O wolontariacie w szkole w Gwatemali.

O wolontariacie w szkole w Gwatemali.

DCIM105GOPRO

Obudziłam się w domu Marii o godzinie 4:55 rano, bo kogutom z podwórka zachciało się (jak codzień zresztą) oznajmić całemu światu, że nadchodzi dzień. Z tymże ich koguty mają zachrypnięte te swoje głosy i wychodzi im to marnie, brzmi jak szeroko pojęta ‘zardzewiałość’ według mnie. W każdym razie koguty strasznie mnie drażniły i nie byłam dla nich ani odrobinę tolerancyjna tym razem. Rozeźlona wstałam nieco przed szóstą i łypałam na takiego jednego co sobie stał na podwórku na podwyższeniu i ćwiczył zachrypnięte kukuryknięcia do utraty tchu.

Około dziewiątej pożegnałam się ze wszystkimi i z Marią i pojechałam do Flores, bo miałam kupę rzeczy do zrobienia na komputerze i potrzebowałam internetu. Udałam się więc do Galerii Zotz coś tam, w której byłam dwa dni wcześniej i zamówiłam sobie tradycyjne śniadanie – jajecznica z pomidorem, dwa kawałki chleba, frijoles oczywiście i smażone banany. Z kawą kosztowało mnie 25 Q (ok. 3 USD). Zajadałam się, ciesząc się internetem i nawet połączyliśmy się na Skype z rodzinką, aż nagle padł prąd. I już nie powstał niestety, i to na całej wysepce. A ja miałam tyle rzeczy do zrobienia! No cóż, życie nie zawsze układa nam się tak, jak sobie to planujemy. Zebrałam się więc i pojechałam na stację autobusową, z której miałam wziąć autobus do La Lucha na ten wolontariat organizowany przez Marię. Aha, najpierw poszłam na te moje ukochane lody za 13 Q dwie gałki, tym razem kokos i pistacja. Usiadłam sobie z nimi na brzegu jeziora i oddałam się rozkoszy.

Później dojechałam moim ulubionym tuk-tukiem do stacji, zorientowałam się skąd i o której odjeżdża mój bus i gdzie jest internet. Miły pan policjant wskazał mi kafejkę internetową i tam przesiedziałam 40 minut za 5 Q (ok. 2 zł) robiąc tyle, ile mogłam, aż tam też padł prąd. Poszłam więc na stację i zasiadłam w busie, na samym tyle przy oknie, które sobie otworzyłam, żeby mieć czym oddychać przez 3 godziny jazdy.

W Gwatemali jest tak, że ludzie sprzedają wszystko przynosząc Ci to prosto pod nos. Siedząc w busie możesz zaopatrzyć się w jedzenie na drogę – mango obrane i pokrojone w plasterki, ananasy, czipsy z platanów, tamales, tacos; picie – wodę, wodę z kokosa, soki, napoje gazowane; różne – pastę do zębów, żyletki do golenia, tabletki.

Ruszyliśmy o 12:00 i pojechaliśmy najpierw na inną stację autobusową, żeby zebrać więcej pasażerów. Żeby tam dojechać bus musiał przecisnąć się przez rynek ze straganami, był korek, wszyscy trąbili, tuk-tuki i skutery z milionami ludźmi tłoczyły się dookoła w kierunku jazdy i pod prąd także, skwar lał się z nieba a sprzedawcy zachęcali mnie nieustannie do kupienia pasty do zębów przez moje otwarte okno, przy którym siedziałam.

Ale to jeszcze było nic. Dojechaliśmy do tej mini stacji autobusowej i tam to dopiero było ZOO. Siedzieliśmy w busie przez około 20 minut i w tym czasie przewinęło się przez niego co najmniej 30 osób sprzedających to wszystko, co wymieniłam wcześniej. Wykrzykując jak litanie nazwy produktów, które oferowali, włazili do środka nawet po kilka razy, bo a może ktoś zmienił zdanie. Wszystko, co sprzedają jest za 5 Q czyli ok. 2 złote, taniutko więc, ale ile można? W pewnym momencie, po około 25 „No, gracias” (nie, dziękuję) patrzyłam już na to z czystym rozbawieniem, uśmiechając się porozumiewawczo do pana, który siedział obok i miał podobne odczucia. To był sajgon. A jak już przekonali się, że w środku nikt nie chce, to jeszcze z zewnątrz przez okno oferowali mi i innym pasażerom. Około 10 razy dotknięto mojego ramienia wystającego przez okno, pytając czy nie chcę kupić pasty do zębów. Tylko spokój nas ocali. I cierpliwość.

Ok, ruszyliśmy. Jazda miała trwać 3 godziny, nie tak strasznie więc. Mijaliśmy kolejne wioski i przyglądałam się, jak pasażerowie mojego busa wszystkie swoje śmiecie wyrzucają po prostu przez okno busa. Smutne, bo dzieci to podłapują i robią dokładnie tak samo. Po dwóch godzinach skończyła się jezdnia i wjechaliśmy na drogę szutrową, z kamieniami i bus zaczął sobie podskakiwać. Ale to tylko godzinka, pomyślałam.

Dwie i pół godziny później wiedziałam już, że jadę na koniec świata. Jechaliśmy po wybojach mijając kolejne wioseczki, i za każdym razem myślałam, że to już ta moja. O, nie. W dodatku między wioskami niczego nie było, tylko droga i dżungla.

Ok, w końcu przed piątą dotarłam do La Lucha. Wysiadłam przed domem kobietki, o której powiedziała mi Maria, ale okazało się, że będę spać gdzie indziej. Pani dała mi kubek zimnego picia, które było jak błogosławieństwo z nieba. Przyjechał po mnie Hilario, koordynator projektu i na motorku zawiózł mnie do chatki, która ma być moją przez następny tydzień. Tam czekał na mnie pan Bati, który z rodziną mieszkał nieopodal i użyczał tego domku dla wolontariuszy, i pokazali mi chatkę – w środku są dwa łóżka, jedno z moskitierą, mały stolik z książkami, jedno krzesło i goła ziemia z kamieniami. Mogę korzystać z łazienki pana Bati, oprowadziła mnie jego córka Lituania.

Czułam się jak w bajce – to znaczy surrealistycznie. Znalazłam się w maleńkiej wiosce na końcu świata, zamieszkanej przez prawdziwych, autentycznych, rdzennych mieszkańców, którzy z ciekawością przyglądali się mi – prawdopodobnie jedynej blond i najwyższej w całym regionie, uśmiechając się do mnie i pozdrawiając. Usiadłam przed chatką rodzinki, która ma domek zaraz obok i mi udostępniają prysznic i toaletę (a wszystko dostosowane dla niskich ludzi, więc głowa mi wystaje na świat zza każdych drzwi) i porozmawialiśmy trochę. Byli bardzo ciekawi, jak się żyje w Polsce i tak dalej. O szóstej przyszła po mnie inna dziewczyna, Albina, i zabrała mnie na kolację do swojego domu nieopodal. Po drodze mijałyśmy boisko, gdzie chłopcy grali w piłkę i z każdej strony czułam ciekawe spojrzenia na plecach. W zeszłym roku mieli kilku wolontariuszy, ale ja jestem pierwszą w tym roku.

W domu Albiny porozmawiałam trochę z jej mamą, ale trudno było mi ją zrozumieć. Albina przygotowała dla mnie kolację – talerz z frijoles (fasolka), dwa jajka na twardo, ciepłe tortille i zimny sok pomarańczowy. Byłam strasznie głodna, bo w sumie nie jadłam nic od śniadania, zajadałam się więc fasoleczką, zagryzając tortillą i popijając zimnym sokiem. Gawędziłyśmy z Albiną i jej mamą, były ciekawe, co się je w Polsce, opowiadałam im więc o wszystkim, rozmawiałyśmy o szkołach, edukacji, sytuacji politycznej i tak dalej. Pomyłam naczynia i poszłam z powrotem do mojej chatki, żeby nie łazić po ciemku. Rozpakowałam się trochę, fajnie mieć trochę własnej przestrzeni nawet na chwilę. Już chciałam schronić się pod moją moskitierą i poczytać książki, kiedy na ścianie zauważyłam OGROMNEGO pająka. Jak to bywa w takich sytuacjach, serce zatrzymało mi się na chwilę i tak stałam, niepewnie na niego patrząc i błagając go w duchu, by sobie poszedł. W głowie debatowałam nad zabiciem go, ale nie zrobił mi nic złego i chciałam, żeby po prostu skierował się do drzwi i wyszedł. Nie zdawał się jednak poprawnie odczytywać moich sygnałów mentalnych, kręciłam się więc niepewnie, nie wiedząc co zrobić.

W tym momencie usłyszałam nadchodzącego pana Bati i z ulgą powitałam go „Przyszedłeś uratować mi życie?”. Spojrzał na pająka i z uśmiechem uspokoił mnie, że one nic złego nie zrobią. Zapytał, czy chcę, żeby go zabił, ale po namyśle stwierdziliśmy, że go wypuści na zewnątrz. Złapał jakąś szmatę, w nią pająka, pokazał mi wystającą nogę dla zapewnienia, że go ma, i zaniósł go gdzieś w krzaki. Ogólnie przyszedł tylko po to, zeby zapytać jak się mam i czy wszystko ok. Miły, niski, starszy pan pracujący w polu, z tak szczerym uśmiechem i głosem, że naprawdę go polubiłam. Ostrzegł mnie przed skorpionami – te gryzą. Ale się nie umiera, powiedział. „Moją żonę wczoraj w nocy ugryzły dwa. To tylko boli. Ale jak zobaczysz jakiegoś, to mnie zawołaj i go zabiję.”

I tak sobie jestem, schowana pod moskitierą. Jutro na 8 rano mam być w szkole, gdzie powiedzą mi, co mam robić przez następny tydzień.

Pająk powrócił. Wieczorem. Chyba mnie polubiła. Nie wiem czemu, ale myślę, że to samica.

Spałam całkiem dobrze, z lasów nieopodal dochodzi ryczenie jakichś dziwnych zwierząt, które brzmi jak apokalipsa zombie. Obudził mnie o 6 rano wesoły głos z zewnątrz „Hola, gringa!” więc wyskoczyłam z łóżka i zaczęłam się ogarniać. Gringa/gringo to określenie na każdego człowieka z krajów północnych używane przez mieszkańców Ameryki Centralnej i Południowej.

Okazało się, że dzisiaj na jedzenie będę chodzić do innej rodziny, i tak każdego dnia. Przyjechał więc po mnie na rowerze mały Kervin i zaprowadził mnie do swojego domu, gdzie Lucy, jego mama, przygotowywała śniadanie. Lucy ma czwórkę dzieci, najstarsze ma 14 lat. I ona ma tylko 29 lat, aż trudno mi było uwierzyć w jak odmiennej sytuacji może być dziewczyna starsza ode mnie tylko o 3 lata. Z całą rodziną mieszkają w jednoizbowej chatce, co tutaj jest normalne. Dostałam na śniadanie zupę/rosół z kurczaka – Lucy nie wiedziała, że nie jem mięsa, ale nie lubię być osobą kapryśną czy wybrzydzającą, zjadłam więc. Poza tym to był kurczak z podwórka, organiczny, szczęśliwy i lokalny, nie czułam więc winy. Dostałam też słodką kawę i dwa banany na drogę.

Po śniadaniu poszłam do mojej chatki, wzięłam plecak i ruszyłam do szkoły, znajdującej się 20 metrów dalej, z której już dochodził gwar dziecięcych głosów. Na początek miałam wejść i przedstawić się w trzech klasach. Przedstawiałam się więc i pytałam każde z dzieciaczków z osobna o ich imię i wiek. Niektóre potrafiły, niektóre nie – ale i tak podoba mi się ta cała kwestia, że przynajmniej wiedzą, że istnieje coś takiego jak język angielski i że jest on bardzo ważny w życiu. Później wylądowałam na dwie godziny z grupą cztero- i pięciolatków, z którymi miałam powtórzyć liczby. Wszystkie buźki uśmiechały się do mnie, ale gdy doszłam do jednej dziewczynki i zapytałam „What’s your name?” jej uśmiech zmienił się w podkówkę i rozpłakała się mówiąc „nieeeee wieeem…”. Później okazało się, że jest nowa w szkole i się stresuje. Boże, jak ciężko było mi nad nimi zapanować. Z pomocą ich nauczycielki zdołałyśmy powtórzyć numery, zaśpiewać kilka piosenek i porzucać piłką.

Potem była przerwa, podczas której dzieciaki grają na boisku w piłkę lub idą do sklepu po picie albo lody. To znaczy te tutejsze lody to po prostu sok owocowy, zamrożony i zamknięty w foliowym woreczku. Dzieciaki koniecznie chciały, żebym z nimi pograła w piłkę, poszłam więc i pograłam. Co chwilę inne dziewczynki przychodziły do mnie, łapały mnie za ręce i się przytulały. Wypytywały mnie o moje rodzeństwo, imiona moich rodziców, skąd jestem i tak dalej.

Po przerwie przyszedł czas na inną grupę, z siedmio- i ośmiolatkami. Powtarzaliśmy kolory i numery i to było trochę łatwiejsze do ogarnięcia. Z entuzjazmem współpracowali ze mną, ale były momenty, kiedy wszyscy się rozbiegali i nie wiedziałam za bardzo, co robić. Ale powtórzyliśmy trochę i ogólnie było fajnie. Zakończyliśmy 20 minutami rysowania w zeszytach, siedziałam na krześle, a oni siedzieli na podłodze wokół mnie i rysowali. Przekrzykiwali się nieustannie próbując złapać moją uwagę – a jako że tutaj jestem znana jako Magdalena, krzyczeli moje imię jedno przez drugie, aż do utraty tchu, z niezmiennymi szerokimi uśmiechami na buźkach tak, że nawet nie miałabym serca tracić cierpliwości.

