Burmistrz Nowego Jorku Bill de Blasio mówi, że miasto można zamknąć do maja

Burmistrz Nowego Jorku Bill de Blasio mówi, że miasto można zamknąć do maja

W stanie Nowy Jork a w szczególności w samym mieście epidemia koronawirusa rozszerza się szybciej, niż przewidywano. Burmistrz Nowego Jorku de Blasio twierdzi, że pandemia może potrwać kilka tygodni. Przewiduje, że nawet połowa miasta może być zainfekowana COVID19 i być może trzeba będzie do maja zamknąć miasto. Nie wyklucza także przedłużenia zamknięcia szkół.

NYC Health Department przygotował dla mieszkańców Nowego Joku instrukcje w języku polskim co należy wiedzieć i jak postępować w przypadku COVID19. Instrukcja do pobrania COVID19

https://www.goodmorningamerica.com/video/embed/63072308

(Nie)typowe polonijne – i nie tylko – ogłoszenia.

(Nie)typowe polonijne – i nie tylko – ogłoszenia.

Jakiś czas temu Craigslist, amerykański serwis ogłoszeń drobnych, przygotował zestawienie nietypowych anonsów,publikowanych na jego łamach. “Trener łapaczy Pokemonów”, “do połowy spalony dywan” czy “najbardziej na świecie niewygodny fotel” – to tylko niektóre z nich. Ale i na polskich portalach nie brakuje oryginalnych propozycji. Część odbiorców także jest (nie)typowa.

Jedno z ogłoszeń, które przykuło uwagę administratorów popularnego amerykańskiego serwisu, dotyczyło oferty pracy w charakterze prześladowcy. Otóż użytkownik, podpisany jako Ben, wyjaśnia, że wiedzie całkiem normalne życie. Ma pracę od 8 rano do 5 ppoł., następnie wraca do domu, odgrzewa obiad, włącza telewizor i idzie spać. A lata – jak dodaje – mijają. Dlatego jest gotowy zapłacić 350 dol. z góry za to, że ktoś przez pół roku będzie go prześladował. Dzięki temu ma nadzieje, że jego życie stanie się bardziej ekscytujące. “Nie chodzi o nic wielkiego, na przykład wpychanie się w kolejkę, zajmowanie miejsca parkingowego, lekkie popychanie i od czasu do czasu szeptanie mi do ucha: znowu się spotykamy. Preferowana osoba mówiąca z brytyjskim akcentem”. W innym ogłoszeniu właściciel psa rasy pitbull chętnie pomoże w nastraszeniu wskazanej osoby. Podkreśla, że nie interesuje go przyczyna, jedynie wypłata przed robotą, a konkretnie 35 dol. za 10-minutowe warczenie i szczekanie jego pupila. Dojazd w obrębie Brooklynu – jak dodaje właściciel – jest bezpłatny.

1000 DOL. DLA SZOFERA

Z amerykańskich, ale i polonijnych portali ogłoszeniowych korzysta pan Paweł z Filadelfii (nazwisko do wiadomości red.). Ponieważ z wykształcenia jest fotografem, a przed emigracją pracował m.in. na weselach i imprezach branżowych, podobne usługi zareklamował w metropolii nowojorskiej. “Jedną z pierwszych osób, które się do mnie odezwały, był fotograf, a przynajmniej tak się przedstawił, który twierdził, że jego asystent wyjechał na wakacje i szuka zastępcy. Chodziło o ślub. Dla mnie łatwizna, więc zgodziłem się bez wahania. Po imprezie, w trakcie wybierania zdjęć do druku, okazało się, że klientom spodobały się bardziej te mojego autorstwa. Mój szef wpadł w taki szał, że skasował wszystkie, a mnie wyzwał od nierobów i leni, czego w ogóle nie zrozumiałem, a później wysłał mi e-maila, w którym napisał, że “żaden asystent, jeszcze mu nigdy tak zdjęć nie spier….”. To było na tyle ‘ciekawe’ doświadczenie, że oduczyło mnie pracy w parach” – przyznaje pan Paweł.

W ciągu jego czteroletniej już pracy w metropolii nowojorskiej kilka razy zdarzyło się, że klient umówił się na zdjęcia, potwierdzając je w ostatniej chwili, po czym nie zjawił się na sesji. W jednym przypadku, zamiast zdjęć portretowych, pan Paweł miał stać się fotografem na planie filmu pornograficznego w jednym z mieszkań na Brooklynie, o czym dowiedział się już na miejscu. Twórcami i aktorami byli Polacy. Odmówił. Najgroźniejsza sytuacja wydarzyła się jednak kilka miesięcy temu. “Dostałem e-maila od kogoś, kto przedstawił się jako Charlie. Chyba nie urodził się w Stanach, bo wiadomość miała mnóstwo błędów. Chodziło o sesję ślubną dla jego przyjaciół, za którą chciał zapłacić. Proponował 5 tys. dol. Wyjaśnił też, że on nie będzie na przyjęciu weselnym, bo leży w szpitalu i walczy z chorobą nowotworową. Swoją nieobecność chce zrekompensować właśnie takim prezentem. Podał, datę i adres. Miałem akurat wtedy wolny weekend, więc się zgodziłem. Pieniądze miałem dostać niebawem. Tydzień przed ślubem Charlie napisał, że ma wielką prośbę – chciał też zapłacić szoferowi, ale nie może wyjść ze szpitala, więc zapytał, czy mógłbym pożyczyć mu 1 tys. dol., a on zamiast 5 tys. dol. zapłaci mi 6 tys. Szofer miałby przyjechać do mnie do domu. Poza tym upierał się, że pieniądze przeleje na moje konto za pomocą karty kredytowej. Wtedy wydało mi się to mocno podejrzane i zrezygnowałem ze zlecenia. Nie mam stuprocentowej pewności, ale myślę, że było to oszustwo” – uważa pan Paweł.

POSZUKIWANA NIBY ASYSTENTKA GRAFIKA

22-letnia Monika (nazwisko do wiadomości redakcji) z Krakowa przyjechała do Nowego Jorku, do babci, na wakacje. W październiku rozpoczyna naukę na trzecim roku w Wyższej Szkole Artystycznej w Warszawie. Mieszkanie w stolicy to dość spory wydatek, więc chciała sobie coś zarobić. W internecie znalazła fajną ofertę. Przynajmniej tak jej się wydawało. “W ogłoszeniu było napisane, że niewielka firma reklamowa poszukuje asystenta grafika. Preferowani byli studenci. Płaca w zależności od zlecenia. Napisałam e-maila, dołączyłam swoje CV oraz kilka prac. Po pewnym czasie dostałam odpowiedź – napisał do mnie Brian, niby szef firmy, informując, że jest zainteresowany i prosi o spotkanie. Dzień przed dostałam wiadomość na Skype, w której Brian opisał siebie, jako bardzo przystojnego białego Amerykanina, po czym dodał, że wspólnie możemy się świetnie zabawić i że moja praca nie będzie odbywała się tylko w biurze. Wyjaśnił też, że poprzednia ‘asystentka’ była bardzo zadowolona, bo mogła używać do woli jego karty kredytowej. Proponował też wycieczkę do Los Angeles. Prosił, by go nie oceniać, bo po prostu takim jest szefem” – opowiada Monika. Pan na szczęście nie okazał się być prześladowcą i gdy nasza rozmówczyni napisała, że nie jest zainteresowana takim stanowiskiem pracy, odpisał krótkie “ok”. Jak dodaje Monika, kilka dni później ponownie zobaczyła jego ogłoszenie na popularnym portalu i ponownie było napisane: “Niewielka firma reklamowa poszukuje asystenta grafika”.

