ochroniły moje ręce, pewnie długo leczyłabym rany po jego pazurach… Trochę trwało zanim nam zaufał i pozwolił, bez walki, zrobić sobie manikiur.
Nie był wybredny i jadł to, co znalazł w swojej misce. Często był to suchy koci pokarm, a do tego jakieś ekstra przysmaki: kurzynka gotowana, czy na przykład… melon. Kawałek melona zrzucał na podłogę, drapał łapką i zlizywał sok. Mokrego jedzenia z puszek nie lubił, psuły mu żołądek. Lubił także zlizywać z brzegów miseczki krople czekoladowych lodów. Gdy zmieniliśmy mieszkanie na mały dom z ogródkiem, to wylegiwał się od rana do wieczora na parapecie obserwując to, co się działo na zewnątrz. Ptaki wysiadujące na pobliskim drucie już go nie interesowały, wolał obserwować przechodzące dzieci i rzadko przejeżdżające samochody.
Zawsze wiedział, kiedy mąż wracał z pracy i zwykle czekał na niego przy drzwiach kuchennych. Potem dostojnie odchodził na bok i czekał, aż pan, po posiłku, usiądzie przy komputerze. Wdrapywał mu się wtedy na szyję lub na kolana i tak długo leżał, jak długo pan siedział. Gdy pan przenosił się przed telewizor, posłusznie czekał, aż przyjmie pozycję półhoryzontalną i grzecznie wślizgiwał się na podołek. Czasami układał się wzdłuż jego boku, aż pod brodę i smacznie zasypiał. To był jego pan!
Mnie, czyli panią domu, traktował z wymuszoną grzecznością. Gdy wracałam z pracy podenerwowana (a zdarzało się) wyczuwał to i czasami znienacka przywoływał mnie do porządku, boleśnie muskając moją rękę lub stopę ostrym pazurem. Młodszego syna traktował z wyższością. Bawił się z nim, gdy miał na to ochotę. Zbyt natarczywie zachęcany przez syna do zabawy, potrafił ugryźć, pokazując, że nie zamierza rezygnować z wolnej woli.
Pewnego zimowego wieczoru wróciłam z pracy z bardzo wysoką gorączką i wylądowałam w szpitalu z ciężkim zapaleniem płuc. Potem w domu było długie, kilkutygodniowe leżenie. Mąż opiekował się mną przez pierwsze parę dni, potem musiał wracać do pracy, a syn do szkoły. Półprzytomna, słaba, z męczącą gorączką, budziłam się tylko, aby ugasić pragnienie. Nie byłam jednak sama. Kitek od pierwszego dnia mojego powrotu ze szpitala leżał przy mnie, a właściwie za mną, prawie na moich plecach, wygrzewał moje chore płuca… Leżał cichutko, prawie się nie ruszając. Wstawał tylko wtedy, gdy ja ruszałam do toalety…
Była to nasza słodka tajemnica, bo przez wiele lat jego pobytu w naszym domu mąż kategorycznie zabraniał Kitkowi wylegiwania się w naszym łóżku. Kitek ten zakaz, po paru nieudanych próbach konfrontacji z panem, przyjął z godnością. Przez lata tego zakazu nie złamał. Teraz jednak, gdy zachorowałam, wiedział wiedziony kocim instynktem, że pani potrzebuje pomocy i zakaz już nie miał dla niego znaczenia. Codziennie, przed powrotem mojego męża z pracy, słysząc podjeżdżający samochód, zeskakiwał z łóżka i jak nigdy nic ruszał witać pana w progu. W czasie mojej rekonwalescencji pewnego dnia zwyczajnie zaspaliśmy: ja i Kitek. Mąż zostawił auto u mechanika, czyli wrócił do domu bez szumu silnika. Tłumacząc mężowi, dlaczego złamaliśmy z Kitkiem zakaz, zauważyłam, że kot zupełnie niespeszony wstał, przeciągnął się i zwinnie wskoczył do swojego koszyka. Wymówki pana przyjął z godnością. Taki był Kitek: mądry, dobrze ułożony, zaufany przyjaciel rodziny.