Zostałam odprowadzona do domu przez trójkę dzieciaków, które zapewniły mnie, że później wpadną mnie odwiedzić. Ja poszłam do domu Lucy na obiad (chociaż wcale nie byłam głodna jeszcze) i byłam bardzo podekscytowana faktem, że mogłam jej pomóc lepić tortille. Bardziej lokalnego doznania nie mogłabym sobie wymarzyć, najpierw wychodziły mi koślawe, ale z każdą kolejną było coraz lepiej. Piece tutaj są takie tradycyjne, że pod płytą jest normalnie drewno i ogień, a sam piec jest ceglany. I te tortille kładzie się z góry i się tak pieką przez dosłownie kilka minut z każdej strony. A jak smakują! Kukurydzianymi tortillami w Meksyku i w knajpce we Flores byłam już tak przejedzona, że z obawą oczekiwałam codziennych tortilli w La Lucha, bo tu się je je do śniadania, obiadu i kolacji. I pewnie do deseru, lodów, ciast, herbaty… przesadzam : )

Ale tortille, które robiłyśmy z Lucy były tak pyszne, że zapędziłam się i do obiadu zjadłam trzy – wraz z ryżem i obowiązkową fasolką (frijoles) i się tak zapchałam, że nie mogłam się ruszyć. Pogadałam z nimi trochę i poturlałam się do mojej chatki, żeby się przygotować do lekcji dnia następnego – ale jak tylko ułożyłam się na łóżku z książką, zasnęłam.

Chwilę później przyszły dzieciaki i siedzieliśmy na ławeczce przed moim domkiem, rzucając kamieniami w drzewa i licząc, kto trafi najwięcej. Dziewczynka z naprzeciwka przyniosła mi dzbanek zimnego picia ze swojego domu i siedziała ze mną, opowiadając o swojej rodzince i życiu. Zrobiłam jej warkocza i później czytałam jej i jej siostrze „Małego Księcia” po hiszpańsku. Gryzły mnie strasznie komary, mrówki i muchy.

Dziewczynki zaprosiły mnie na „Culto” wieczorem, czyli takie jakieś spotkania w kościele, gdzie śpiewają, modlą się itd. Śmieszne, bo w tak malutkiej wiosce, jaką jest La Lucha, są cztery kościoły z różnymi wyznaniami. To znaczy te kościoły są malutkie i proste, ale są katolicy, adwentyści i jeszcze inni, których nazw nie znam. Są bardzo religijni tutaj – z muzyki słuchają tylko piosenek religijnych i chodzą na te Culto praktycznie codziennie. Bo w sumie co innego mają robić wieczorami?

Ale poszłam na kolację do Lucy i jej jeszcze nie było, siedziałam więc z jej dzieciakami i pomagałam im z zadaniem domowym, a z najmłodszą rysowałam zwierzaki. Kervin pytał mnie o słówka po angielsku, podoba mi się to, że taką ma chęć do nauki.

Ach, im bardziej wgłąb Gwatemali, tym większe z nich brudaski. Rzucają wszystkie śmieci tam, gdzie stoją, plują na ziemię i podłogę (nawet dzieci w szkole) i ogólnie nie przeszkadza im lekki syfek. Najohydniejszą rzeczą jaką doświadczyłam jak dotychczas było to, gdy mała Jocelyn, córeczka Lucy, która jest przeziębiona i ma katar, zgarnęła swoje gile z nosa w rękę i rzuciła je na podłogę w kuchni. O mamo.

W każdym razie przyjechała Lucy, zmieliła frijoles z obiadu i dała mi talerz tego z ryżem i tortillą. Pycha! Znów pomogłam jej ulepić trochę tortilli i już mi wychodziły ładniejsze. Zostałam tam jeszcze z półtorej godziny i gadaliśmy sobie o różnościach, jej dzieciaki są bardzo fajne, szanują się nawzajem, żyją wszyscy w jednej izbie, inne życie. Opowiadałam Lucy o pierogach i chce posmakować, będziemy więc chyba lepić w tym tygodniu.

Dzień 3

Obudziłam się o 5 rano do ryków tych małp z lasu, jakby zarzynano trzydzieści lwów. O 6:30 przyszła po mnie dziewczynka Larissa ze swoim małym braciszkiem i zaprowadzili mnie do swojego domu, gdzie dzisiaj miałam się żywić. Mama nazywała się Virginia i ma czwórkę dzieci. Wyglądała mi na 50 lat, ale okazało się, że ma 38. Dostałam na śniadanie frijoles z jajecznicą – mniam! I słodką kawę oczywiście. Później poszłam do szkoły, gdzie już czekały rozkrzyczane i uśmiechnięte buzie wołające „Hello, Magdalena!”, „Good morning!”. Pierwsze zajęcia miałam z grupą dziewięciolatków, fajnie pracowali ze mną i uczyliśmy się podstawowych pytań, jak się nazywasz, skąd jesteś itd. Pokazałam im też globus i szukali poszczególnych krajów, przede wszystkim Polski, bo chciałam, żeby wiedzieli, skąd jestem.

O 10:00 zawsze jest ok. 40 minutowa przerwa, poszłam więc z nimi na boisko pograć w piłkę. Te dzieci mają niezużyte pokłady energii i potrafią bawić się, biegać i krzyczeć w prawie czterdziestostopniowym upale. Po przerwie miałam zajęcia z inną grupą, z młodszymi i ciężko było nad nimi zapanować, ale udało nam się powtórzyć kolory i utrwaliłam je z nimi, czytając książkę i pytając, jakiego koloru są poszczególne elementy. Pod koniec lekcji wszystkie dzieci umiały nazwać kolory po angielsku i byłam z nich bardzo dumna.

Po szkole, odprowadzona przez około piątkę dzieciaków, zostawiłam plecak w moim domku i ruszyłam do pani Virginii na obiad. Dostałam talerz z ryżem i frijoles oraz tortille. Zazwyczaj jak jem u rodzin, to przygotowują talerz dla mnie, ale sami nie jedzą, stoją tylko lub siedzą uprzejmie i sobie rozmawiamy. Wolałabym jeść z nimi wszystkimi, no ale cóż. Powiedziała mi, żebym na kolację przyszła około piątej, bo oni nie mają w ogóle prądu i później będzie ciemno.

Wróciłam więc do mojego domku, a skwar był taki, że nie dało się żyć. Położyłam się na chwilkę, żeby odsapnąć, bo praca z dzieciakami wyciąga ze mnie wszystkie siły. Po godzinie obudziły mnie słodkie głosiki z zewnątrz, przyszła banda posiedzieć ze mną na ławce i pogadać o pierdołach. Słodcy są, szczególnie moje sąsiadki z naprzeciwka. O 3 poszliśmy do biblioteki, do której dostałam klucz, bo powiedziałam, że mogę zrobić też lekcję po południu. Przyszło około 10 dzieci i czytaliśmy książkę o Złotowłosej po angielsku, tłumacząc na hiszpański. Później wyciągnęli mnie na boisko, gdzie graliśmy w piłkę nożną, a o 5 poszłam na kolację. Dostałam to samo, co na obiad, ale frijoles były zmielone – i wyznam, że wcale mi się nie nudzą. Muszę się hamować z tortillami, bo tak mi smakują, świeże, ciepłe i chrupiące, zupełnie inne niż serwowane w restauracjach gdziekolwiek. Mniam!

Wieczorem poszłam z Lituanią na El Culto. Było bardzo miło, chociaż był to kościół Adwentystów dnia siódmego, czyli nie moja bajka, ale z ciekawości poszłam. Dzieci, które znały mnie ze szkoły, były bardzo szczęśliwe na mój widok i nawet pani prowadząca ceremonię powitała mnie oficjalnie. Ceremonia wyglądała tak, że najpierw dwie kobiety zaśpiewały 5 pieśni religijnych, z mikrofonami i fałszując niemiłosiernie; później było kazanie i trochę więcej śpiewów, a na końcu modlitwa. Potem poszłam spać po prostu, bo byłam zmęczona.

Dzień 4

Zauważyłam, że z czasem człowiek oswaja się z warunkami, nawet jeśli są one dużo gorsze od tych, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Jestem już w stanie siedzieć lub drzemać bez moskitiery, i stąpać po mojej gołej podłodze bez strachu wdepnięcia w skorpiona. Oswoiłam się z moją chatką, chociaż za trzy dni już ją opuszczam. Podobnie fakt, że do toalety muszę iść 40 kilometrów (no dobra, z 40 metrów).

Dzisiaj byłam na śniadaniu u pani Cecilii, o 7 rano przyszła po mnie Maria. Lubię sobie rano posiedzieć na ławeczce przed moją chatką kiedy czekam, żeby ktoś po mnie przyszedł, bo jeszcze nie ma tego gorąca i poranna mgła ze wstającym słońcem i białym koniem gryzącym trawkę na działce obok wygląda pięknie.

Na śniadanie dostałam uwaga… zupkę chińską! Taką, co się zalewa wrzątkiem. Zjadłam, ale trochę z zazdrością patrzałam na talerz przygotowany dla pana domu, pełen frijoles z serem. Chyba się ‘zgwatemaliłam’, bo mogłabym jeść fasolkę i tortille na okrągło.

Później poszłam do szkoły – miałam zajęcia z trochę starszą grupą i uczyłam ich podstawowych pytań. Całkiem dobrze im szło, ale po dwóch godzinach czułam się jak stary worek na ziemniaki, podziurawiiony i poszarpany – tyle energii wyciąga ze mnie bycie panią profesor. Nie ma zmiłuj, zostało nam 15 minut do przerwy, poszliśmy więc na boisko i nauczyłam ich podstawowych słówek – tańczyć, skakać, siadać, biegać – i oczywiście musieli wszyscy powtarzać za mną, nabiegaliśmy się więc i naskakaliśmy, ale fajnie zapamiętali słówka.

Na przerwie kupiłam sobie zasłużonego loda – czyli ten skruszony lód nasączony smakiem, ja kokosowym, za 1 Quetzala – ok. 50 groszy. Zajadałam się na ławeczce z innymi dzieciakami i później poszłam pogadać z innymi nauczycielami, jest ich 4. Ostatnią godzinę miałam z dzieciaczkami i czytałam im książkę o zwierzętach i kolorach, ale ledwo dotrwałam do 12, bo oni tak strasznie krzyczą! Bycie nauczycielem jest naprawdę ciężką robotą i podziwiam moją mamę, że dała radę uczyć przez ponad 25 lat. Alleluja.

Potem poszłam z Marią na obiad, dostałam ryż z takim sosem pomidorowo-ziemniakowym, bo były kawałki ziemniaka w tym też. Dała mi kurczaka, ale podrzuciłam go Marii na talerz po kryjomu. Po obiedzie, w skwarze południowego słońca doczłapałam się do chatki, wzięłam zimny prysznic (innego nie ma!) i trochę odpoczęłam.

O trzeciej usłyszałam tupot małych stópek na zewnątrz i kiedy wyjrzałam za drzwi, zobaczyłam moich dwóch ulubionych kolegów, którzy z łobuzerskimi uśmiechami na buźkach zawołali „hola, Magdalena!”. Zasiedliśmy na naszej ławeczce i zajęliśmy się rzucaniem kamieni, próbując trafić w konkretną gałąź – nasza ulubiona zabawa. Potem poszliśmy do biblioteki, gdzie pouczyłam ich jeszcze trochę angielskiego, przeczytałam im dwie bajki po angielsku, a potem poszliśmy na boisko grać w piłkę. Byłam na bramce, a dzieciaki biegały jak szalone na boso, śmiejąc się, przepychając i broniąc mojej bramki zawzięcie. Uśmiałam się nieziemsko z nimi. Poza tym, przy każdej okazji mówią mi kolory po angielsku, tak jak ich uczyłam przez ostatnie dni – ja mam rower blue i red, mój lód jest blue a jego orange itd… napawając mnie dumą.

Po piątej poszłam na kolację, bo pani Cecilia też nie ma prądu w domu, więc żeby po ciemku nie łazić. Dostałam… spaghetti! Makaron z sosem pomidorowym, było bardzo dobre, zjadłam do tego trzy tortille, bo nie mogłam ich sobie odmówić. Zatęskniłam dziś jednak trochę za moimi frijoles! Pani Cecilia dawała mi talerz jedzenia, ale za każdym razem wychodziła z kuchni i siadała sobie gdzieś na krześle, więc jadłam w samotności. No cóż.

I w sumie tyle, wróciłam do chatki, weszłam pod zimny prysznic i poszłam odwiedzić Lucy, tę sprzed dwóch dni. Usiadłam sobie z nią i takim starszym panem, który też akurat tam był i opowiedział mi o tym, jak powstała La Lucha. Okazuje się, że ten pan był jednym z założycieli tej wioski, kiedy to we wczesnych latach 70tych przybyli na te tereny w poszukiwaniu ziemi do uprawiania żywności. Potem musieli je opuścić, bo przyszła wojna cywilna w Gwatemali i ten pan mieszkał przez ponad 10 lat w Meksyku. I wrócili, zaczęli uprawiać ziemie i tak sobie są aż do dzisiaj.

Wszyscy są mili dla mnie i ogólnie jestem szczęśliwa, że tu wylądowałam, ale czuję, że tydzień mi wystarczy. To tak naprawdę nic tutaj, bo zaledwie zdążę powtórzyć trochę angielskiego z nimi i już wyjeżdżam, wolontariusze zazwyczaj zostają dłużej, ale jakbym została dłużej to bym się pewnie bardziej przywiązała do niektórych dzieci i ludzi i byłoby mi ciężej wyjechać. Poza tym trochę mi brak internetu czasami!

Dzień 5

Ostatni dzień szkoły! Dzisiaj przyszło mi jeść u rodziny chłopca o imieniu Cruz, który bardzo fajnie łapie angielski. Jego mama nazywa się… Magdalena! Ale tak naprawdę całym gotowaniem zajmuje się jego siostra, która ma 21 lat, nigdy nie chodziła do szkoły i ma półtorarocznego malucha. W ogóle dzieci tam było dużo u nich. Dom mają też tradycyjny – oddzielnie drewniany dom jednoizbowy z dachem pokrytym strzechą i oddzielnie kuchnia, czyli też taka drewniana chatka, ze stołem i paleniskiem do gotowania. Podobało mi się, z jaką wprawą siostra Cruz’a robiła tortille – pach, pach i były gotowe. Dostałam na śniadanie frijoles z jajecznicą i świeżymi tortillami i nie mogłabym być bardziej zadowolona. Zajadałam się, aż mi się trzęsły uszy, mimo limitu jaki sobie nałożyłam co do ilości tortilli. Tenże limit porzuciłam już dawno, kiedy uświadomiłam sobie, że to są tak naprawdę tylko zmielone warzywa – kukurydza z wodą i wapniem. Wmówiłam sobie, że nie tuczy (nie to, co nasz chleb) i jadłam już po 5-6 do posiłku.