MNIE KARALUCHY NIE PRZESZKADZAJĄ…

Wśród ogłoszeń, i to zarówno na amerykańskich, jak polonijnych portalach, dużą popularnością cieszą się te dotyczące mieszkania lub pokoju do wynajęcia. Większość z nich zawiera informacje dotyczącą adresu oraz ceny. Zdarzają się takie, w których właściciele nie chcą pieniędzy, a usług seksualnych. Na przykład 28-letni mężczyzna z Queensu jakiś czas temu szukał lokatorki mającej nie więcej niż 25 lat, do jednosypialniowego apartamentu. Spanie – przewidziane w jednym łóżku. Właściciel podkreślał, że nie chrapie, dlatego preferowane były osoby, które także nie chrapią. Na nieco inne ogłoszenie natrafił pan Marek z dzielnicy Bensonhurst na Brooklynie. Co prawda wydarzyło się to kilka lat temu, ale tego mieszkania położonego w kamienicy na Borough Parku nie zapomni do końca życia. “Tyle co przyleciałem do Nowego Jorku i po tygodniu gościny u kumpla musiałem znaleźć pokój. Spodobało mi się ogłoszenie dotyczące apartamentu w dzielnicy, w której pracowałem. Właścicielem był Janek. Cena całkiem znośna, bo 450 dol. za umeblowany pokój. W dodatku od zaraz. Gdy wszedłem do mieszkania, zobaczyłem dwa wielgachne karaluchy biegające sobie po kuchni. Było to w dzień. Wtedy jeszcze nie dotarło do mnie, że jeśli tak wygląda sytuacja, gdy jest jasno, to co się musi dziać nocą. Działo się, i to sporo. Gdy zwróciłem uwagę panu Jankowi na liczbę robactwa w mieszkaniu i że tak się nie da żyć, to wzruszył ramionami i stwierdził, że jemu karaluchy nie przeszkadzają” – opowiada pan Marek. Całej sumy pieniędzy nie odzyskał, bo właściciel stwierdził, że karaluchy nie są groźne i można z nimi mieszkać. Po wielkiej kłótni oddał tylko depozyt.

KULTURALNE PANIE W ŚREDNIM WIEKU

O wiele milsze, ale też trochę nietypowe są ogłoszenia dotyczące transportu lub prośby o podwiezienie w odleglejsze miejsca metropolii. Na przykład pani Alicja z Bronksu razem z koleżanką wybierają się 17 września do Narodowego Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Stockbridge, MA. Od pewnego czasu szukają kogoś, kto tego samego dnia wybiera się w te strony. “Chcemy uczestniczyć w uroczystościach dziękczynnych za kanonizację św. Stanisława Papczyńskiego, celebrowanych przez bp. Witolda Mroziewskiego. Ja wprawdzie mam samochód, ale mogę jechać maksymalnie dwie godziny, tam jest ze cztery. W dodatku sanktuarium nie znajduje się w samym Stockbridge, ale podobno gdzieś obok, a ja GPS-u nie mam i boję się, że zabłądzę” – wyjaśnia pani Alicja w rozmowie z „Nowym Dziennikiem”. Po raz pierwszy umieściła tego typu ogłoszenie w internecie i ma nadzieję, że uda jej się znaleźć rodaków jadących na wspomniane uroczystości, z którymi ona i jej koleżanka będą mogły się zabrać. “Specjalnie podkreśliłam, że jesteśmy paniami w średnim wieku, żeby jakaś młodzież się nie rozczarowała, a tak poważnie to nie szukamy przygód, tylko chciałybyśmy jechać i się pomodlić. A jak wspólna wyprawa zaowocuje fajną znajomością, to jeszcze lepiej” – dodaje pani Alicja. Gdy pytam o autobusy, odpowiada, że nawet nie sprawdzała, w końcu samochodem najwygodniej. Deklaruje też, że razem z koleżanką dorzucą się do kosztów paliwa. “Tak się ucieszyłam, gdy zobaczyłam, że pani dzwoni, bo wyświetliło mi się polskie nazwisko i myślałam, że to w sprawie uroczystości. Pani na pewno nie jedzie?” – dopytywała się pani Alicja. – No nic, może ktoś się odezwie, w końcu zostało jeszcze trochę czasu”.

JAK JEST CIEMNO, TO KOT SIĘ NIE RUSZA

Mieszkaniec Williamsburga, pan Andrzej, deklaruje, że zaopiekuje się kotem właściciela, który wyjeżdża na wakacje. Twierdzi także, że ma doświadczenie w opiece nad zwierzętami, bo przez kilka lat hodował królika, o imieniu Bysio. Co ciekawe, kota można zostawić u pana Andrzeja za darmo. “Sam kiedyś byłem w takiej sytuacji i wiem, jak to jest. Chętnie przygarnę na kilka tygodni zwierzaka. U mnie będzie miał o wiele lepsze warunki niż w przytułku” – uważa właściciel Bysia. Królik odszedł jakiś czas temu, więc w mieszkaniu nie ma już innych zwierząt. “Mam duży balkon i kot będzie miał gdzie chodzić” – informuje mnie pan Andrzej. Gdy pytam, czy ma jakieś zabezpieczenia, tak by zwierzak nie wypadł na ulicę, odpowiada, że w dzień koty przecież widzą krawędź, a w nocy, jak jest ciemno, to się nie ruszają. Gdy mówię, że to właśnie po zmroku koty zaczynają być najbardziej aktywne, odpowiada, że może dopiero wtedy, jak im się wzrok przyzwyczai do ciemności.

CYGAŃSKIEGO WESELA TAM SIĘ NIE ZROBI…

Jakiś czas temu w Polsce głośno zrobiło się o zabawnym ogłoszeniu dotyczącym sprzedaży mieszkania w Zielonej Górze. Oprócz podstawowych informacji dotyczących powierzchni, ceny i miejsca, zawierało także zupełnie niestandardowe wiadomości. Na przykład dotyczące łazienki: “Faktycznie ten wątek chciałbym pominąć. Gdyby Andrzej Gołota tak wprawnie unikał ciosów, jak ja remontu, to obecnie mielibyśmy w posiadaniu naszego pięściarza wagi ciężkiej pasy federacji WBO, HBO, PKO oraz nawet Polsat Romans”. Także metraż mieszkania jest podany w zupełnie nietypowy sposób: “Izba większa ma powierzchnię 19,125 m/kw i co prawda cygańskiego wesela się tam nie zrobi, ale lekki biwak ze szwagrem zawsze! Izba mniejsza parlamentu – 7,875 m/kw. Tutaj można zamontować piętrowe prycze i skwapliwie upchnąć gówniarzy, jednocześnie korzystając z pakietu 500 Plus (już od kwietnia w promocji).