Pewnego dnia Kitek zniknął. Po powrocie z pracy nie zastałam go w domu. Zdenerwowana, zadzwoniłam do męża, czy przypadkiem nie zostawił otwartych drzwi rano, kiedy wynosił śmieci bocznymi drzwiami. „Nie pamiętam, może na chwilę, ale Kitek był wtedy na dole” – tłumaczył się. Na młodszego syna winy już nie mogłam zwalić, bo był poza domem, studiował. Szukaliśmy do późnej nocy. Kitek to domowy kot i czasami wymykał się z domu, ale zwykle wracał, przestraszony wielkim zewnętrznym światem, ruchem, głosami… Kiedyś wyszedł bez naszej wiedzy wieczorem i później miauczał przez godzinę pod oknami sypialni, a nie pod drzwiami kuchennymi, jak to zwykle czynił, jakby wiedział, że w nocy nie śpimy w kuchni.
Rano Kitka też nie było. Nie poszłam do pracy. Biegałam po okolicy, szukałam, pytałam, pukałam do sąsiadów… Znali Kitka z parapetu okiennego i z kilku wizyt w ogrodzie. Koło moich poszukiwań rozszerzyłam na obszar całej dzielnicy. Amerykanie, widząc desperację w moich oczach, pozwalali mi wchodzić na teren ich posesji, do ogrodów, otwierali garaże i schowki.
Mąż wydrukował zdjęcie Kitka i rozwiesiliśmy je w okolicy. Piękny, duży, czarny kot z białymi rękawiczkami i skrzywionym białym pyszczkiem. Podaliśmy telefony, wyznaczyliśmy nagrodę… Rozdzwoniły się telefony: widzieli tam, widzieli tu, taki sam czarny… Niestety, nie każdy czarny kot to Kitek. Dostałam telefon o 3 nad ranem: taki czarny kot, jak na zdjęciu, leży na moim porchu. Pobiegłam pod podany adres. Niestety, to nie mój kot.
Zadzwoniła siostra z Polski.
– Chyba oszalałaś, to tylko kot – powiedziała. – Opanuj się – dodała, gdy zaczęłam płakać.
– To przyjaciel mojego syna i nasz, to taka niema istota, która przeszła z nami niedole pierwszych chudych lat emigracji, ty tego nie rozumiesz – powiedziałam do siostry i rzuciłam słuchawką.
Różne myśli przychodziły mi do głowy: może zginął, albo ktoś go trzyma wbrew jego woli…
Jest szósty dzień bez Kitka, ja nie tracę nadziei, mąż tak. Tego dnia wieczorem otworzyłam okna we wszystkich pomieszczeniach, chodziłam od okna do okna wołałamm go… Mąż stwierdził, że już przesadzam, że mi odbija!
Nagle usłyszałam cichutkie miauczenie… Krzyczę do męża, że on tu gdzieś jest, niedaleko, bo go słyszę.
– Masz pewnie omamy – rzekł mąż.
Zaczęłam wołać i znów go usłyszałam. Głos dochodził z działki sąsiada. Ze starego garażu. Sąsiad bardzo rzadko zagląda do tego pomieszczenia. Ten garaż był już otwierany w naszej obecności, w pierwszym dniu poszukiwań. W garażu jest wybite okienko i kot powinien przez nie wyjść…
A jednak był w garażu. Zamknięty przez sześć dni, bez wody i jedzenia. To stary, już czternastoletni kot. Nie miał siły podskoczyć do okienka i wyjść swobodnie. Weterynarz powiedział później, że niewiele brakowało, aby Kitek został na zawsze w tym garażu. Z pragnienia zwierzątko umiera tak, jak człowiek.
Wystraszonego Kitka przyniósł do domu mąż. Zobaczyłam łzy wzruszenia w jego oczach. Kitek okazywał nam ogromną radość z powrotu do domu, wyleguje się na wszystkich łóżkach. Miał do tego prawo.
Miesiąc później znów poszliśmy do weterynarza, bo na szyi Kitka pojawiła się dziwna narośl. Weterynarz zrobił biopsję. Zadzwonił po paru dniach.
– Przykro mi – powiedział – Kitek ma parę miesięcy życia.
Szczegółowo wyjaśnił diagnozę.
– Może operacja, leczenie? – zapytałam.
– Wszelkie chirurgiczne ingerencje tylko przyczyniają się do większego bólu – stwierdził weterynarz. – Lekarstwa pomogą mu w uśmierzeniu bólu. Będzie cierpiał, ale koty nie pokazują, że cierpią. Szukają wtedy miejsc ustronnych i zaszywają się w nich. Są dumne. Odchodzą godnie – powiedział.

Źródło: http://www.dziennik.com/publicystyka/artykul/kitek