Po śniadaniu ruszyłam do szkoły i miałam ostatnią lekcję ze starszymi dziećmi, uczyliśmy się nazw owoców. Po prawie dwóch godzinach byłam wy-czer-pa-na i podczas przerwy usiadłam na ławce z dwiema innymi nauczycielkami. Rozmawiałyśmy sobie o różnościach i w którymś momencie wyszło, że przygotowują budynek i chcą zacząć sprzedawać ziarno o nazwie ‘ramón’, które zbierają w pobliskich górach. Podobno ma ono niezwykłe właściwości odżywcze i już zdobywa popularność. Fajnie, że tak myślą przyszłościowo i chcą się rozwijać. Pani Odilia zadzwoniła nawet do sklepu z kawą i ciastkami robionymi z tego nasionka i zamówiła trochę dla mnie, żeby wsadzili w paczkę i przekazali autobusem do La Lucha.

Po chwili zostałam zawołana na boisko i grałam z dzieciakami w piłkę nożną. Nie mam pojęcia, skąd oni biorą tyle energii, ale mogą biegać w tym gorącu godzinami. Po przerwie miałam się pożegnać ze wszystkimi klasami i rozeszliśmy się do domów. Poszłam na obiad i dostałam frijoles z ryżem i tortille. I znów się najadłam, czuję, jak mi przybywa ociupinkę ciałka tu i ówdzie, ale traktuję to jako zbieranie zapasów na dalszą podróż i pewnie bardziej ubogi plan żywieniowy. Poza tym nie sądzę, żebym gdziekolwiek indziej znalazła tortille tak pyszne, jak w La Lucha – to sobie powtarzam za każdym razem, kiedy biorę następną.

Po południu poszłam do Lucy, która ma maszynę do szycia i zaoferowała mi naprawę moich kolorowych szarawarów, które mają już 7 lat i tysiąc dziur. Posiedziałam u niej dwie godziny, rysując z jej córeczkami, które są przesłodkie – zaplotłam im też warkocze. Szczęśliwa patrzałam na moje pozszywane spodnie, które teraz wyglądają jak nowe.

Na trzecią byłam umówiona z dziećmi w bibliotece, poszłam więc do domku się przebrać. Przyszedł pan Bati i usiedliśmy sobie na ławeczce przed moim domkiem, gawędząc o świecie. Później ruszyłam do szkoły, bo już na mnie czekali – wraz z sześcioma dziewczynkami czytałyśmy bajkę o Złotowłosej i już łapały więcej (bo po angielsku). Jak tylko skończyłyśmy, pobiegliśmy wszyscy na boisko, żeby grać w piłkę. Ja znów stałam na bramce, a oni pomykali do utraty tchu. W ogóle to grają świetnie – chłopaki i dziewczyny. Traktują się też dobrze, nie ma fochów ani przepychanek, a jak któreś się przewróci, to wstaje, otrzepuje się i biegnie dalej. Najbardziej podoba mi się, jak czasem mamy ustalić skład grup i te małe brzdące krzyczą „hombres contra mujeres!”, czyli ‘mężczyźni kontra kobiety’, tak właśnie. Nie ‘dziewczyny kontra chłopacy’, tak tak – mężczyźni i kobiety. I podoba mi się jak to brzmi w ustach siedmiolatków.

Po piątej poszłam do chatki przebrać się i wykąpać i o 6 ruszyłam na kolację. Pani Magdalena suszyła chilli, rozkłądając je na wielkej folii, zeby schły w słońcu przez trzy dni. Dostałam kolację – omlet z jajka z frijoles, tym razem zmielonym. Mniam! Chciałam szybko zjeść i pójść, bo Lucy zaprosiła mnie na El Culto do jej kościółka. Ale przyszedł pan Santos, mąż Magdaleny i zasiadł sobie ze mną z widoczną ochotę na pogawędkę. Pogadaliśmy sobie więc, a pan był bardzo miły i powiedział, że jest wdzięczny mi i ogólnie wolontariuszom za to, że tu przyjeżdżają, bo on rozumie wartość, jaką ma znajomość języka angielskiego i jego synowie są jego przyszłością. Bo żeby wyjechać do Stanów i móc tam pracować, trzeba znać angielski. Lub znaleźć jakąkolwiek pracę w Gwatemali. Podobało mi się jego myślenie i podejście do tematu, bo niektórzy rodzice to woleliby, żeby ich dzieci tu zostały i pomagały przy gospodarstwie domowym. Mówił też o tym, że mimo tego, że jego ojczystym językiem jest Mam, a jego żony jakiś inny odłam języka Majów, nie uczy go swoich dzieci. Bo rozumie wagę przekazania informacji o przodkach, tradycjach, ale woli, by jego dzieci skupiły się na języku hiszpańskim i angielskim i aby były przygotowane do życia we współczesnym świecie.

W każdym razie, przed siódmą ruszyłam na El Culto i znów zostałam entujastycznie powitana i wszyscy się do mnie uśmiechali. Zgarnęłam półtorarocznego brzdąca od siostry Lucy i wytrzymał u mnie około 20 minut, aż dostał czkawki się rozpłakał. Usiadłam w rządku z Lucy i jej córkami, pożyczyły mi chustkę do nakrycia głowy (taki tam mają zwyczaj), Biblię i śpiewnik. Te ich Culto to bardziej takie spotkanie niż msza, najpierw śpiewają ze trzy, cztery pieśni, później jest kazanie – czytanie fragmentów Biblii i ich omawianie; i później znów śpiewy. Zostałam zaproszona na kolejne Culto jutro i obiecałam, że pójdę.

Przy wychodzeniu było coś w stylu znaku pokoju i wszyscy podawali sobie dłonie. Wychodząc, zgarnęłam z krzesła śpiącego, czteroletniego siostrzeńca Lucy, który za nic nie chciał się obudzić i spał słodko w moich ramionach przez całą drogę do ich domu. Odprowadziłam je, a później one odprowadziły mnie, i tyle.

Co mi się jeszcze podoba w La Lucha to to, jak starsze dzieci uwielbiają maluchy. Jak tylko pojawia się na horyzoncie jakiś bobas, zaraz ląduje u innych dzieciaków w ramionach, okazują im tyle czułości, że aż miło patrzeć. Przechodzi z rąk do rąk, szczególnie w kościele, u mnie też lądują : )

Jak już prawie zasypiałam, usłyszałam głosy za drzwiami. Okazało się, że to pan Bati i jeden z profesorów, przyszli z wizytą, zobaczyć, jak się mam i ogólnie pogadać. Zasiedliśmy na ławeczce przed moją chatką i tak sobie gawedziliśmy ponad dwie godziny, zapadła już noc i siedzieliśmy po ciemku, ale świecił księżyc. Pan profesor opowiadał mi o przedsięwzięciach, za którze biorą się w La Lucha, rozmawialiśmy znów o tym ziarnie ramón, opowiedział mi jeszcze więcej o jego właściwościach. Poza tym rozpoczynają produkcję miodu, oczywiście organicznego, naturalnego i unikalnego, bo tylu rodzajów kwiatów co tu, nie ma nigdzie indziej. A jeśli są, to są po prostu inne. Dlatego w niedzielę mają spotkanie w szkole, żeby doedukować się na temat robienia miodu, cyklu życia pszczół, itd. Zapytałam, czy też mogę przyjść i bardzo się ucieszyli, że chcę uczestniczyć. Opowiadałam im o trendzie na ‘superfoods’ czyli super żywność – jak niektóre produkty, które są w naszych domach od lat, stają się niezmiernie popularne ze względu na swoje właściwości – miód, kurkuma, cynamon, quinoa, kapusta kiszona itd. Podsunęłam im jeszcze pomysł na wyrabianie własnego oleju kokosowego, na który jest ogólny szał w Europie i w Stanach.

Dzień 6 – sobota

Dzisiaj jest dzień wolny dla większości mieszkańców La Lucha. Ci z Kościoła Adwentystów i ‘Sabatico” sobotę obchodzą tak, jak Katolicy niedzielę – nie pracują i idą do kościoła. To znaczy na Culto, bo mszy nie ma, ponieważ nie ma księdza.

Obudziłam się dzisiaj przed szóstą już sama z siebie, chyba mi się zegar biologiczny przestawił. O siódmej przyszli po mnie chłopcy i zaprowadzili do swojego domu na śniadanie. To znów jeden z tych domów, do których nie dociera prąd; ale w tym jest jakoś inaczej. Kuchnia też jest na zewnątrz, ale nie ma ścian, jest to praktycznie tylko piec z paleniskiem pod daszkiem ze strzechy. Super, bo powietrze przelatuje swobodnie i nie ma takiego zaduchu, poza tym kobieta nie jest zamknięta, gotując, tylko sobie pichci na otwartym powietrzu. Na śniadanie dostałam zmielone frijoles z omletem i świeżymi tortillami… mniam! Pan Tata też był w domu – przez cały tydzień, gdziekolwiek nie szłam, zazwyczaj nie było ojców – pracują w polu całymi dniami. Jako, że jest weekend, ten tata był.

Ja dostałam talerz z jedzeniem przy stole, tata również. Mama Valentina i dzieci jedli na stojąco lub na krzesłach bliżej kuchni. Chciałabym, żebyśmy sobie jedli wszyscy razem przy jednym stole, ale tu widocznie jest tak, jak jest. Zdecydowanie widać podział ról – mężczyzna pracuje, a kobieta pracuje w domu, karmiąc dzieci, siebie i męża i zajmując się domem. Dlatego, kiedy mąż przychodzi do domu z pracy, nie musi nic robić, dostaje jedzenie itd. Praca w polu tutaj jest mega ciężka, bo gorąco jak w piecu, narzędzia pewnie proste i pełno owadów.

Pan Tata był ciekawy informacji na temat Polski i Europy, rozmawialiśmy o różnicach i podobieństwach, a mama co chwilę dorzucała świeże tortille do koszyka. Tutaj tortille wsadza się w koszyk lub garnek i owija w materiałową serwetkę, żeby trzymały ciepło. Po śniadaniu posiedziałam z nimi jeszcze trochę, są bardzo sympatyczni, a ich działka jest czysta – to jest to, co wyróżnia niektóre domy od innych. Nie wszyscy mieszkańcy są brudaskami jeśli chodzi o śmieci. Niektórzy rodzice faktycznie uczą swoje pociechy, żeby śmieci wyrzucali do śmietnika. Z kolei inni się tym nie przejmują i działki wokół ich domów są pełne śmieci. Może przyzwyczaili się kiedyś do tego, że odpady po warzywach i owocach się rozkładają i mają nadzieję, że to samo stanie się z plastikowymi workami?

Po śniadaniu wróciłam do chatki i poszłam na Culto do ‘sabaticos’, gdzie mnie zaprosili dzień wcześniej i nie bardzo mogłam odmówić. Zaczęło się oczywiście od śpiewów, później pan prowadzący zebrał intencje od ludzi i rozdzielił mężczyzn i kobiety – ci pierwsi poszli gdzieś indziej na kazanie, a my zostałyśmy w kościółku. Przyszły jakieś dwie kobiety, które miały poprowadzić kazanie czy coś w tym stylu. Oczywiście były kolejne trzy pieśni i jedna z nich zabrała się za przemawianie – a przynudzała tak, że ledwo wytrzymałam. Co chwilę łapałam sympatyczne spojrzenia od moich dzieciaczków lub pań, które już znam i się do nich uśmiechałam – miałam więc co robić. Oni są tacy mili dla mnie tutaj. Pod koniec zgarnęłam kilkutygodniowego malucha na ręce i wyszliśmy na zewnątrz. Otoczyły mnie dziewczynki ze szkoły, dały zielone mango do posmakowania, a następnie wszyscy zostali zaproszeni z powrotem do środka na refresco, czyli napój orzeźwiający. Wypiliśmy po kubeczku zimnej coli i każdy rozszedł się w swoją stronę. Idąc przez boisko słyszałam za sobą wołania dzieci „What’s your name?” i tym podobne, odkrzyknęłam im więc, że bardzo dobrze!

Około dwunastej poszłam na obiad i dostałam… rybę! Tak, w dżungli też się je ryby, ale z rzek i jezior. Do tego ryż i tortille, pycha. Znów jadłam przy stole z panem tatą. Po obiedzie pogadaliśmy sobie, a później chłopaki (jest ich trzech) chcieli iść do lasu pozbierać zapote, taki słodki owoc. Poszłam więc z nimi, bo jeszcze nie miałam okazji wejść do tutejszej dżungli. Trochę z obawą spojrzałam na moje japonki i wyobraziłam sobie krwiożerczego węża kąsającego mnie w stopę, ale chłopaki też byli w klapkach, przestałam się więc przejmować. Znaleźliśmy kilka zapotes i pokazali mi te duże, czarne małpy, które się tak drą po nocach.

Wróciłam do mojej chatki i poszłam pod prysznic; najpierw musiałam z niego wygodnić trzy kury i koguta, którzy szukali tam ochłody i ulgi. Uprzejmie mi ustąpili.

Wczoraj po drodze do łazienki zobaczyłam kolibra! Pod wieczór poszłam na kolację i tym razem wzięłam ze sobą kartki żeby porysować. Zasiadłam z trzyletnią Yoilin, która wcześniej patrzała na mnie nieufnie, bo zaproponowałam jej warkocza i zabrałyśmy się za rysowanie motyli, księżniczek, małp i kurczaczków i po jakimś czasie się do mnie przekonała. Myślałam, że to będzie rozrywka tylko dla niej, ale ostatecznie jej trzy bracia stali obok i śledzili każdy mój ruch. Na kolację dostałam jajecznicę z pomidorem, frijoles i tortille, pyszne było. I później pani Valentina zrobiła jeszcze platana smażonego i sobie pojadaliśmy. Posiedziałam z nimi aż zrobiło się ciemno, fajna rodzinka, swobodnie się z nimi czułam i byli bardzo sympatyczni i otwarci.