BEZ KOMENTARZA

Z kolei mieszkaniec Nowego Jorku proponuje pomoc w pozbyciu się z mieszkania zbędnych instrumentów muzycznych. Chętnie widziane są pianino lub fortepian, ale gitara, trąbka i harfa też może być. W zamian proponuje przybicie piątki. Myli się jednak ten, kto sądzi, że dłoń oferenta jest zwyczajna. Jej właściciel zapewnia, że jest “pierwszorzędna”, dlatego przybicie piątki ma “nadzwyczajną moc i przynosi szczęście”. Z kolei w lutym na portalu ogłoszeniowym pojawiła się prośba o dostarczenie pod wskazany adres dwóch kawałków tortu czekoladowego i opakowania lodów waniliowych. Autorka wyjaśniła, że za nic w świecie nie chce jej się wychodzić z domu, bo pada śnieg. Za taką usługę proponuje 100 dol. O wiele mniej, bo dolara, oferuje mężczyzna kobiecie, która przyjdzie do niego do mieszkania i przez pięć minut będzie siedzieć w wannie ubrana w strój kąpielowy, wypełnionej ugotowanym, ale zimnym makaronem. Co ciekawe, autora ogłoszenia w tym czasie nie będzie w domu. Czas siedzenia w kluskach będzie mierzył sąsiad, który ma stać w progu apartamentu.

Nie ma danych mówiących o tym, ile dziennie ogłoszeń ląduje w internecie, ale na pewno sporo i pewnie autorzy większości z nich mają uczciwe zamiary i proponują standardowe usługi. W tym gąszczu propozycji są jednak i takie, nad którymi warto się dobrze zastanowić i przeglądać je trochę z naturą Kubusia Fatalisty.

Źródło: http://www.dziennik.com/publicystyka/artykul/nietypowe-polonijne-i-nie-tylko-ogloszenia

Mała rzecz, wielka radość.

Mała rzecz, wielka radość.

Kiedy ponad 5 lat temu przenosiła się z Polski do Los Angeles, wiedziała, że zrobi wszystko by mieć swój, choćby mały wkład w promowanie ukochanego kraju za oceanem. W jaki sposób, jeszcze tego nie wiedziała. Pomysł stworzenia własnego biznesu, który będzie również łącznikiem między Polską a USA, zrodził się w połowie ubiegłego roku. Odkąd na świecie pojawiały się kolejne dzieci polskich i amerykańskich przyjaciół, coś zaświtało. Choć sama jest mamą Julii… prawie 20-letniej młodej kobiety, dylematy świeżo upieczonych mam były jej bliskie. Rozmowy z nimi dały jej wiele do myślenia. Zwłaszcza w kwestii mody, która, co pewnie nie jest niczym nadzwyczajnym i zaskakującym, zawsze była jej bliska. Znaczna część koleżanek narzekała na wyłączny dostęp do ubrań produkowanych w dalekiej Azji, które choć kuszą relatywnie niską ceną, niestety często rozczarowują swoją jakością.

Ten fakt był sygnałem w jakim warto pójść kierunku. Zaczęły się długie godziny spędzone przed ekranem komputera by nieco odświeżyć swoją wiedzę na temat branży odzieży dziecięcej w Polsce. Dziesiątki maili wysyłanych do producnetów. Kolejne etapy zapoznawania się z właścicielami firm i ich ofertą, by ostatecznie, podczas wizyt w Polsce spotkać się z nimi osobiście. Jak ważny jest kontakt personalny w biznesie, pamiętała jeszcze z czasów swojej działalności zawodowej w kraju a także studiów ekonomicznych, ukończonych w poznańskiej, wówczas jeszcze, Akademii Ekonomicznej.
Tak Edyta Grynhoff-Rothman stała się właścicielką internetowego sklepu Inspired by Poland, założonego w Los Angeles, który oferuje wyłącznie polskie ubrania dziecięce i akcesoria. Do współpracy zaprosiła kilka, cor
az popularniejszych w Polsce i za granicą firm odzieżowych tj. Tuss, maybe4baby, Afriq Password czy Molomoco.

Obecnie prowadzone są rozmowy z kolejnymi markami. Najważniejszym kryterium był fakt, iż wszystkie rzeczy są produkowane w przyjaznych i co najważniejsze etycznych warunkach wyłącznie w polskich szwalniach. Marki, które prezentuje w internetowym butiku to rodzinne biznesy stworzone przez niezwykle zdolne, kreatywne, odważne i co istotne będące spełnionymi zawodowo kobietami i kochającymi mamami. W projekt zaangażowała również utalentowany zespół polskich grafików i fotografów z Naftasquad. Również córka pomaga mamie, zwłaszcza w rozwijającym się w szalonym tempie świecie social mediów. A małymi modelami są dzieci polskich przyjaciół i rodziny. W prowadzeniu sklepu w Los Angeles pomaga jej wspólniczka, przyjaciółka, mama i tak jak ona imigrantka. Taka oto krótka historia butiku Inspired by Poland, który powstał z miłości i dumy do Polski, a przed którym wiele jeszcze ciężkiej pracy w promowaniu tego co dobre i polskie wśród rodziców różnych nacji mieszkających w Stanach Zjednoczonych, a także dbaniu o potrzeby swoich klientów i budowaniu z nimi ciepłych i przyjaznych relacji.

Więcej na stronie Edyty www.InspiredbyPoland.com

 

Kitek.

Kitek.

Autor: MARIA MATUSZ
Mój mąż nie lubił kotów. Miał z młodości niemile wspomnienie zapachu klatki schodowej i piwnicy domu, gdzie – karmione przez samotną sąsiadkę – koty znajdowały schronisko zimą i latem. Charakterystyczny koci zapach przenikał do mieszkań osiedlowego bloku. Wgryzał się w ściany korytarza, poręcze schodów, w leżące przed drzwiami mieszkań wycieraczki i mieszał się, zwłaszcza wczesną wiosną, z wonią przejrzałych ziemniaków i cebuli w piwnicznych komórkach. Karmione dobrym, tłustym mlekiem koty przemierzały rano osiedlowe uliczki, gdy dzieciarnia zajęta w szkole, nie przeszkadzała im w leniwych wędrówkach. Wieczorem natomiast przemykały prawie niepostrzeżenie pomiędzy krzakami gęstego ligustru, bojaźliwie omijając grupki młokosów.

W moim rodzinnym domu zawsze były psy. Pierwszy, Łapek, jak pamiętam, był zwykłym kundlem, mądrym i czarnym jak noc. Drugi, zwany z angielska Dogi, miał myśliwską żyłkę, bo zdarzało mu się przynosić pod schody naszego domu upolowane kaczki z zagrody sąsiada. Aby uprzedzić kolejne kłótnie z sąsiadem, tato ogrodził działkę wyższym płotem. Nie na wiele to się zdało, bo Dogi zawsze znalazł wyjście. Dopiero w późnym wieku zrezygnował z nocnych wypraw i polowań.
Pamiętam też, że w naszym ogrodzie przez wiele lat mieszkał duży, szary kocur. Mama dokarmiała go wytrwale, a zimą zawsze przygotowywała szczelinę w okienku piwnicznym, aby mógł przetrwać mroźne tygodnie. Zdarzało mu się wchodzić do kuchni, ale tylko wtedy, gdy krzątała się tam mama. Tylko jej pozwalał się pogłaskać, a dla pozostałych domowników był wyniosły i nieprzystępny… Nie pozwolił się polubić.