Później jeszcze wpadła pani z naprzeciwka w odwiedziny i chciała trochę powtórzyć angielski, więc posiedziałam z nimi jakiś czas i w końcu poszłam spać około 21-ej. Noc miałam dosyć ciekawą, bo po pierwsze od dwóch nocy słyszałam furgotanie jakiegoś zwierzęcia w moim domku po zgaszeniu świateł, ale doszłam do wniosku, że to musi być jakiś ptak więc zasypiałam spokojnie. Ale tym razem, kiedy byłam w tej fazie zasypiania, kiedy pół-śnimy, śniło mi się, że podłączałam coś do prądu i w momencie, kiedy wsadzałam wtyczkę do kontaktu strasznie huknęło i rozległ się dźwięk strzelaniny.

Poderwałam się, wystraszona, ale to były po prostu owoce, które spadły z drzewa tuż nad moją chatką prosto na cienki, blaszany dach. Ale huknęło potężnie. Podobnie stało się o 4 rano, tylko że wtedy już byłam oswojona z tym faktem i mniej się przestraszyłam.

Dzień 7

Obudziłam się o 5 rano bez żadnego problemu po nocnych przebojach i pojechałam na rowerze z panem Bati na jego działkę nieopodal. Rower był mi za mały i miał mało powietrza, więc cierpiałam katusze, ale w duchu powtarzałam sobie „jak nie ty, to kto” i tym podobne, dla motywacji. Jechaliśmy około 25 minut i dojechaliśmy, pokazał mi opuszczone grobowce Majów, drzewo ramón i nasiona, widzieliśmy małpy i nawet tukana z daleka. Pokazał mi też ule z pszczołami, tymi które robią ten miód, który chcą sprzedawać. Wróciliśmy chwilę po siódmej i cała spocona i sapiąca poszłam na śniadanie do rodziny Kekczi, z którą wypadało mi się dzisiaj stołować.

Dzisiaj był dzień, w którym na trzy posiłki zjadłam dokładnie to samo. Zmielone frijoles z tortillami. W tym domu widocznie gotuje się jedną potrawę i je się ją trzy razy, bo było jeszcze mięso, a jako, że mięsa nie jem, zadowoliłam się fasolką. Cała rodzina rozmawiałam w kekczi przez cały czas, więc cichutko wpychałam w siebie tortille, maczając je w frijoles, żeby jakoś się najeść. Ale byli bardzo mili!

Jednym z moich przemyśleń jest to, że w sumie oni jedzą tutaj bardzo zdrowo. Prawie nikt nie ma lodówki w domu, przygotowują więc codziennie świeże jedzenie i zjadają wszystko, nnie przechowując resztek. To, co gotują, nie jest przetworzone – kukurydzę przygotowują sami, gotując ją, a później mieląc w takich młynkach (młynki są u 4-5 rodzin we wsi i trzeba tam iść i zmielić, żeby mieć masę na tortille). Gotują swoją fasolkę, ryż, mięso jest od zwierząt lokalnych – od kurczaków z podwórka, indyków i tak dalej. I tak, dzieci w szkole uwielbiają kupować w sklepie różne świństwa typu najgorsze cukierki i czipsy, ale to nie zdaje się wpływać na ich stan zdrowia. Używają dużo cukru, to fakt – do kawy i wszelkich napojów. Lubią robić napój do jedzenia, na przykład pomarańczowy, albo wrzucają zmielone orzeszki ziemne i lód, albo po prostu masę z kukurydzy z wodą. Ale zawsze cukier też jest. Może mają problemy z zębami, ale cerę i włosy mają piękne, szczególnie dzieci z rodzin Kekczi. Z zazdrością patrzałam na ich gładkie czoła i policzki oraz długie, grube, czarne włosy. Nie jedzą prawie w ogóle mąki, bo zamiast chleba mają swoje kukurydziane tortille. Tak więc jest tu trochę inaczej, niż bywa w innych krajach – na przykład w Stanach najtańsze jedzenie jest tym najgorszym, bo warzywa są drogie – biedne rodziny jedzą więc niezdrowości, mając problemy z wagą. W La Lucha nie ma gruubych ludzi – niektórzy mogą być trochę pulchniejsi, ale nie ma tragedii. Poza tym dzieciaki cokolwiek by nie zjadły na pewno to spalają podczas nieskończonych gier w piłkę w pełnym słońcu na boisku.

Potem poszłam się wykąpać i pospieszyłam na Culto do kościoła katolickiego, jedynego, do którego jeszcze nie dotarłam. Było w nim pełno ludzi Kekczi, mały zespół grający na różnych instrumentach, mały krzyż z Jezusem i duży krzyż zrobiony z liści palmy. Śpiewali w Kekczi, więc nic nie rozumiałam, ale i tak było fajnie, posiedziałam godzinkę i się zmyłam, bo w szkole było spotkanie na temat tych pszczół i miodu i chciałam posłuchać. Poszłam więc i obejrzeliśmy filmik o życiu pszczół, który był niezmiernie ciekawy. Naprawdę mam nadzieję, że im wypali to całe przedsięwzięcie i wesprze gospodarkę we wiosce.

Na 12 poszłam na obiad, tym razem siedziałam w kuchni z calutką ich rodziną, ale mówili wszyscy w Kekczi, więc znów cichutko zapchałam się tortillami, patrząc z podziwem na dwie dziewczynki z tradycyjnych strojach, lepiące tortille w tempie błyskawicznym. Po obiedzie poszłam zrobić pranie, bo wszystkie czyste ciuchy mi się pokończyły. Tradycyjne, w takim kamiennym zlewie z tarką, szczotką i mydłem, wyszorowałam moje ciuszki i nawet buty. Rozwiesiłam na słońcu i były suche w pół godziny, a w międzyczasie zajadałam się kokosem, który podarował mi wcześniej pewien chłopaczek z wioski, wraz z tutejszym miodem. Wypiłam więc wodę z koskosa, po czym rozłupałam go kamieniem i scyzorykiem zdrapałam miąższ ze ścianek i polałam tym miodem. Czułam się jak prawdziwy człowiek ze wsi, potrafiący przetrwać w trudnych warunkach. Byłam dumna z mojej zdrowej przekąski.

Przyszła mała Majda z sąsiedztwa i poszłyśmy kupić wodę do sklepu. Pan w sklepie zapytał mnie o wyznanie i chciał mnie namówić na przejście na wyznanie adwentystów. Nie lubię, kiedy ktoś tak robi, ale pohamowałam się, oni tutaj są bardzo religijni i lepiej nie wchodzić z nimi w dyskusje.

W każdym razie, później doszły jeszcze inne dziewczynki, poszliśmy pograć trochę w piłkę i po południu, około 5-tej poszłam na ostatnie frijoles z tortillami w tym dniu. Tym razem tata troche próbował ze mną pogadać, ale jego hiszpański był średni, więc jego córka nam trochę tłumaczyła. Po powrocie do chatki zabrałam się za pakowanie i szło mi dobrze, aż przyszło stadko dzieciaków i zaczęli ciekawie łapać i przyglądać się każdej rzeczy, którą miały w zasięgu wzroku. W końcu zaśpiewali mi chórem hymn Guatemali i przyszła znów mama z naprzeciwka, tym razem z zeszytem i wyjaśniłam jej jeszcze kilka rzeczy z angielskiego i zapisałam trochę słówek i wyrażeń po polsku, bo mnie poprosiła. O 7-ej przyszedł po mnie syn profesora i zaprosił mnie na ‘atole’, czyli takie ciepły napój z banana. Poszłam więc, posiedziałam godzinkę i jeszcze ich najstarsza córka miała problem z godzinami po angielsku, więc jej trochę pomogłam. Atole było pycha, do tego dali mi chleb z tym tutejszym miodem.

Potem poszłam jeszcze się pożegnać z Lucy szybciutko i wróciłam się pakować. Przyszedł Don Bati z Lituanią wymienić kontakty i się pożegnać. Później przyszedł jeszcze profesor Neri, bardzo miły, pożegnać się i porozmawiać chwilę. Potem przyszedł znów, podarować mi flet Majów i książkę – jest naprawdę miły. Ludzie tutaj okazali mi tyle dobroci, że nigdy ich nie zapomnę. Poza tym im ludzie biedniejsi, tym bardziej się dzielą – jedzeniem, piciem, czymkolwiek. Dostałam od dzieciaków bransoletkę z jakiegoś owoca typu jarzębina i kartkę z podziękowaniami, wszyscy zapewnili mnie, że jeśli kiedykolwiek wrócę, to będą na mnie tutaj czekać.

I tak dobiegł końca mój wolontariat w La Lucha. Doświadczenie niesamowite i jedyne w swoim rodzaju, które pozostawia bezcenne wspomnienia i ciepło w sercu. Cieszę się, że mogłam tego doświadczyć, poznać Gwatemalę od drzwi kuchennych, spróbować lokalnych przysmaków i zobaczyć, jak żyją.

Źródło:
https://magdameetsworld.wordpress.com/2016/04/29/o-wolontariacie-w-szkole-w-gwatemali/

O Flores i pobycie u Marii w San Benito.

O Flores i pobycie u Marii w San Benito.

DCIM104GOPRO

Dotarłam do Flores, a właściwie miasteczka o nazwie Santa Elena położonego przy jeziorze Peten Itza na którym mieści się mała wysepka o nazwie Flores, bardzo popularny kierunek wśród backpacker’ów podróżujących utartym szlakiem przez Amerykę Centralną. Zatrzymują się w hostelach na wysepce, które nie są drogie, ale ja chciałam Couchsurfing koniecznie. Miałam więc kontakt z Marią, która mieszka w San Benito, czyli zaraz obok i poza Couchsurfingiem zajmuje się też wolontariatem, na który miałam się udać po krótkim pobycie u niej.

Dotarłam więc z dwoma quetzalami w portfelu (trochę źle wyliczyłam), nie miałam więc na taksówkę tuk-tuk (to taki motorek, co z tyłu ma miejsce na trzy osoby), żeby pojechać do Marii. Poszłam więc w poszukiwaniu bankomatu w skwarze popołudniowego słońca i myślałam, że zejdę po drodze, taka byłam zmęczona i spragniona. Ale znalazłam bankomat i wsiadłam do tuk-tuka wraz z dwiema innymi kobietami i moim ogromnym plecakiem. Cudo. Pan zawiózł mnie do San Benito, gdzie nie bardzo wiedziałam, gdzie szukać Marii, bo opis jej domu również był bardzo enigmatyczny na jej profilu. Ale zapytałam dwa razy, gdzie mogę znaleźć Marię i miejscowi poinstruowali mnie bez problemu. Ona czekała już na mnie w bramie (nie wiem, skąd wiedziała, że nadchodzę) wraz ze swoim małym siostrzeńcem Estebanem, a w środku czekał jeszcze drugi, Rodrigo (pierwszy 4 lata, drugi 4 miesiące). Zasiadłam z Marią na podłodze, biorąc Rodrigo na ręce, bo był słodki i tak sobie gawędziłyśmy; z ciekawością przyglądałam się jej ścianom, udekorowanym cytatami pozostawionymi przez Couchsurferów.

Maria okazała się być w 6-tym miesiącu ciąży. Tata dzidzi nie poczuwa się jednak za bardzo do swoich obowiązków, mimo że wcześniej byli dobrymi przyjaciółmi – i w sumie nadal są. W każdym razie Maria świetnie sobie radzi, w ogóle jest bardzo silną, stanowczą i ogarniętą kobietą. Ma swoje poglądy, opinie i twardo się ich trzyma, będąc jednocześnie bardzo otwarta i tolerancyjna. Wraz z jednym kolegą rozpoczęli kilka lat temu inicjatywę organizując wolontariaty w małej wiosce „La Lucha” („Walka”) położonej pięć godziny drogi od San Benito. Opowiedziała mi o realiach życia w wiosce, bo ja, dowiedziawszy się o tym z jej profilu Couchsurfingowego napisałam maila, że chcę się u niej zatrzymać, ale też chcę zrobić wolontariat. Więc zostałam zaakceptowana, na tydzień, ale dopiero od poniedziałku (był piątek).

Po południu pojechałam sobie znów tuk-tukiem na tę wysepkę Flores, poszukać internetu, zimnych lodów i zimnego piwa, bo strasznie mi się chciało. Słońce grzało niemiłosiernie, chodziłam sobie uliczkami, wysepka faktycznie jest śliczna, przypomina mi małe wioseczki w Hiszpanii. Znalazłam lodziarnię i kupiłam dwie gałki w wafelku za 13 Q (ok. 5zł), smak kokos i truskawka z sernikiem – myślałam, że zejdę tam z radości. Boże, jaką ja miałam ochotę na lody. Najlepsze w życiu i podróżowaniu są te małe, niepozorne przyjemności, które potrafią uszczęśliwić człowieka do granic możliwości.

Znalazłam knajpkę z WiFi i kupiłam sobie piwo lokalne (drogie tam było, za 16 Q – ok. 2USD) i wypiłam je chyba na trzy łyki, taka byłam spragniona piwnego smaku. Ogarnęłam rzeczy związane z używaniem internetu i przede wszystkim sprawdziłam adres knajpki polecanej przez innych blogerów, w której podobno było bardzo tanio. Poszłam więc tam i zamówiłam sobie burritos wegetariańskie i piwo – i za to wszystko zapłaciłam 20 Q. Dwadzieścia! 2.6 dolara, czyli trochę ponad 10 złotych. Alleluja!

Najadłam się, napiłam i ruszyłam w drogę powrotną, oczywiście tuk-tukiem, kupując trochę warzyw dla Marii. Posiedziałyśmy wieczorem, ale poszłam spać około 22 i spałam twardo aż do około piątej rano, kiedy to koguty tuż pod moim oknem zaczęły wydzierać się zardzewiałym ‘KUKURYKU!!’.

Cały dzień spędziłyśmy w domu, robiąc śniadanie, sprzątając, myjąc naczynia, nosiłam Rodrigo na rękach i ogólnie relaks pomieszany z drobnymi projektami wokół domu. Podoba mi się, jak prosto żyją tutaj, bez żadnych udogodnień, miliona zabawek, kuchnia jest skromna, jedzenie też proste. Dzieciaki biegają na dworzu między kurami, przechodząc z jednego domu do drugiego – bo zaraz obok mieszka siostra Marii ze swoim mężem i mamą. Ich mama zajmuje się Rodrigiem, siostra jest adwokatem, a jej mąż obecnie nie pracuje ze względów zdrowotnych, a jako że potrafi obrabiać drewno, wraz z Marią budują łóżeczko w kształcie półksiężyca dla jej córeczki. Zadziwia mnie, ile pomysłów ma Maria i jak kreatywna jest, biorąc to wszystko ze swojej głowy, a nie z Internetu. Podobnie z całą jej ciążą, ma jedną lichą książkę ze wskazówkami i opisem poszczególnych etapów i spokojnie idzie według niej, nie szalejąc z artykułami i forami w Internecie. To znaczy ja lubię nasz dostęp do informacji, tylko zadziwia mnie jak można sobie żyć bez tego wszystkiego.

Dzisiaj, w niedzielę, wstałyśmy wcześnie rano i razem z Marią i jej mamą pojechałyśmy tuk-tukiem do kościoła na mszę o siódmej. Podobało mi się, kościół był bardzo prosty, bez żadnych bogatych dekoracji. Śmieszny, młody ksiądz na koniec, podczas ogłoszeń parafialnych, mówił o jakimś wydarzeniu i mówi:

„Bilet kosztuje 5 Q i zapewnia wam wejściówkę do… nieba; haha oczywiście żartuję”

A to wszystko mówił jednostajnym głosem, więc nieliczni wyłapali żart i zaczęli się śmiać. Podobało mi się też, jak przy znaku pokoju wszyscy ucałowali się w policzki i podawali sobie dłonie.

Po kościele poszłyśmy odprowadzić koleżankę Marii do domu, bo była sama (a miała ponad 95 lat). W jej domu mieszka też jej córka i jej wnuczka z trzema córkami, i jeszcze jedna przygarnięta dziewczynka ze społeczności Majów, która chciała się kształcić. Babski dom, a wnuczka ma ponad 30 lat i jej najmłodsza córeczka ma zaledwie miesiąc i jeszcze nawet nie ma imienia. Zasiadłyśmy na kanapie, gawędząc o ciąży, dzieciach, sytuacji politycznej i innych pierdołach, a najstarsza pani o imieniu Eustolia (ta co ma 95 lat) zrobiła nam kawę i poczęstowała słodką bułeczką, cały czas krzątając się w kuchni i przygotowując śniadanie dla ludu. Wnuczka, Nancy, karmiła piersią swoją małą aż usnęła na kanapie i sobie poszła; została z nami jej ciotka Mireia i przejęłam od niej malutką dzidzię bo jej było ciężko. Wylądowałam więc z miesięczną dzidzią w ramionach, karmiąc ją mlekiem z butelki – gdzieś w środku Gwatemali. Kocham Couchsurfing.

Po wizycie wraz z Marią pojechałyśmy szukać kołyski dla jej maleństwa, chciała kupić koszyk i sama wyłożyć go poduszkami. Chodziłyśmy po sklepach z używanymi rzeczami i nakupowałyśmy dużo potrzebnych rzeczy – a wszystko tu jest tak tanie jak dla mnie! Po południu malowałam jeden z moich ulubionych cytatów na jej ścianie, a później ważkę na jej brzuchu – taką ma tradycję, że co miesiąc ktoś jej maluje brzuch podczas ciąży.

Najważniejszym wydarzeniem poprzedniego dnia, które było tematem numer jeden również dnia następnego było zabójstwo siedemnastoletniej dziewczyny nieopodal dzielnicy Marii. Okazało się, że została zastrzelona w swoim samochodzie ponieważ była uwikłana w romans z żonatym generałem. Maria opowiadała mi dużo o sytuacji politycznej Gwatemali, że tak naprawdę najważniejszą funkcję pełni wojsko i jego członkowie mają dużą władzę. Podobno żona tego generała zleciła zabójstwo kochanki. Miałam okazję zobaczyć, jak roznosi się plotka i jak może zmienić swoje wersje, a to że jej matkę też zabito, a to że coś tam… Te historie mrożące krew w żyłach cały czas krążą i wydają się być bardziej normalnymi, niż mogłoby się nam wydawać. Maria pokazała mi jakąś starą lalkę i powiedziała, że ma dla niej specjalne znaczenie, ponieważ należała do jej kuzynki, która została porwana i zamordowana w wieku 13 lat. Wyjaśniła tylko, że jej rodzice się rozwiedli i zaczęli ją rozpieszczać różnymi rzeczami, jacyś gangsterzy pomyśleli więc, że są bardzo bogaci i dlatego porwali ją dla okupu.

I tyle z Flores. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że chwytam ostatnie podrygi cywilizacji. Rozstałam się z Marią i wiem, że będziemy w kontakcie.

Źródło:
https://magdameetsworld.wordpress.com/2016/04/24/o-flores-i-pobycie-u-marii-w-san-benito/

O Tikal – Magda znów w drodze.

O Tikal – Magda znów w drodze.

tikal

Wyruszyłam z domu Gonzalo, mojego hosta w Belize,

Całkiem wcześnie – nie mogłam spać za długo, bo mój namiot był na ganku zaraz przy ulicy, budziły mnie więc samochody, trąbienie, szum rzeki, ptaki i żaby. Ale nie narzekając, wstałam rześko, spakowałam moje klamoty, skorzystałam z dobrodziejstw prysznica (oczywiście zimnego!) i ruszyłam w drogę. Złapałam autobus jadący do Benque, wioski oddalonej o zaledwie 1.5 kilometra i kierowca nawet mnie nie skasował za tę jazdę. Tam złapałam taksówkę, mężnie targując się z 5 belizeńskich dolarów na 3 (czyli z 2.5USD na 1.5USD). Taxi zawiozła mnie na granicę z Gwatemalą, gdzie od razu chcieli ode mnie walutę na wymianę. Wstrzymałam się, poszłam do odprawy celnej, gdzie trzeba było uiścić opłatę 18USD lub 37 belizeńskich dolarów za wyjazd z kraju. Tym razem bez żadnych dyskusji – ta opłata jest oficjalna i wiedziałam o niej wcześniej. Przeszłam piechotą do granicy z Gwatemalą po pieczątkę do paszportu i pozwolenie na wjazd; zapytałam też panią, gdzie najlepiej wymienić walutę. Powiedziała mi, że później już nie będzie opcji, więc u tych ludków, którzy luzem chodzą i oferują wymianę najlepiej. Pan wymienił mi po kursie 3,30 Quetzala za 1 dolara belizeńskiego. Mogłam wymienić wszystko, a zostawiłam 25 dolarów na wszelki wypadek – ale już głębiej w Gwatemali dostałam tylko 2.75 Quetzala za dolara. Nauczka na przyszłość!

Poszłam w kierunku terminala autobusowego, żeby złapać collectivo (taki van, tańszy niż autobus) w kierunku Flores. Jakiś młody chłopaczek podprowadził mnie aż do schowanego przystanku, gdzie dobiłam targu z kierowcą, który miał wysadzić mnie w miasteczku Ixmal na skrzyżowaniu, żebym stamtąd wzięła inne collectivo do Tikal, Parku Narodowego z największym kompleksem ruin Majów. Bo tak sobie wymyśliłam właśnie.

Zapłaciłam 40 Q (ok. 5USD) i ruszyliśmy w drogę, mój plecak poszedł na dach, przywiązany z resztą bagaży. Przez szybę migała mi zieleń drzew i małe miasteczka, gdzie przy szosie ustawiali się mieszkańcy ze stoiskami, sprzedając jedzenie domowego wyrobu i tortille. Kierowca trąbiąc pozdrawiał każdą żywą duszę a chyba nawet i przydrożne drzewa. Zauważyłam to już w Belize, a w Gwatemali się utwierdziłam – kierowcy uwielbiają trąbić. Mijają inny bus – trąbią; mijają znajomego – trąbią; zwalniają, bo jest ‘śpiący policjant’ – trąbią; widzą jakiegokolwiek człowieka – trąbią; czasem myślę, że jak są bardzo szczęśliwi w danym momencie, to też sobie trąbną.

W każdym razie, zostałam wysadzona w docelowej wiosce, gdzie stanęłam na rozdrożu w pełnym słońcu, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Wtem usłyszałam głos gdzieś z tyłu i z góry, pytający dokąd jadę. Okazało się, że była to pani, czekająca na swój bus w cieniu przystanku. Podeszłam do góry i usiadłam z nią. Zaczęła pytać mnie, skąd jestem i ile czasu już podróżuję; czy mam męża/chłopaka – na wiadomość, że nie, zaoferowała mi swoich synów, jeden 25 drugi 21 lat, obaj niezamężni… zapytała mnie również ni z gruszki, ni z pietruszki, czy mam okres co miesiąc i czy mnie wtedy boli brzuch, powstrzymując zdziwienie spokojnie jej odpowiedziałam. Tak sobie gawędziłyśmy, a kolejne busy nadjeżdżały, ale żaden nie był tym odpowiednim.

W końcu dołączył do nas jakiś pan i zgodnie stwierdzili, że do Tikal to może być ciężko żebym złapała bezpośredni bus, ale mam wziąć chociaż do „La Tranca” i tam sobie poczekam w cieniu drzew. Kierowcę kolejnego busika zapytaliśmy więc czy jedzie do La Tranca, okazało się, że tak, więc wsiadłam. Nie wiedziałam co to ta Tranca, ale im zaufałam. Po około 15 minutach drogi zostałam ostatnim pasażerem i kierowca wysadził mnie przed bramą wejściową do Parku Narodowego Tikal – to była ta La Tranca.

Przed bramą była jedna restauracja, zupełnie pusta i mały sklepik naprzeciw. Poszłam do kasy, zapytać o bilet, ale pan poinformował mnie, że jeśli chcę w parku zostać na noc i wejść do ruin dzisiaj i następnego dnia, mój bilet muszę kupić o 15. Czyli prawie dwie godziny czekania… no cóż, stwierdziłam, że poczekam.

Niepewnie udałam się do restauracji i zapytałam pana, który tam pracował i pewnie był właścicielem, czy mogę sobie usiąść na ławce i poczekać. Nie ma problemu, odpowiedział i zapytał skąd jestem. Na wieść, że z Polski ucieszył się – „to kraj Karola Wojtyły!”.

Siedziałam sobie na ławeczce kontemplując sklep naprzeciwko i leniwie przyglądając się kolejnym busom i busikom wiozącym turystów do ruin. W pewnym momencie zobaczyłam kropkę krwi na wierzchu mojej lewej dłoni i myślałam, że to komar. Ale zaczęło mi dziwnie puchnąć, więc już wiedziałam, że to na pewno nie komar… Ale nie bolało, czekałam więc.

Chłopaki w restauracji włączyli telewizor i oglądali mecz. Ja przyglądałam się z daleka, więc jeden z nich zaprosił mnie, żebym z nimi oglądała. Grał Borussia Dortmund z Liverpoolem – na wieść, że jestem z Polski (w Borussii gra Piszczek między innymi) pan od Karola Wojtyły powiedział „jest z kraju Lewandowskiego!”. Fajnie, że głęboko w Gwatemali takie miłe rzeczy kojarzą im się z Polską.

Oglądaliśmy więc mecz, a ja spoglądałam na rosnącą opuchliznę na mojej dłoni z niepokojem zmieszanym z rozbawieniem. Kolejne ugryzienie poczułam na prawym przedramieniu. Miałam tylko nadzieję, że to nie jakieś trujące potwory.

Nadeszła godzina, kiedy mogłam kupić mój bilet (150 Q, czyli 20USD). Teraz czekałam już tylko na jakiś autobus, który podwiózłby mnie następne 17 km do kompleksu ruin i kempingu. Nadjechał jeden, pilotowany przez czerwonego pick-upa i powiedzieli mi, że mam wsiadać na pakę. Zasiadłam więc zadowolona z moimi plecaczkami pod ręką i ruszyliśmy przez dżunglę. Czułam się jak prawdziwy autostopowicz z lat 60tych, jadący sobie na pace auta, z wiatrem we włosach i słońcem na twarzy.

W pewnym momencie i auto, i towarzyszący mu bus zatrzymały się pośrodku niczego. Chłopak z auta powiadomił mnie, że to przystanek tylko na chwilę. Z autobusu wylało się około 15 Amerykanów uzbrojonych w profesjonalne aparaty z ogromnymi obiektywami. Wycelowali je w drzewo przed nami ze śmiesznymi „workami” zwisającymi z gałęzi i zaczęli pstrykać fotki. Okazało się, że to wycieczka obserwatorów ptaków, a te worki to były gniazda. Organizatorzy, pan Amerykanin z Oregonu i jego nastoletni syn informowali wszystkich o tym, jakie to ptaki i co robią. Pan Amerykanin z Oregonu dał mi nawet lornetkę i mogłam podglądać jak samiec (nie pamiętam nazwy tego gatunku) odstawiał taniec godowy wykonując akrobatyczny obrót wokół gałęzi znajdującej się pomiędzy gniazdami dwóch samic. Byłam równie podekscytowana, co oni! To mi się trafiło.

Po około 25 minutach ruszyliśmy w dalszą drogę i dojechaliśmy do kompleksu przy wejściu do ruin. Są tam chyba ze dwa muzea, sklepiki, dwa hotele i kemping. Udałam się w stronę kempingu, zapłaciłam 50 Q (6USD) za nocleg i poszłam rozbić mój namiot na betonowym podeście pod strzechą. Pan polecił mi, żebym poszła do Templo IV, czyli jednej z budowli, na zachód słońca. Poszłam więc od razu, bardzo podekscytowana – dotarłam tam po pół godzinie marszu przez dżunglę. Ależ tam było głośno! Jakiś ich rodzaj świerszczy tak dawał z tych wszystkich drzew, że hoho! Poza tym widziałam małpę na drzewie i kolorowego indyka typowego dla obszaru. Aha, i mrówkojada, pozdrawiam!