Wiele lat później w mojej własnej rodzinie też pojawił się pies. Korę, pięciotygodniową suczkę, przyniosła sąsiadka. Wiedziała, że jestem psiarą, więc wmówiła mi, że mój mały syn musi mieć zwierzątko. Sąsiadka w ten sposób pomagała zaprzyjaźnionemu hodowcy psów w pozbyciu się kilku szczeniąt z nieprawego miotu. Nie upilnował swojej rasowej suczki i na świat przyszło siedem pięknych, prawie rasowych gordon-seterów.
Kora była kochana, mądra i wyjątkowo ufna. Uwielbiała mojego męża, który regularnie wychodził z nią na spacery. Mąż, wtedy jeszcze młody człowiek, nosił długie ciemne włosy rockmana, a Kora miała charakterystyczne dla tych seterów zwisające czarne uszy i czarną, długą po bokach sierść. Pewnego dnia, po szkole, wpadł do domu nasz ośmoletni synek, wykrzykując, że tato musi obciąć włosy, bo wszyscy mówią, że jest podobny do… Kory. Mąż włosów nie obciął (wkrótce same wyszły), ale Korunia pana uwielbiała i była to – jak mówi mąż – „jedyną istotą w tej rodzinie, która go słuchała”. Uwielbiała także jazdę samochodem i nienawidziła kąpieli, chociaż była wodołazem z urodzenia. Na hasło „kąpaj, kąpaj” wchodziła pod stół i trudno ją było stamtąd wyciągnąć.

W Nowym Jorku wynajęliśmy mieszkanie z zastrzeżeniem: „bez psów, bez kotów”. Kitek pojawił się u nas mimo wszystko. Był maleńki, najmniejszy z kilku kotków zgromadzonych w małej klatce pobliskiego sklepu zoologicznego. Nasz drugi syn, tu już urodzony, wybrał go po parodniowej obserwacji wystawy sklepowej. Mąż, początkowo bardzo przeciwny, musiał się zgodzić, bo… nie miał wyjścia. Został przegłosowany. Starszy syn, ja i mały byliśmy za! Mąż był w mniejszości. Kotek, nazwany górnolotnie przez małego Lukas (z „Gwiezdnych wojen” oczywiście), został po prostu… Kitkiem.
Wkrótce na studia wyjechał starszy syn i młodszy wracał po szkole sam do domu. Kitek codziennie czekał na niego pod drzwiami. My, zapracowani rodzice, wracający późno do domu, cieszyliśmy się, że młodszy syn ma z kim się pobawić, że nie jest sam. Przy kolacji opowiadaniom o wyczynach Kitka nie było końca. Wylądowaliśmy w Ameryce sami, bez rodziny, przyjaciół. Trudno było znaleźć kogoś zaufanego z sąsiedztwa, aby zaopiekował się młodszym synem, gdy wracał ze szkoły. Kot był dla niego towarzyszem zabaw, żywą istotą, do której można było zagadać, o którą należało dbać i zajmować się nią.
Kitek rósł, już nie mieścił się w góralskim kapciu syna (mamy takie zdjęcie). Dbał codziennie o swoją toaletę, myjąc się i głaszcząc potargane przy buszowaniu po domu włoski. Lizał je długo i wytrwale, aż ułożyły się tak jak chciał. Nigdy nie ominął kuwety, nawet wtedy, gdy był chory… Nigdy również nie zniszczył mebli, choć pazury rosły mu szybko, bo nie wychodził na zewnątrz. Obcinanie jego pazurów było, niestety, nie lada wyzwaniem. Parę razy obcinaliśmy u weterynarza, ale każda wizyta w gabinecie była ogromnym stresem dla Kitka, więc funkcję manikiurzystki przejęłam ja. Wtedy to po raz pierwszy Kitek pokazał co potrafi. Gdyby nie grube kuchenne rękawice, które ochroniły moje ręce, pewnie długo leczyłabym rany po jego pazurach… Trochę trwało zanim nam zaufał i pozwolił, bez walki, zrobić sobie manikiur.
Nie był wybredny i jadł to, co znalazł w swojej misce. Często był to suchy koci pokarm, a do tego jakieś ekstra przysmaki: kurzynka gotowana, czy na przykład… melon. Kawałek melona zrzucał na podłogę, drapał łapką i zlizywał sok. Mokrego jedzenia z puszek nie lubił, psuły mu żołądek. Lubił także zlizywać z brzegów miseczki krople czekoladowych lodów. Gdy zmieniliśmy mieszkanie na mały dom z ogródkiem, to wylegiwał się od rana do wieczora na parapecie obserwując to, co się działo na zewnątrz. Ptaki wysiadujące na pobliskim drucie już go nie interesowały, wolał obserwować przechodzące dzieci i rzadko przejeżdżające samochody.
Zawsze wiedział, kiedy mąż wracał z pracy i zwykle czekał na niego przy drzwiach kuchennych. Potem dostojnie odchodził na bok i czekał, aż pan, po posiłku, usiądzie przy komputerze. Wdrapywał mu się wtedy na szyję lub na kolana i tak długo leżał, jak długo pan siedział. Gdy pan przenosił się przed telewizor, posłusznie czekał, aż przyjmie pozycję półhoryzontalną i grzecznie wślizgiwał się na podołek. Czasami układał się wzdłuż jego boku, aż pod brodę i smacznie zasypiał. To był jego pan!
Mnie, czyli panią domu, traktował z wymuszoną grzecznością. Gdy wracałam z pracy podenerwowana (a zdarzało się) wyczuwał to i czasami znienacka przywoływał mnie do porządku, boleśnie muskając moją rękę lub stopę ostrym pazurem. Młodszego syna traktował z wyższością. Bawił się z nim, gdy miał na to ochotę. Zbyt natarczywie zachęcany przez syna do zabawy, potrafił ugryźć, pokazując, że nie zamierza rezygnować z wolnej woli.
Pewnego zimowego wieczoru wróciłam z pracy z bardzo wysoką gorączką i wylądowałam w szpitalu z ciężkim zapaleniem płuc. Potem w domu było długie, kilkutygodniowe leżenie. Mąż opiekował się mną przez pierwsze parę dni, potem musiał wracać do pracy, a syn do szkoły. Półprzytomna, słaba, z męczącą gorączką, budziłam się tylko, aby ugasić pragnienie. Nie byłam jednak sama. Kitek od pierwszego dnia mojego powrotu ze szpitala leżał przy mnie, a właściwie za mną, prawie na moich plecach, wygrzewał moje chore płuca… Leżał cichutko, prawie się nie ruszając. Wstawał tylko wtedy, gdy ja ruszałam do toalety…
Była to nasza słodka tajemnica, bo przez wiele lat jego pobytu w naszym domu mąż kategorycznie zabraniał Kitkowi wylegiwania się w naszym łóżku. Kitek ten zakaz, po paru nieudanych próbach konfrontacji z panem, przyjął z godnością. Przez lata tego zakazu nie złamał. Teraz jednak, gdy zachorowałam, wiedział wiedziony kocim instynktem, że pani potrzebuje pomocy i zakaz już nie miał dla niego znaczenia. Codziennie, przed powrotem mojego męża z pracy, słysząc podjeżdżający samochód, zeskakiwał z łóżka i jak nigdy nic ruszał witać pana w progu. W czasie mojej rekonwalescencji pewnego dnia zwyczajnie zaspaliśmy: ja i Kitek. Mąż zostawił auto u mechanika, czyli wrócił do domu bez szumu silnika. Tłumacząc mężowi, dlaczego złamaliśmy z Kitkiem zakaz, zauważyłam, że kot zupełnie niespeszony wstał, przeciągnął się i zwinnie wskoczył do swojego koszyka. Wymówki pana przyjął z godnością. Taki był Kitek: mądry, dobrze ułożony, zaufany przyjaciel rodziny.
Pewnego dnia Kitek zniknął. Po powrocie z pracy nie zastałam go w domu. Zdenerwowana, zadzwoniłam do męża, czy przypadkiem nie zostawił otwartych drzwi rano, kiedy wynosił śmieci bocznymi drzwiami. „Nie pamiętam, może na chwilę, ale Kitek był wtedy na dole” – tłumaczył się. Na młodszego syna winy już nie mogłam zwalić, bo był poza domem, studiował. Szukaliśmy do późnej nocy. Kitek to domowy kot i czasami wymykał się z domu, ale zwykle wracał, przestraszony wielkim zewnętrznym światem, ruchem, głosami… Kiedyś wyszedł bez naszej wiedzy wieczorem i później miauczał przez godzinę pod oknami sypialni, a nie pod drzwiami kuchennymi, jak to zwykle czynił, jakby wiedział, że w nocy nie śpimy w kuchni.
Rano Kitka też nie było. Nie poszłam do pracy. Biegałam po okolicy, szukałam, pytałam, pukałam do sąsiadów… Znali Kitka z parapetu okiennego i z kilku wizyt w ogrodzie. Koło moich poszukiwań rozszerzyłam na obszar całej dzielnicy. Amerykanie, widząc desperację w moich oczach, pozwalali mi wchodzić na teren ich posesji, do ogrodów, otwierali garaże i schowki.
Mąż wydrukował zdjęcie Kitka i rozwiesiliśmy je w okolicy. Piękny, duży, czarny kot z białymi rękawiczkami i skrzywionym białym pyszczkiem. Podaliśmy telefony, wyznaczyliśmy nagrodę… Rozdzwoniły się telefony: widzieli tam, widzieli tu, taki sam czarny… Niestety, nie każdy czarny kot to Kitek. Dostałam telefon o 3 nad ranem: taki czarny kot, jak na zdjęciu, leży na moim porchu. Pobiegłam pod podany adres. Niestety, to nie mój kot.
Zadzwoniła siostra z Polski.
– Chyba oszalałaś, to tylko kot – powiedziała. – Opanuj się – dodała, gdy zaczęłam płakać.
– To przyjaciel mojego syna i nasz, to taka niema istota, która przeszła z nami niedole pierwszych chudych lat emigracji, ty tego nie rozumiesz – powiedziałam do siostry i rzuciłam słuchawką.
Różne myśli przychodziły mi do głowy: może zginął, albo ktoś go trzyma wbrew jego woli…
Jest szósty dzień bez Kitka, ja nie tracę nadziei, mąż tak. Tego dnia wieczorem otworzyłam okna we wszystkich pomieszczeniach, chodziłam od okna do okna wołałamm go… Mąż stwierdził, że już przesadzam, że mi odbija!
Nagle usłyszałam cichutkie miauczenie… Krzyczę do męża, że on tu gdzieś jest, niedaleko, bo go słyszę.
– Masz pewnie omamy – rzekł mąż.
Zaczęłam wołać i znów go usłyszałam. Głos dochodził z działki sąsiada. Ze starego garażu. Sąsiad bardzo rzadko zagląda do tego pomieszczenia. Ten garaż był już otwierany w naszej obecności, w pierwszym dniu poszukiwań. W garażu jest wybite okienko i kot powinien przez nie wyjść…
A jednak był w garażu. Zamknięty przez sześć dni, bez wody i jedzenia. To stary, już czternastoletni kot. Nie miał siły podskoczyć do okienka i wyjść swobodnie. Weterynarz powiedział później, że niewiele brakowało, aby Kitek został na zawsze w tym garażu. Z pragnienia zwierzątko umiera tak, jak człowiek.
Wystraszonego Kitka przyniósł do domu mąż. Zobaczyłam łzy wzruszenia w jego oczach. Kitek okazywał nam ogromną radość z powrotu do domu, wyleguje się na wszystkich łóżkach. Miał do tego prawo.
Miesiąc później znów poszliśmy do weterynarza, bo na szyi Kitka pojawiła się dziwna narośl. Weterynarz zrobił biopsję. Zadzwonił po paru dniach.
– Przykro mi – powiedział – Kitek ma parę miesięcy życia.
Szczegółowo wyjaśnił diagnozę.
– Może operacja, leczenie? – zapytałam.
– Wszelkie chirurgiczne ingerencje tylko przyczyniają się do większego bólu – stwierdził weterynarz. – Lekarstwa pomogą mu w uśmierzeniu bólu. Będzie cierpiał, ale koty nie pokazują, że cierpią. Szukają wtedy miejsc ustronnych i zaszywają się w nich. Są dumne. Odchodzą godnie – powiedział.

Źródło: http://www.dziennik.com/publicystyka/artykul/kitek

Zagadka

Zagadka

 

Przyjrzyj się uważnie i na podstawie zdjęcia wybierz kraje do których nie wpuszczono nachodźcow 😉


Martin Shultz zagroził Polsce wyrzuceniem z UE w przypadku ich nieprzyjęcia 😉

Źródło: Twitter

Polski lekarz pionierem nowatorskich metod leczenia – Elektryk od spraw sercowych.

Polski lekarz pionierem nowatorskich metod leczenia – Elektryk od spraw sercowych.

Dr Marcin Kowalski jest dyrektorem Oddziału Elektrofizjologii w Staten Island University Hospital, który stworzył od podstaw. W tle widać stół operacyjny i główny monitor wykorzystywany podczas zabiegów ablacji Foto: WOJTEK MAŚLANKA/NOWY DZIENNIK

Autor: WOJTEK MAŚLANKA
Ma zaledwie 42 lata i już należy do grona najlepszych lekarzy w Ameryce. Ratuje życie setek pacjentów, szkoli swoich kolegów po fachu zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i na całym świecie, uczy studentów i stażystów, prowadzi badania oraz forsuje nowatorskie metody leczenia. Jest dyrektorem Oddziału Elektrofizjologii w Staten Island University Hospital, który stworzył od podstaw. Na specjalistyczne zabiegi, które tam wykonuje, trzeba czekać dwa miesiące. „Jestem elektrykiem, który leczy serca” – mówi o sobie krótko dr Marcin Kowalski, polski elektrofizjolog, czyli kardiolog specjalizujący się w elektryczności serca.