Templo IV jest bardzo wysoką budowlą i widok jest cudowny. Niestety skierowany na wschód, nie widziałam więc samego słońca, bo druga strona była w budowie. Posiedziałam tam około pół godziny, razem ze starszą parą Kanadyjczyków, których spotkałam po drodze, i którzy na wieść, że jestem Polką ucieszyli się i powiedzieli, że z Polski znają tylko jedno miejsce, bo ich dobry znajomy wyjechał tam i pracuje. Oczywiście okazało się, że to miejsce to Stocznia Gdańska. Teoria o malutkim świecie znów się sprawdziła. Wróciłam jak już robiło się ciemno, poszłam jeszcze zjeść kolację do taniej knajpki. Dostałam ryż, fasolkę, trochę warzywek i frytek z tortillami za 30 Q (15 zł) i wzięłam sobie Sprite’a bo ogólnie byłam strasznie zmęczona, głodna i spragniona. Zajadałam się, oglądając z kelnerem jakiś film akcji.

Później poszłam na kemping z nadzieją na prysznic, ale w łazienkach nie było światła. No, cóż. Była woda w kranach, miałam swoją latareczkę i latarkę w telefonie. Niebo było pełne gwiazd, widać było nawet Drogę Mleczną. Stwierdziłam, że idę spać – bo co miałam robić? Tylko problem był taki, że to była dopiero 20. Ciemno jak w d*, ludzi brak, chyba wszyscy już spali czy coś… Ułożyłam się w moim namiocie i szczelnie zapięłam zamki wejściowe, bo na zewnątrz natknęłam się na małego, czarnego skorpiona. Uciekł i się schował, pewnie bał się mnie bardziej niż ja jego, ale nigdy nie wiadomo. Aha, do tego czasu moja ręka spuchła tak, że musiałam ją trzymać do góry, bo inaczej bolało jak diabeł. Próbowałam zasnąć chyba przez godzinę, ale było tak gorąco, że się nie dało. W końcu jakoś zasnęłam, a później zrobiło się chłodniej. Po północy zaczęły wydzierać się małpy w lesie, które brzmią jak lwy rozdzierające się nawzajem. Ale spałam twardo i obudziłam się o 5:20.

Wyczołgałam się z namiotu przed szóstą, wrzuciłam mój plecak do takiego miejsca, które miało drzwi na klucz i pan je tam zamykał i ruszyłam do ruin. Po drodze widziałam moją „ptasią” grupę, pozdrowiłam ich i weszłam do parku.

Sprzedawane są wycieczki na „wschód słońca” do ruin, ale uważam, że to jakaś ogólna ściema bo tam z rana jest mgła. Ja poszłam sobie sama na jeden z głównych placów i nie mogłabym być szczęśliwsza. Nie było żywej duszy, a ruiny pogrążone w ciszy i mgle robiły niesamowite wrażenie. To znaczy „cisza” przedstawiała się w sposób następujący – setki śpiewających ptaków, drących się zielonych papug i małp. Ale byłam tam sama i usiadłam sobie na schodkach jednej z piramid, zajadając się mieszanką studencką na śniadanie, i rozkoszowałam się chwilą. Połaziłam po ruinach, wyobrażając sobie, jak żyli tam Majowie setki lat temu.

Tikal był jednym z największych miast Majów swojego czasu. Zastanawiałam się, czemu oni poopuszczali te swoje ruiny w pewnym momencie, krąży tyle teorii, podobnie z Machu Picchu, niby nikt nie wie. Ale z urywek opowiadań przewodników oprowadzających turystów, które podsłuchałam, jak również z Internetu, wyczytałam, że powody ku temu są całkiem proste. Na przykład w przypadku ruin, które odwiedziłam w Belize – tam usłyszałam, że główną przyczyną była… deforestacja! Jest ona bardzo dużym problemem w Ameryce Centralnej, wypala się i wycina lasy, by uprawiać kukurydzę. Więc w osiemnastym i dziewiętnastym wieku rozpoczęto proces deforestacji, i ludzie, którzy się za to wzięli, nie zdawali sobie sprawy z konsekwencji. Przez malejącą ilość lasów zaczął zmieniać się klimat, padało coraz mniej deszczu, pory suche się wydłużały, itd. A w społecznościach Majów to liderzy przewidywali zmiany pogody, nadejście czasu siania, plonów, deszczu; w momencie, gdy utarte schematy pogodowe zaczęły zmieniać się nie wiadomo czemu, liderzy utracili szacunek i zaufanie ze strony ludu, powstawały konflikty, rozłamy, i tak dalej.

Poza tym różnego rodzaju konflikty wewnętrzne zmuszały Majów do opuszczenia swoich miast, i podobnie stało się z Tikalem – w pewnym momencie po prostu go porzucili i rozjechali się do po okolicach, zamieszkując już w normalnych chatkach. Tikal zarósł prawie kompletnie przez te kilkaset lat, kiedy o nim zapomniano. Krążyły pogłoski o istniejącym w dżungli mieście Majów, aż w końcu jacyś odkrywcy się za niego zabrali. Budowle są imponujące, ale jeszcze duża część jest w ogóle nie odrestaurowana. Widać dziwne pagórki porośnięte trawą i drzewami i okazuje się, że tam pod spodem jest piramida. Przed jeszcze nimi dużo roboty.

Z czasem zaczęli przychodzić inni turyści, obeszłam więc pozostałe ruiny, których nie widziałam wczoraj i stwierdziłam, że idę na śniadanie. Poszłam do tego samego miejsca, gdzie dzień wcześniej i zjadłam jajecznicę z fasolką (oczywiście), smażonym bananem i tortillami (oczywiście). Wypiłam kawę i byłam gotowa do drogi.

Zebrałam się z moim dobytkiem i poszłam na busa, który miał odjechać o 11. Siedziałam już w środku, ale nie chciał odpalić; śmiałam się, bo schodziło się coraz to więcej facetów, którzy drapiąc się po głowach (i jajkach) próbowali wymyślić, co może być nie tak. W momencie szczytowym było ich chyba z ośmiu, aż w końcu przyszedł pan, który sprzedawał banany w czekoladzie na patyku, faceci pokupowali sobie po jednym i stali jedząc te banany i patrząc na pocącego się kierowcę, i stwierdzili „pchamy, może zapali!”. W tym momencie kierowca zamknął klapę od silnika, siadł i przekręcił jeszcze kluczyk dla sprawdzenia i bus zapalił – przestraszył się wizji bycia pchanym, wyjaśnił młody chłopaczek, który sprzedawał bilety. Ruszyliśmy więc do Flores.

Źródło:
https://magdameetsworld.wordpress.com/2016/04/21/o-tikal/

O… Belize!

O… Belize!

DCIM104GOPRO

Z Meksyku, z którym już się zaprzyjaźniłam, wjeżdżam do nieznanego mi kraju, o którym wcześniej słyszałam sprzeczne opinie z przewagą tych złych, ostrzegających przed czyhającymi niebezpieczeństwami. Na granicy trzeba było stoczyć bitwę z celnikami meksykańskimi, którzy chcą pobierać opłatę 390 pesos (ok. 24USD) podatku za ‘wyjazd’ z ich kraju. Nie jest to do końca uregulowane, mnie ostrzegła koleżanka, więc wydrukowałam bilet lotniczy na którym przyleciałam, gdzie było napisane, że podatki są wliczone w jego cenę. Jednak pan stwierdził, że nie jest to wyszczególnione i skąd on ma wiedzieć, że ten konkretny meksykański podatek też tam jest? Więc mówię mu „przecież to są 52 dolary podatku, na pewno jest tam ten wliczony!” na co on wziął z kupki papierów jakiś wydrukowany bilet, żeby mi pokazać książkowy przykład wyszczególnienia podatków, i co widzę? Małgorzata Jakaśtam, bilet z Warszawy do Cancun. W całej powadze sytuacji i mojej zdeterminowanej postawie i błagalnej minie prawie się roześmiałam. A to sobie wybrał przykład.

W każdym razie, nie zapłaciłam. Powiedział mi, że na następny raz mam mieć porządnie wydrukowany bilet. Zapewniłam go, że tak zrobię. Była jeszcze jedna Polka, która w ogóle nie miała wydrukowanego biletu, ale też się wykłóciła i wyprosiła i nie zapłaciła. Z kolei parka Włochów niemówiących porządnie w żadnym języku musieli zapłacić.

W każdym razie, po chwili dojechaliśmy do granicy z Belize, gdzie trzeba było przejść przez kontrolę. Wszyscy musieli wysiąść z autobusu i stanąć w kolejce po pieczątkę w paszporcie. Okazuje się, że podobnie jak w Stanach – trzeba znać adres pobytu w kraju, do którego chcemy wjechać. Mam nauczkę na przyszłość, żeby zawsze jaki adres mieć w zanadrzu – może to być obojętnie jaki hostel czy hotel. W tym wypadku nie wiedziałam, jaki dokładnie adres ma mój host z Couchsurfingu w San Ignacio, więc wpisałam nazwę jego wioski i jego imię i nazwisko. Pani w okienku nie była zadowolona, ale zatwierdziła. Śmiałam się też z karty informacyjnej, którą turyści muszą wypełnić wjeżdżając do Belize – było tam pole „zawód” i nie miałam pojęcia co wpisać, wpisałam więc dla jaj „pisarz”. Mogłabym równie dobrze wpisać „elektryk”, dla frajdy!

Udało się, dostałam pieczątkę i zasiadłam w starym, amerykańskim szkolnym autobusie przerobionym na środek transportu w Belize. W rytm przebojów z lat 80tych, z grubym, ale sympatycznym panem kierowcą, ruszyliśmy w drogę do Belize City. Bilet kosztował 150 pesos (9USD) za 4 godziny jazdy. Zajadałam się moimi przysmakami kupionymi jeszcze w Meksyku, tamales i empanadas.

Dojechawszy do Belize City miałam przesiąść się na drugi autobus, do San Ignacio. Złożyło się tak, że odjeżdżał dokładnie w tym samym czasie, gdy przybyliśmy, przerzuciłam więc tylko plecak z jednego busa do drugiego, wsiadłam, i tym razem w rytmie bardziej latynoskiej muzyki walącej z głośników i wśród spoconych ciał belizeńskich, ruszyliśmy w kolejną czterogodzinną drogę, tym razem za ok. 4USD.

Gdzieś po drodze zaczęło lać. Mogłam też podziwiać zmieniający się krajobraz za oknem – zieleń, zieleń i jeszcze raz zieleń. Dużo dżungli, same drzewa, palmy i „autostrada” czyli po prostu szosa bez żadnych linii czy poboczy. Autobus zatrzymywał się co chwilę, łapiąc nowych pasażerów i pozwalając wysiąść innym. Kobiety belizeńskie MAJĄ TYŁKI. Patrzałam na nie, z trudem przeciskające się przez wąskie przejście i nie mogłam wyjść z podziwu. Myślałam, że to ja mam problem, zawadzając tyłkiem o stoły i krzesła. O, nie. Przeciętna belizeńska kobieta tyłkiem mogłaby obdzielić piętnaście przeciętnych Polek. O, tak.

Zmieniały się też języki, które słyszałam. Już nie byłam taka pewna siebie z moim hiszpańskim. Belize jest jedynym krajem w Ameryce Centralnej, w którym urzędowym językiem jest angielski. Ale to nie jest taki zupełnie normalny angielski, wiadomo. Mają swoje akcenty i wyrażenia. Poza tym jest kreolski, hiszpański i jeszcze jakieś inne dialekty. Dlatego już sama nie wiedziałam, czy mam pytać po hiszpańsku, czy po angielsku. Poza tym, w pewnym momencie wsiedli ludzie, którzy wyglądali jak Amisze. W kapeluszach, kobiety w sukniach i chustkach na głowach i w jakim języki oni mówili, nie miałam pojęcia. W dodatku w Belize jest o godzinę wcześniej niż w Quintana Roo, skąd jechałam, czyli cofnęłam zegarki. Ulewa za oknem i inny krajobraz dodatkowo wzmagał surrealistyczne wrażenia z wjazdu do nowego kraju, uczucia, które zapewnia tylko podróżowanie.

O tym, jak mili są ludzie w Belize, przekonałam się, gdy wysiadłam w San Ignacio, małej wiosce niedaleko granicy z Gwatemalą. Mój host na swoim profilu wyjaśnił enigmatycznie, jak dotrzeć do jego domu: „Zapytaj kierowcę, może będzie wiedział”. Wysiadłam więc za wcześnie, mogłam kontynuować tym samym autobusem aż do wioski San Jose Succotz, gdzie mieszkał. Ale nie szkodzi – jak tylko zapytałam pierwszą lepszą dziewczynę, powiedziała mi, w który bus wsiąść. Inny chłopak, usłyszawszy to, powiedział mi, kiedy nadjeżdżał ten autobus, zapytał, dokąd jadę i okazało się, że on też tam wysiada. Z ulgą wsiadłam do autobusu i już nie musiałam się martwić o to, w którym miejscu zatrzymać go, bo ten miły chłopak zrobił to za mnie. Wysiadliśmy, wskazał mi dom mojego hosta, podziękowałam mu i ruszyłam na poszukiwanie.

I jestem, w małej wiosce zaledwie kilometr od granicy z Gwatemalą, w domu pana, który zarządza strefą celną w całym Belize, czyli chyba jest ważną personą. Niski, z wielkim brzuchalem, Gonzalo przypomina mi szefa mafii, ale widać że ma złote serce. Z czułością mówi o swoich córeczkach i jest bardzo dumny ze swojego domu i życia. Oczywiście zaproponował mi pracę, opiekę nad domem i dziećmi, za całe 15USD za dzień! Z żalem odmówiłam, ponieważ chcę odkrywać kolejne kraje. Śpię w moim namiocie, rozłożonym pod dachem na ganku, a obok śpią inni couchsurferzy, para z Kanady, z którą poszłam do ruin Majów. Po drugiej stronie ulicy płynie piękna rzeka Mopan, a hałas, jaki robią niezliczone ptaki, żaby i kto wie co jeszcze, jest jedyny w swoim rodzaju.