Dr Marcin Kowalski jest jednym z najlepszych elektrofizjologów w Stanach Zjednoczonych. W tle widać różne dyplomy i certyfikaty

Dr Marcin Kowalski słynie przede wszystkim z leczenia arytmii serca nowatorską metodą zwaną krioablacją, czyli ablacją wykorzystującą zamrażanie komórek serca w celu zablokowania przepływu szkodliwych prądów przedostających się z żył płucnych do głównej komory i wywołujących tzw. migotanie serca. Był pierwszym lekarzem na Wschodnim Wybrzeżu i jednym z nielicznych w Stanach Zjednoczonych, którzy wykonywali ten zabieg jeszcze przed zaakceptowaniem go przez FDA (Food and Drug Administration), jednocześnie prowadził w tym kierunku specjalistyczne badania. Obecnie, prócz wykonywania ablacji, szkoli innych kardiochirurgów, bowiem metoda ta nie tylko staje się bardzo popularna w całej Ameryce, ale także jest najskuteczniejsza w leczeniu zaburzeń rytmu serca.

ARYTMIA
Jest to schorzenie opierające się na dysfunkcji elektrycznego systemu serca. To stan, w którym skurcze mięśnia sercowego (tzw. bicie serca) są nieregularne, a ich częstotliwość wychodzi poza bezpieczny zakres 60-100 uderzeń na minutę. Problem ten może skutkować poważnymi komplikacjami zdrowotnymi, a nawet stanowić może zagrożenie dla życia. Jest bardzo wiele przyczyn wywołujących to schorzenie.

„Istnieje prawie 30 różnych rodzajów arytmii w sercu – wyjaśnia dr Marcin Kowalski. – Ja się zajmuję zapobieganiem tym problemom oraz leczeniem, gdy już wystąpią”.

Jest kilka metod leczenia i zapobiegania arytmii. Można jej przeciwdziałać farmakologiczne, poprzez stosowanie odpowiednich lekarstw, poprzez zastosowanie tzw. rozruszników serca oraz poprzez zabiegi ablacji. Niestety, ta pierwsza i zarazem najpopularniejsza metoda, czyli zażywanie tabletek, ma skuteczność na poziomie 40 procent. O wiele lepsze wyniki leczenia przynoszą ablacje, zarówno związane z wypalaniem, jak i zamrażaniem komórek, przy czym ten drugi sposób jest bezpieczniejszy i co najmniej dwukrotnie szybszy.

ROZRUSZNIKI SERCA
Zastosowanie rozruszników zwanych także stymulatorami serca ma na celu przerwanie groźnej dla życia arytmii i przywrócenie prawidłowego rytmu serca. W przypadku osób mających zbyt niskie tętno wykorzystuje się tzw. pacemaker, z kolei do przeciwdziałania szybkiemu biciu serca, mogącemu nawet wywołać nagłą śmierć, wykorzystuje się tzw. kardiowerter-defibrylator. Oba urządzenia wywołują podobny efekt, jak masaż serca robiony podczas reanimacji, z tą różnicą, że działanie to następuje automatycznie w przypadku zaistnienia takiej konieczności i osoba chora nie musi czekać aż przyjedzie do niej karetka pogotowia z fachową pomocą.

Rozruszniki wszczepia się do ciała pacjenta i łączy się je z sercem specjalnymi elektrodami. Obecnie stosowany jest także stymulator najnowszej generacji tzw. micra pacemaker, który nie wymaga żadnych elektrod, a w związku z tym, że jego wymiary są niewielkie, wprowadzany jest przez żyły bezpośrednio do komory serca. „W związku z tym, że cały czas prowadzę prace badawcze i naukowe, mam dostęp do najnowszych technologii, często nawet przed zaakceptowaniem ich przez FDA – zdradza dr Marcin Kowalski. – Zabieg wprowadzenia najnowszego rozrusznika do komory serca przez żyłę trwa około 15 minut” – wyjaśnia specjalista.

ABLACJE
Są dwa sposoby przeprowadzania ablacji, czyli tworzenia strefy blokującej szkodliwe impulsy prądowe powodujące powstawanie arytmii w sercu. Izolację likwidującą migotanie przedsionków serca robi się poprzez wypalanie albo zamrażanie obszaru odpowiadającego za zaburzenia jego rytmu. Najczęściej źródło szkodliwych impulsów elektrycznych powodujących migotanie znajduje się w żyłach płucnych prowadzących krew z płuc do lewego przedsionka serca.

„Migotanie przedsionków serca jest bardzo częstym problemem wśród Amerykanów, cierpi na niego około 20 mln mieszkańców Stanów Zjednoczonych” – wyjaśnia doktor Kowalski. Ablacja poprzez wypalanie do niedawna była jedyną tego typu formą zapobiegania arytmii. Zabieg ten wykonywany jest poprzez wprowadzenie odpowiednich sond przez żyły do przedsionka serca i wypalenie komórek promieniami rentgenowskimi. Czas jego wykonania wynosi około 4 godzin. O wiele szybsza i mniej szkodliwa, m.in. ze względu na zminimalizowanie lub całkowite wyeliminowanie naświetlania rentgenowskiego, jest najnowocześniejsza metoda ablacji, wykorzystująca zamrażanie w celu stworzenia warstwy izolacyjnej.

KRIOABLACJA – ZAMRAŻANIE SERCA
Zabieg ten zwany jest także ablacją balonową, ponieważ podczas jego przeprowadzania wykorzystywany jest balonik wypełniany tlenkiem azotu. Powoduje on jednoczesne zamrożenie całego odwodu żyły wchodzącej do lewej komory serca. Do wprowadzenia balonika wykorzystywana jest żyła znajdująca się w pachwinie.

„Wchodzimy za pomocą specjalnej igły wprowadzanej przez żyłę do prawego przedsionka serca, robimy małą dziurkę i dostajemy się do lewej komory oraz żył płucnych – wyjaśnia szczegóły zabiegu dr Marcin Kowalski. – Później specjalny balon, który po napełnieniu gazem szczelnie przylega do żyły, a nawet w związku z bardzo niską temperaturą (minus 50-60 stopni Celsjusza) 'przykleja’ się do jej wewnętrznej części i poprzez zamrożenie w tym samym czasie uśmierca komórki na całym jej obwodzie, tworząc specjalną izolację, powodującą zablokowanie szkodliwych prądów przenoszących arytmię do serca”. Taka operacja trwa od 75-90 minut i jest ponaddwukrotnie szybsza oraz o wiele skuteczniejsza i bezpieczniejsza niż zabieg polegający na wypalaniu komórek tworzących ochronną warstwę izolacyjną.

Początki krioablacji sięgają 2000 roku, kiedy to w Kanadzie rozpoczęto eksperymenty z zamrażaniem komórek w sercu przy leczeniu arytmii.

„Zaczęto się wtedy zastanawiać, czy zamiast wypalania nie można czasem zastosować zamrażania, tak jak np. przy leczeniu raka skóry, żołądka itd. Najpierw doświadczalnie rozpoczęto stosowanie tej metody przy leczeniu mniejszych i słabszych arytmii, i okazało się, że świetnie się ona sprawdza. Szybko zaczęto ją usprawniać, zastosowano balon i wprowadzono tę metodę do leczenia pacjentów” – opowiada dr Kowalski. W Kanadzie i Europie krioablację wykorzystuje się od około 8 lat, w Stanach Zjednoczonych FDA zatwierdziło ją 5 lat temu.

POLSKI ELEKTRYK SERC
Dr Marcin Kowalski jest pierwszym lekarzem, który metodę ablacji poprzez zamrażanie serca zastosował na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Jest wręcz pionierem krioablacji, bowiem stosował ją, zanim jeszcze została zatwierdzona przez FDA.