W każdym razie, Belize jest najmniej zaludnionym krajem w Ameryce Centralnej – 15 osób na kilometr kwadratowy. Prawie 53% mieszkańców to Belizeńscy Metysi – potomkowie Majów i Hiszpanów. 26% to Kreole – pochodzący z połączenia Afrykańskich niewolników przywiezionych do Belize około 1800 roku i Angielskich i Szkockich założycieli pierwszych kolonii na wybrzeżu. 11% to Majowie, czyli potomkowie oryginalnych mieszkańców tego regionu. 6% to Garifuna – mieszanka pochodząca od afrykańskich niewolników i Karibów – indiańskich ludów zamieszkujących Wyspy Antylskie i północne regiony Ameryki Południowej. Whoa! Niezła mieszanka w tym Belize, co?

I jeszcze niemieccy menonnici – co myślałam, że to amisze. Skąd oni się tam wzięli? Anabaptyści, którzy wyjeżdżali w XIX wieku z Rosji i Żuław do Kanady, z czasem rozsiali się po bardziej oddalonych regionach, do Pensylwani, Meksyku i aż do Belize. I sobie żyją tutaj, niektórzy bardziej konswerwatywni, inni mniej. W sumie jak żyć bez zdobyczy technologii i innych przywilejów, to dlaczegoby nie w ciepłym klimacie?

W każdym razie, w Belize jest wiele obszarów bogatych w archeologiczne odkrycia i ruin miast budowanych przez Majów. Niecałe dwa kilometry od domu Gonzalo, w San Jose Succotz, znajduje się jedna z takich stref archeologicznych o nazwie niemożliwej dla mnie do wymówienia – Xunantunich. Nieznana turystom i niewymieniana w przewodnikach, jest prawdziwym klejnotem jak dla mnie (nie cierpię turystycznych pułapek!). Nazwa oznacza „kamienną panią”, której duch podobno ukazał się komuś z wioski. Odkryta pod koniec XIX wieku, zajmuje ok. 2,6 km kwadratowego powierzchni i składa się z kilku kompleksów i jednej dużej piramidy (42m), na którą można wejść i podziwiać otaczającą dżunglę. Na jej szczycie kiedyś było 13 komnat, zamieszkiwanych przez najważniejszych członków. Trzynaście, bo wg Majów niebo miało 13 poziomów, i to miało przybliżać tych najważniejszych do nieba właśnie. Piekło miało 9 poziomów. Ogólnie Majowie byli niesamowicie inteligentni i ogarnięci jak na swoje czasy – znali koncept koła, ale go nie używali – pierwsi hipsterzy? Radzili sobie świetnie, transportując dobra kilometrami, określając pory roku, kalendarz, itd. Więcej do poczytania oczywiście tutaj https://pl.wikipedia.org/wiki/Cywilizacja_Maj%C3%B3w .

Także tyle o Belize jak na razie, jutro ruszam do Gwatemali, gdzie też będą ruiny, Couchsurfing i wolontariaty!

Źródło: dzięki uprzejmości i za zgodą:
https://magdameetsworld.wordpress.com/2016/04/06/o-belize/

Diva Cup. Jak kubeczek menstruacyjny zmienił moje życie.

Diva Cup. Jak kubeczek menstruacyjny zmienił moje życie.

diva cup

Panie i panowie, oto nadeszła rewolucja (to znaczy już kilkanaście lat temu, ale ja odkryłam to dopiero niedawno). Kubeczki menstruacyjne, na które kobiety wciąż spoglądają nieufnie i reagują dosyć niepewnie, okazują się błogosławieństwem prosto z nieba.

Aktualnie jestem w trakcie mojego trzeciego okresu z DivaCup (ok. 40$) i nie mogłabym darzyć go większym uczuciem i wdzięcznością. Gdybym wiedziała, jak skutecznie ułatwia życie, kupiłabym go przy pierwszym okresie w wieku 13 lat. Ale wtedy nikt o tym nie słyszał.

Kubeczek wykonany jest z silikonu używanego w chirurgii do protez, czyli jest bardzo bezpieczny i nie wchodzi w żadne interakcje z naszym ciałem. Założenie go jest bardzo łatwe, przypomina założenie tampona – po prostu składamy go i wsuwamy w szyjkę macicy, gdzie on sam układa się, zasysa i zostaje. Cała krew menstruacyjna spływa sobie spokojnie do niego, a kobietka o silnych krwawieniach musi opróżnić go około 3 razy dziennie, a o słabszych – dwa. W momencie gdy go zakładam, zapominam o tym, że mam okres. Jeździłam na rowerze, pływałam w morzu, chodziłam na imprezy, pracowałam fizycznie – cokolwiek, po prostu go nie czujesz i nie musisz martwić się o kolejne podpaski i tampony co kilka godzin.

Oto kilka powodów, dlaczego zostałam największą fanką DivaCup:

Środowisko i zdrowie kobiety

Z żalem patrzałam na amerykańskie tampony, które zawsze są schowane w plastikowej otoczce, którą się wyrzuca. Tyle śmieci! Podpaski też są niebezpiecznym odpadem.

„W ciągu życia przeciętna kobieta zużywa 130 kilo produktów higieny intymnej – przeciętnie od 8.000 do 17.000 tamponów i podpasek. Stanowi to jedynie 0,5 procenta odpadów jednostkowych, ale w większej skali jest to ilość ogromna. „Miesięcznie w Polsce 10 milionów kobiet produkuje 150 milionów zużytych podpasek higienicznych, po roku zdołały by dziewięciokrotnie wyłożyć nimi cały równik kuli ziemskiej”.

Polecam artykuł na tej stronie, gdzie szczegółowo opisany jest skład chemiczny podpasek i tamponów – okazuje się że zawierają one wiele substancji chemicznych, które nie są dobre dla naszego ciała:

http://ekokobieta.blogspot.mx/p/niebezpieczne-podpaski-i-tampony.html

Kupując kubeczek menstruacyjny, dokonujemy jednorazowej inwestycji (około 160 zł), która zwróci nam się po kilku miesiącach. Aby dbać o jego higienę i czystość, wystarczy porządnie wypłukać go pod bieżącą wodą po każdym użyciu i po zakończonym okresie wrzucić do garnka z gotującą się wodą na kilka minut. Schować do woreczka i tyle! Można go używać przez kilka lat, redukując odpady i dbając o środowisko.

Wygoda

Odkąd posiadam DivaCup, nie muszę martwić się o zakup podpasek czy tamponów kiedy tylko czuję, że nadchodzi mój okres. Jest to tym bardziej cudowne, kiedy jest się w podróży. Nie dość, że jest to wydatek, to jeszcze trzeba znaleźć sklep, pójść do niego – a co jeśli akurat jesteś gdzieś, gdzie sklepy nie są dostępne? Lub po prostu zaczął ci się okres wieczorem, a w domu nie masz żadnych podpasek? Albo jesteś w pracy/na koncercie/kempingu i skończyły ci się tampony? Odkąd wiem, ze w mojej kosmetyczce spokojnie spoczywa sobie mój DivaCup, zupełnie nie przejmuję się tym, kiedy dostanę okres. Nie martwię się też o to, czy mi się skończą tampony/podpaski i ogólnie jestem dużo bardziej zrelaksowana i spokojna.

Poza tym, opróżniam mój kubeczek DWA RAZY w ciągu doby. Dwa razy. Wcześniej żyłam w ciągłym strachu – czy mi przecieknie podpaska/tampon, czy będzie dostęp do toalety, czy mi starczy na cały dzień. Teraz zupełnie zapominam o tych kwestiach i żyję jak normalny człowiek, bez niepokojących myśli gdzieś z tyłu mojej głowy.

Prawdą jest, że podczas okresu krwawimy w dużo mniejszych ilościach, niż nam się wydaje. Tylko na podpaskach wygląda to na całe mnóstwo krwi. Mój kubeczek nigdy nie był pełny. A to prowadzi do kolejnego powodu, dla którego uwielbiam DivaCup…

Bliżej ze swoją własną kobiecością

Prawdą jest, że wiele kobiet wciąż wstydzi się otwarcie rozmawiać o kwestiach takich jak okres. Traktuje się go jak temat tabu, szczególnie jeśli w pobliżu są mężczyźni. Pewnego razu dziewczyna mojego kolegi opowiadała nam historię o tym, jak była w szpitalu za granicą i chciała podkreślić, że dodatkowo dostała okres, ale najpierw zasłoniła swojemu chłopakowi uszy. Zareagowałam zdziwieniem, spojrzałam na mojego kolegę, który domyślił się o co chodzi i powiedział, że to przecież zupełnie normalne – no właśnie, to JEST NORMALNE, kobiety mają krwawienia CO MIESIĄC, i jak mamy dążyć do równouprawnienia lub wymagać zrozumienia od swojego partnera podczas okresu lub zespołu napięcia przedmiesiączkowego, jeśli oni nie mają o tym pojęcia? To nie jest tylko kobieca sprawa, to jest ludzka sprawa i musimy nauczyć się mówić o tym na głos, używając takich słów jak pochwa, kanał szyjki macicy, krew i miesiączka.

W każdym razie, używając kubeczka menstruacyjnego uczysz się dużo na swój własny temat. Przede wszystkim aby go wyciągnąć, musisz wsadzić tam palec i lekko go ucisnąć, wpuszczając trochę powietrza. Przy wyciąganiu kubeczka będzie krew – będzie na Twojej ręce i na kubeczku. Najlepiej zmieniać go pod prysznicem, najłatwiej. Ale jeśli akurat nie masz takiej możliwości, po prostu wylewasz zawartość do kibelka i opłukujesz pod bieżącą wodą i zakładasz z powrotem. Możesz zobaczyć, jak tak naprawdę wygląda twoja krew menstruacyjna i ile jej jest – jak wspomniałam wcześniej, zdziwisz się, jak mało krwi tracimy podczas okresu.

Musimy wiedzieć, jak jesteśmy zbudowane, jak działa nasze ciało, i nie bać się kontaktu fizycznego z naszymi własnymi miejscami intymnymi.

Drobne rzeczy, za które go uwielbiam

Chyba każda z nas była w takiej sytuacji chociaż raz w życiu – jesteśmy u kogoś w domu na noc lub w hotelu, i kiedy prosimy o ręcznik dostajemy nieskazitelnie biały. Nasze serce lekko drży, przewidując późniejsze kłopoty związane z krwawymi plamami.

Ta dam! Z kubeczkiem menstruacyjnym możesz zapomnieć o kwestiach takich jak te. Wchodzisz pod prysznic, opróżniasz swój kubeczek, zakładasz go z powrotem, wychodzisz, wycierasz się i nie ma śladów! Cudowne, prawda?

Poza tym, mogę spać spokojnie. Wcześniej budziłam się w nocy ogarnięta paniką, czy przypadkiem nie przeciekłam. Z trwogą chodziłam do łazienki, z trwogą budziłam się rano, oczekując zaplamionej pościeli. Ale odkąd mam mój kubeczek, śpię jak aniołek do samego rana bez żadnych zmartwień. Alleluja!

Tak więc, kobietki nie wahajcie się, tylko zakupcie swój kubeczek menstruacyjny. W Polsce można kupić je przez internet, jest wiele różnych firm, ja używam DivaCup. Są dwa rozmiary, dla kobiet przed i po porodzie. Dbajmy o nasze zdrowie, o środowisko, wydawajmy mniej pieniędzy i zapomnijmy o utrudnieniach związanych z okresem. Jeśli życie może być łatwiejsze, to czemu nie?

I przede wszystkim, nauczmy się rozmawiać o takich rzeczach bez wstydu i nieśmiałości, jest dwudziesty pierwszy wiek i mamy coraz mniej tematów tabu. Mężczyźni powinni wiedzieć, co się dzieje z ich partnerkami co miesiąc. Skoro faceci towarzyszą kobietom podczas porodu, obcinają pępowiny itd, dlaczego wciąż wiedzą tak mało o miesiączkach? Bo myślimy, że to ‘kobieca sprawa’. Także do dzieła, rozmawiajmy, edukujmy się i poszerzajmy horyzonty!

Źródło:
https://magdameetsworld.wordpress.com/diva-cup/

O Portland i nieziemskim wybrzeżu w Oregonie

O Portland i nieziemskim wybrzeżu w Oregonie

DCIM103GOPRO

Pierwszego stycznia obudził mnie nastawiony w telefonie alarm o siódmej trzydzieści rano, zastając mnie śpiącą na przypadkowej kanapie na korytarzu gdzieś w domu rodziców Andy’ego w San Diego. Oczywiście po świetnej sylwestrowej imprezie noc wcześniej.

Słaniająca się z niewyspania powstałam jednak, zgarnęłam moje rzeczy, jedzenie i kawę na drogę, rower i poszłam obudzić Kelly, śpiącą na jednej z kanap w domowym kinie. Tak, mieli swoje małe kino w domu. Pożegnałyśmy się w miarę szybko i konkretnie, żeby uniknąć rozklejenia się czy emocji – tym razem naprawdę nie byłam pewna, kiedy się znów zobaczymy. Punktualnie o ósmej pojawił się Oren, z którym miałam zabrać się do San Francisco, a konkretnie do Manteca w Kalifornii.

Oren zaoferował na stronie Couchsurfingu, że ma miejsce w aucie, jeśli ktoś chce się zabrać, więc postanowiłam skorzystać z okazji. Był bardzo miłym człowiekiem, jednak przesadnie miłującym rozmowę i brzmienie własnego głosu; co pewnie dałabym radę przeżyć, gdyby to nie była ósma rano pierwszego stycznia, byłam boleśnie niewyspana i z niewielkim kacem. Walczyłam z opadającymi powiekami z nadzieją czekając na moment, kiedy dołączy do nas kolejna podróżniczka, którą mieliśmy odebrać w Los Angeles. Z czystym sercem ustąpiłam jej miejsca na przednim siedzeniu i rozłożyłam się z tyłu w celu drzemania przez następne kilka godzin. Cała podróż zajęła nam 8 godzin, z czego Oren mówił przez 7,5 pozostawiając 30 minut na słuchanie muzyki. Siedziałam sobie radośnie z tyłu z zatyczkami w uszach i oglądałam widoki za oknem, które są absolutnie nijakie i nieciekawe przy autostradzie I-5 na odcinku San Diego – północna Kalifornia.