„Robiłem wiele badań na temat tej metody, stworzyłem na Staten Island specjalną salę do przeprowadzania tych zabiegów, a szpita, w którym pracowałem, na moją prośbę zakupił odpowiedni sprzęt i zanim FDA wydała zgodę na stosowanie krioablacji w leczeniu arytmii, przeprowadziłem już około 50 takich zabiegów – zdradza polski lekarz. – Oczywiście wtedy wszyscy pacjenci musieli wyrazić pisemną zgodę na takie leczenie”. Dzięki temu już na drugi dzień po zatwierdzeniu ablacji poprzez zamrażanie rozpoczęto w Staten Island University Hospital regularne leczenie pacjentów, dzięki czemu szpital bardzo szybko zyskał popularność oraz uznanie i jest jednym z najlepszych wśród podobnych placówek przeprowadzających tego typu leczenie. Obecnie przez trzy dni w tygodniu (poniedziałki, wtorki i środy) przeprowadzane się w nim operacje, natomiast czwartki i piątki przeznaczone są na specjalistyczne konsultacje. Od chwili zaakceptowania krioablacji przez FDA polski lekarz wykonał tam ponad 600 takich zabiegów, a poza tym cały czas prowadzi badania i doświadczenia, mające na celu jeszcze większe ulepszenie tej metody. Niedawno testował balony trzeciej generacji.

„Dzięki moim badaniom okazało się, że sam proces zamrażania komórek można skrócić. Kiedyś robiliśmy to dwa razy po 4 minuty na każdej żyle. Obecnie wiemy, że wystarczy, gdy zrobi się to tylko raz, i w dodatku wystarczy, jak zamrożenie trwa od 120 do 150 sekund” – wyjaśnia dr Kowalski. – Robimy to krócej i używamy niższych temperatur, by przez przypadek nie uszkodzić innych narządów wokół serca”.

Dr Marcin Kowalski po raz pierwszy spotkał się z ablacją poprzez zamrażanie na uczelni w Wirginii, gdzie studiował elektrofizjologię. Obecnie, jako jeden z największych specjalistów w tej dziedzinie, przeprowadza szkolenia innych lekarzy w swoim laboratorium, a także w różnych szpitalach specjalizujących się w elektrofizjologii oraz na uczelniach. „Dwa tygodnie spędziłem w różnych miastach Japonii, tydzień w Chinach, a także odwiedziłem kilka szpitali w Europie, by pokazać innym lekarzom, jak przeprowadzać te zabiegi” – wspomina dr Kowalski, dodając jednocześnie, że w Staten Island University Hospital budują właśnie nowy, drugi oddział przeznaczony na tego typu operacje, by dzięki temu przeprowadzać jeszcze więcej zabiegów ablacji. Obecnie na zabieg u polskiego specjalisty trzeba czekać dwa miesiące.

„Zatrudniłem już dwóch nowych elektrofizjologów oraz osiem dodatkowych osób i wszyscy razem będą tam pracować. Nazwałem to laboratorium Electrophysiology Center of Excellence” – podkreśla Polak.

To jednak niejedyne jego plany. Również w New Jersey mają w przyszłym roku powstać oddziały szpitalne specjalizujące się w ablacji i leczeniu arytmii serca.

„Chcemy je uruchomić w Linden, miejscowości, która jest położona bardzo blisko Staten Island. Myślimy także o kolejnym, trzecim laboratorium przy naszym szpitalu na Staten Island, ponieważ będzie bardzo potrzebne, być może rozpoczniemy jego budowę już w przyszłym roku. Będziemy mieli trzech specjalistów od ablacji i trzy oddziały elektrofizjologii” – zdradza Marcin Kowalski, dodając, że Staten Island University Hospital jest częścią systemu Northwell Health.

Poza tym polski specjalista zamierza także otworzyć swoją prywatną praktykę na Greenpoincie, gdzie kiedyś już działał, korzystając z uprzejmości dr. Marka Stawiarskiego, mającego swój gabinet przy Nassau Avenue.

Dr Marcin Kowalski przeprowadza także ablacje w dolnej komorze serca, które są o wiele bardziej skomplikowane i wykonywane są przy zawałach. „Wtedy wewnątrz serca robi się taka blizna, w efekcie czego prądy zaczynają krążyć wokół niej, powodując tzw. spięcie i wywołując tzw. nagły zgon sercowy. Żeby temu zapobiec, stosujemy ablację poprzez wypalanie promieniami rentgenowskimi” – wyjaśnia dr Kowalski.

Okazuje się, że jest on ekspertem również w innej, nowatorskiej metodzie zapobiegania udarom mózgu wywoływanym przez skrzepy krwi. W Stanach Zjednoczonych została ona zaaprobowana przez FDA w roku ubiegłym. Jest to zabieg, który stanowi alternatywę do stosowania leków rozrzedzających krew, by przez to zapobiec przyczynom udarów.

„Są miniskrzepy powstające w sercu, które później przedostają się do głowy – podkreśla specjalista. – Są jednak ludzie, którzy z różnych powodów nie mogą brać lekarstw rozrzedzających krew. Dlatego wymyślono specjalną wkładkę (tzw. watchman), przypominającą swoim kształtem meduzę, którą blokuje się przedsionek serca (tzw. appendage). Właśnie w tym miejscu powstaje około 90 procent skrzepów” – wyjaśnia dr Kowalski. Skuteczność tej metody jest podobna do stosowania tabletek rozrzedzających krew, ale zyskuje ona coraz większą popularność, m.in. z tego powodu, że mogą z niej korzystać wszyscy pacjenci.

„Zabieg założenia takiego watchmana trwa około godziny i robi się go poprzez żyłę, podobnie jak ablację. Pacjent ma jedno nakłucie i po zabiegu zostaje w szpitalu na noc na obserwację, a rano wraca do domu” – zapewnia elektrofizjolog dodając, że niebawem w podobny sposób będą także zakładali i wymieniali zastawki serca.

„Mamy jeszcze dwie minuty…” – mówi do mnie polski lekarz, po tym jak naszą rozmowę w jego gabinecie przerywa jedna z pielęgniarek informując go, że „pacjent jest już przygotowany do operacji”.

SALA OPERACYJNA
Ubieram się w kombinezon, a na głowę zakładam czepek medyczny i wchodzę na salę wypełnioną nowoczesnym sprzętem, a zwłaszcza monitorami, na których kreślone są różne wykresy lub wyświetlane dziesiątki danych. Rozglądam się naokoło i zaczynam się czuć jak w jakimś centrum kosmicznym. Po chwili dowiaduję się, że pacjentem, na którym będzie przeprowadzany zabieg krioablacji, jest starsza kobieta. W trakcie operacji jest uśpiona.

„Nie lubię narkozy, ponieważ wtedy pacjent, mimo że nic nie czuje, to może się kręcić i wiercić, a to przeszkadza w sprawnym przeprowadzaniu zabiegu” – wyjaśnia mi szybko dr Kowalski. W jego zespole pracuje około 10 osób i każda doskonale wie, jakie są jej obowiązki, a nawet co w danym momencie musi zrobić. Wystarczy jedno słowo lub gest specjalisty i potrzebne przyrządy są w zasięgu jego ręki lub załączane są odpowiednie urządzenia. Cały zabieg przebiega bardzo płynnie, a na sali operacyjnej panuje spokojna atmosfera.

„Mój zespół doskonale wie, co i jak należy zrobić, każdy ma swoje obowiązki, z których doskonale się wywiązuje, dlatego wszystko przebiega spokojnie, a ja wręcz się przy tym relaksuję” – mówi Polak. Sprzyja temu także cicha muzyka, którą słyszymy z głośnika. Stare przeboje rockowych zespołów od Dire Straits, R.E.M. aż po Led Zeppelin doskonale wpływają na wszystkich.

„Łatwiej się wtedy pracuje, szybciej upływa czas, a poza tym bardzo lubię muzykę” – wyjaśnia „elektryk od serc”, jak o sobie dowcipnie mówi polski lekarz.

Kobieta, której usuwano arytmię serca poprzez zamrażanie, miała 82 lata i w związku z jej wiekiem dr Kowalski przed właściwym zabiegiem musiał zrobić wiele innych dodatkowych badań, by później nie wystąpiły żadne komplikacje. Cała operacja trwała około 120 minut, natomiast sama krioablacja przebiegała bardzo szybko. Niesamowite wrażenie robiły jej efekty widoczne na ośmiu wykresach głównego monitora (tyle jest sond wprowadzanych wraz z balonem do komory serca). Przed zamrażaniem były one bardzo poszarpane i przedstawiały zaburzenia związane z migotaniem przedsionków serca. Wraz z obniżaniem temperatury – również widocznym na monitorze – impulsy arytmii coraz bardziej zanikały, by ostatecznie zamienić się w prostą linię, oznaczającą zlikwidowanie problemu.

„To oznacza, że izolacja już działa i prądy zakłócające bicie serca nie dostają się już do niego” – wyjaśnia mi dr Kowalski, który zaraz po zakończeniu zabiegu skontaktował się z krewnymi pacjentki, by poinformować ich, że wszystko przebiegło sprawnie i przyniosło pozytywny efekt.

„Gdyby ta pani była młodsza, to już wieczorem zostałaby wypisana ze szpitala. W związku z tym, że ma 82 lata, zostawię ją jeszcze na obserwację i jutro rano o godz. 8 będzie mogła wrócić do domu” – powiedział mi później w swoim gabinecie. Generalnie zabieg ablacji przeprowadzony został bez jakiegokolwiek cięcia, a wszelkie sondy i urządzenia wykorzystywane w jego trakcie wymagały tylko dwóch nakłuć w okolicach pachwin, gdzie wprowadzano je do żył biegnących w kierunku serca.

Żeby poddać się takiemu zabiegowi, należy mieć skierowanie od kardiologa lub samemu zgłosić się do dr. Marcina Kowalskiego. Każdy pacjent musi wcześniej przejść konsultacje i dopiero wtedy podejmowana jest decyzja o przeprowadzeniu krioablacji. Koszty tego zabiegu pokrywane są przez ubezpieczenie. Osoby chcące dowiedzieć się więcej na ten temat lub podyskutowć o swoich problemach z jednym z najlepszych ekspertów w dziedzinie elektrofizjologii mogą zadzwonić bezpośrednio do biura dr. Marcina Kowalskiego w Staten Island University Hospital korzystając z numerów: (718) 226-9600 lub (718) 663-6400.

„Dr Marcin jest niesamowitym specjalistą oraz bardzo przyjazną i koleżeńską osobą” – usłyszałem po zakończeniu operacji od jednego z towarzyszących mu asystentów.

DR MARCIN KOWALSKI
Urodził się w Warszawie, a do Nowego Jorku przyjechał wraz z rodzicami w 1986 roku, mając wtedy 11 lat. Ukończył katolicką szkołę podstawową, działającą przy parafii św. Krzyża na Maspeth, oraz szkołę średnią Benjamin Cardozo High School na Bayside, gdzie miał bardzo dobre wyniki, dzięki czemu od razu dostał się do Sophie Davis School of Biomedical Education, a później do New York Medical College w Valhalli. Następnie zrobił staż internistyczny w St. Luke’s-Roosevelt Hospital Center na Manhattanie, a także specjalizację kardiologii w Henry Ford Hospital w Detroit oraz ukończył studia związane z elektrofizjologią w Medical College of Virginia w Richmond. Jego profesorem był dr Kenneth Ellenbogen, znany na całym świecie ekspert ds. rozruszników serca i ablacji.

„To właśnie dzięki niemu poznałem różne metody leczenia arytmii serca oraz prowadziłem badania dotyczące ablacji i nauczyłem się pisać sprawozdania dokumentujące ich wyniki” – podkreśla dr Kowalski.

Kiedy był nastolatkiem, nie myślał o studiowaniu medycyny – bardziej interesowały go komputery oraz informatyka. O tym, że ostatecznie został lekarzem, zadecydował przypadek.

„W roku, w którym miałem rozpocząć naukę w szkole średniej, moja mama bardzo poważnie złamała nogę. Musiała przejść skomplikowaną operację i trzy tygodnie leżała w szpitalu. Spędziłem z nią dużo czasu i zobaczyłem, jak bardzo lekarze jej pomagają. Wtedy też zdecydowałem, że ja również chcę w przyszłości ratować innych, dlatego też później poszedłem studiować medycynę” – wspomina polski lekarz, będący obecnie dyrektorem oddziału elektrofizjologii, który właściwie sam zbudował od podstaw w Staten Island University Hospital. Dr Marcin Kowalski jest także jednym z najlepszych ekspertów ds. ablacji i rozruszników serca w Stanach Zjednoczonych. Prywatnie jest szczęśliwym ojcem sześcioletnich bliźniaków – Seana i Owena – oraz mężem Erin, która również jest lekarzem.

„Chłopcy mają irlandzkie imiona, ale za to polskie nazwisko – wyjaśnia. – Taką miałem umowę z żoną, która pochodzi z Irlandii. Owen jest podobny do mnie, a Sean do żony i w dodatku urodzili się w tym samym dniu co ja” – dodaje z uśmiechem wskazując na rodzinne zdjęcie wiszące w jego gabinecie pośród wielu dyplomów i certyfikatów, które zdobył na różnych uczelniach.

Zalety krioablacji:
– metoda ta jest ponaddwukrotnie szybsza od wypalania dzięki czemu skraca się czas jakiegokolwiek działania wewnątrz serca
– występuje przy niej mniej różnych komplikacji typu: udar, krwotok czy jakaś infekcja, a prawdopodobieństwo ich wystąpienia jest mniejsze niż 1 procent
– pacjenci czują się lepiej i po zabiegu mogą nawet wrócić tego samego dnia do domu
– używa się o wiele mniej promieni rentgenowskich – maks. 5 minut, by zrobić zdjęcia (przy ablacji przez wypalanie promieniowanie trwa od 45-50 minut)
– w niektórych przypadkach całkowicie wyeliminowane jest naświetlanie rentgenowskie
– podobna lub większa skuteczność niż w przypadku wypalania (wynosi 80-85 procent).

Źródło: http://www.dziennik.com/publicystyka/artykul/polski-lekarz-pionierem-nowatorskich-metod-leczenia-elektryk-od-spraw-serco