I-5 zapewnia dużo szybszą podróż, ale jeśli ktoś ma czas, to wybiera Highway 1, słynną szosę wijącą się wzdłuż zachodniego wybrzeża.

Dojechaliśmy do Manteki, gdzie miałam spędzić dwie noce u rodzinki znalezionej na Couchsurfingu. Manteca to miasteczko pośrodku niczego, a trafiłam tam tylko dlatego, że znalazłam podwózkę stamtąd do Portland dwa dni później. I tak znalazłam się w domu Tiffany i Tony’ego, którzy mieli dwójkę dzieci, Kismet i Teagun’a. Ich ogromny dom zawalony był najróżniejszymi zabawkami, rzeczami, ciuchami i ogólnie był jednym wielkim rozgardiaszem. Dostałam łóżko Teagun’a, dokładnie takie samo jak moje łóżko w Polsce, więc trochę się wzruszyłam. Spędziłam z nimi cały następny dzień, grając z dzieciakami z gry planszowe, Kismet próbowała nauczyć mnie gry w szachy i wciągnęłam się w Pacmana. „Kismet” to słowo oznaczające przeznaczenie, los, fatum, pojęcie używane nieczęsto i nieznane przez większość ludzi – Tiffany znała to słowo wcześniej i kiedy poznała Tony’ego powiedziała mu, że ich spotkanie to właśnie „kismet” i postanowili nazwać tak swoją pierwszą córkę.

Trzeciego stycznia raniutko zebrałam się i czekałam na moją podwózkę do Portland, znalezioną na Craigslist, okazał się nią młody chłopak, Clint, który wracał do Oregonu po świątecznej wizycie w Kalifornii. W Mantece mieszka jego adopcyjna rodzina, którą odwiedza dwa razy w roku; jego rodzice pochodzili z Oregonu, gdzie pojechał kilkanaście lat temu, żeby poznać tatę (mama już nie żyła), zakochał się w tym stanie, w Portland i postanowił się tam przenieść. Jego rodzice oddali go i jego siostrę do rodziny zastępczej, bo sami byli narkomanami. Clint i jego siostra wyrosli na porządnych, dobrych ludzi mimo ciężkiego dzieciństwa i trudnych relacji, nawet z nowymi rodzicami. Dwunastogodzinna podróż samochodem zleciała nam zaskakująco szybko na rozmowie, a Clint bardzo się cieszył, że mu towarzyszyłam, bo zazwyczaj jazda mu się niesamowicie dłuży w pojedynkę.

Im bardziej na północ, tym zimniej się robiło. Zupełnie mi to jednak nie przeszkadzało, bo zaczęły pojawiać się góry, górskie potoki i zaśnieżone drzewa. Dojechaliśmy do Portland około 21, Clint podwiózł mnie do mojego hosta z Couchsurfingu, który mieszka w dzielnicy Lloyd, w pięknym, nowoczesnym wieżowcu w centrum miasta. Pożegnaliśmy się, podziękowałam mu i poszłam na spotkanie z Bob’em.

Bob jest na emeryturze, po rozwodzie, więc żyje sobie sam w uroczym apartamencie i planuje kolejne podróże i przygody. Całe życie pracował po 50 godzin w tygodniu, więc teraz w pełni korzysta z uroków emerytury, goszcząc Couchsurferów i odwiedzając przyjaciół w różnych krajach. Bardzo fajnie się z nim rozmawiało, i chociaż byłam tam tylko jedną noc, następnego dnia rano mogłam skorzystać z siłowni w budynku, super wyposażonej. Po południu odebrała mnie Jenny.

Wcześniej w Portland spędziłam zaledwie kilka godzin w listopadzie, po drodze z Olympii do San Francisco. Spotkałam się wtedy z Jenny, siostrzenicą Cathy (z Cathy i Leeann chodziłyśmy na długie spacery w Olympii) i zobaczyłam troszkę Portland z nią i jej pieskiem Daisy, ale większość czasu spędziłyśmy w barze, smakując lokalne piwa. Bardzo przypadłyśmy sobie do gustu i mogłyśmy gadać bez końca, a gdy nadszedł czas na pożegnanie, Jenny zapewniła mnie, że jeśli wrócę do Portland, to mam u niej się zatrzymać i obiecała pokazać mi wszystkie fajne miejsca w okolicy. Obietnicę wzięłam sobie do serca i postanowiłam kiedyś powrócić do Oregonu, bo po tych kilku godzinach czułam niedosyt.

Tak więc dałam jej znać, że nadjeżdżam, i tak się znów spotkałyśmy. Od razu zaplanowałyśmy mniej więcej cały tydzień, Jenny pracuje tylko w weekendy (16 godzin w sobotę i tyle samo w niedzielę, jako operator USG), więc ma pięć dni wolnego… fajnie, co? W poniedziałek pojechałyśmy do dzielnicy Alberta, gdzie zjadłam amerykańskiego burgera, wegetariańskiego, ale z frytkami – czasem lubię poczuć, że jestem w Stanach. Wieczorem pojechałyśmy do jej przyjaciółki, Kaylene, która ugotowała pyszną zupę z kukurydzą i kurczakiem (mam przepis!). Wpadła jeszcze Andrea i we czwórkę grałyśmy w karty w jedną z najpopularniejszych gier karcianych w latach 50tych, Kanastę, do północy, popijając duże ilości czerwonego wina i zajadając się zupą.

Następnego dnia Jenny zabrała mnie do Columbia River Gorge, czyli kanionu rzeki Columbia, stanowiącego granicę między stanami Oregon i Waszyngton. Wzdłuż starej szosy 30 można podziwiać kilka z najpiekniejszych wodospadów w Oregonie, w tym Multnomah Falls, ten najsłynniejszy. Pogoda była zimowa, ale za to wodospady wyglądały magicznie, z zamarzniętymi fragmentami i ogromnymi soplami. Nawet Jenny była pod wrażeniem, bo zazwyczaj wybiera się tam tylko w cieplejszym sezonie. Pojechałyśmy również do Bridge of the Gods, mostu, który stał się słynny za sprawą filmu Wild (Dzika Droga) z Reese Witherspoon w roli głównej, opowiadającym o młodej kobiecie zmagającej się ze swoimi problemami poprzez pokonanie Pacific Crest Trail, pieszego szlaku ciągnącego się od Meksyku aż do Kanady.

W środę spotkałyśmy się z jej koleżanką i poszłyśmy na długi spacer wzdłuż rzeki. Portland nazywane jest Miastem Róż lub Miastem Mostów. Latem klimat jest suchy i ciepły, a zimy są chłodne i deszczowe. Pogoda sprzyja więc uprawie róż, stąd jego przydomek. Poza tym Portland jest bardzo przyjazne środowisku, z bardzo dobrą siecią transportu publicznego, ścieżkami rowerowymi, wieloma parkami miejskimi i dbaniem o spożywanie lokalnych produktów. Nieoficjalnym motto miasta jest „Keep Portland Weird”, a jego mieszkańcy dbają o to, by zachować jego unikalny, dziwaczny charakter. Oryginalne sklepy, muzea, galerie, knajpki, im bardziej hipstersko i dziwnie, tym lepiej. Dlatego Portland znane jest jako miasto hipsterów, jest też ósme na liście najlepszych miejsc do zamieszkania w Stanach.

W czwartek Jenny zabrała mnie do parku Mt. Tabor, z pięknym widokiem na całe miasto, mnóstwem spacerowiczów i rowerzystów. Słońce świeciło przez całe popołudnie, więc wszyscy wylegli na dwór. Kilka dni wcześniej spadł rzadko widziany tu śnieg, wszyscy panikowali i szkoły były zamknięte przez dwa dni.

W piątek wybrałyśmy się do Pacific City, małego miasteczka na wybrzeżu. Byłam bardzo podekscytowana, bo jeszcze nie widziałam wybrzeża na północno zachodnim wybrzeżu. Najpierw pokonałyśmy kilkukilometrowy szlak na górzystym i zalesionym cyplu, ciesząc się słońcem i zapierającymi dech w piersiach widokami. Naprawdę, plaże Kalifornii nie umywają się do plaż w Oregonie. Widoki były po prostu nieziemskie, a formacje skalne przy głównej plaży sprawiały, że czułam się jak w bajce. Wybrzeże Oregonu jest dużo bardziej dramatyczne, surowe, majestatyczne i oryginalne. Owszem, zimne wody Pacyfiku nie zachęcają do kąpieli, ale spacery wzdłuż plaży w pełni wystarczają.

Kilfy i skały obmywane przez dzikie fale wyglądają surrealistycznie. Spotkałyśmy chłopaka, który w ciepłym kapturze chroniącym go przed wiatrem rozstawił sztalugi i malował jeden z piękniejszych fragmentów klifu. Mam nadzieję, że uda mu się oddać atmosferę tego miejsca 🙂

W Pacific City jest zaledwie kilka restauracji i barów, ale najsłynniejszą jest Pelican. Usiadłyśmy tam na dobre, lokalne piwo i obiad. Clam Chowder, czyli zabielana zupa z rybą i owocami morza, jest jak narazie moim ulubionym daniem w Stanach. Fajnie, bo byłyśmy tam poza sezonem, nie było więc dużo ludzi oprócz nas. Podobnie jak w Cannon Beach, innym miasteczku na wybrzeżu, w którym byłyśmy kilka dni później. Latem okupowane przez masę ludzi spragnionych słońca i plaży, w styczniu świecą pustkami i pozwalają na cieszenie się bardziej zrelaksowanymi mieszkańcami, sprzedawcami, kelnerami.

W Cannon Beach poszłyśmy na długi marsz na szlaku prowadzącym do Indian Beach. Pogoda tego dnia była nieprzewidywalna – w Portland lało, a tu było sucho, ale wiatr był tak silny, że ciężko było iść prosto. Dopiero po wejściu do lasu trochę się uspokoiło i mogłyśmy w spokoju pokonywać kolejne fragmenty szlaku pokryte błotem. Unikatowe w wybrzeżu Oregonu jest to, ze szlaki prowadzą poprzez klify, za drzewami widać więc było wzburzony ocean. Przez silny wiatr fale były ogromne, stalowoszare chmury z przebijającymi się promieniami słońca dodawały całemu pejzażowi niesamowitej atmosfery. Dotarłyśmy do schowanej Indian Beach, na którą niestety nie mogłyśmy wejść, ponieważ był przypływ i fale wściekle rozbijały się o brzeg. Widok zapierał dech w piersiach, ze skałami, spienionym oceanem, groźnymi falami i ciężkimi chmurami. Postanowiłyśmy wrócić przez las asfaltową drogą, która była zamknięta dla ruchu samochodowego ze względu na osuniętą ziemię na jej fragmentach.

Jest coś niesamowitego w lasach na północno-zachodnim wybrzeżu. Widziałam to już wcześniej w Waszyngtonie i mogłam zobaczyć ponownie w Oregonie. W tych lasach przeważają drzewa wieczniezielone, nieustanny deszcz również zapewnia obfitość zieleni. Ale czymś zupełnie innym, oryginalnym i surrealistycznym są kory drzew porośnięte zielonym mchem. Sprawia to, że nawet drzewa liściaste ogołocone z liści w okresie jesienno-zimowym pozostają żywo zielone. Idąc przez ten las, mogłam tylko wzdychać co chwilę – ależ tu ZIELONO! – i zdałam sobie sprawę, że to właśnie tej zieleni, wilgotności i obfitej natury tak było mi brak w nękanej suszą Kalifornii. Nawet nie ciągnęło mnie bardziej na południe z San Diego, chociaż byłam zaraz obok Meksyku. Chciałam wrócić do tego miejsca, gdzie natura była tak bujna, zielona, bogata, tajemnicza i oryginalna.

W weekend Jenny pracuje, miałam więc okazję w samotności pojeździć po Portland na rowerze. W sobotę zrobiłam rundkę po jej okolicy, w jednym z rezerwatów spotykając bardzo ciekawą kobietkę, Deb, która akurat robiła zdjęcia profesjonalnym aparatem. Ucięłyśmy sobie półgodzinną pogawędkę, podczas której poleciła mi, co warto zobaczyć i ogólnie zainspirowała mnie swoimi historiami. Deb w marcu wybiera się po raz kolejny do Fairbanks na Alasce, by fotografować zorzę polarną. To małe miasteczko jest podobno najlepszym miejscem na świecie do oglądania tego zjawiska, z czystym powietrzem i długimi nocami w odpowiednim okresie w roku.

W niedzielę pojeździłam po centrum Portland, które w minimalnym stopniu przypominało mi trochę Soho w Nowym Jorku; poszłam do największej księgarni, jaką kiedykolwiek widziałam – Powell’s – ponad 6000 metrów kwadratowych! Zajmuje całą przecznicę i uważana jest za największą niezależną księgarnię na świecie. Można tam kupić książki nowe i używane, rzadko spotykane lub już nie drukowane, spędzić cały dzień przeglądając je i czytając. Później, siedząc na trawie zaraz przy rzece, wystawiłam buzię do słońca, ciesząc się piękną pogodą. Mój ostatni dzień w Portland spędziłyśmy w Cannon Beach, a wieczorem Jenny zabrała mnie na rundkę po barach w jej okolicy.

– Nigdy nie mam z kim pójść na piwo w mojej okolicy! – wyjaśniła.

Zaczęłyśmy od baru, który trochę nas odstraszył z początku ze względu na zaczepki podstarzałych stałych bywalców, którzy na widok dwóch blondynek trochę przesadzali z zapraszaniem nas do swoich stolików. Znalazłyśmy jednak kącik dla siebie i raczyłyśmy się bardzo tanim jak na Stany, ale bardzo dobrym piwem IPA. W kolejnym barze straciłam serce dla przystojnego barmana, który opowiadał nam jakąś swoją historię, z której nie zapamiętałam absolutnie nic, wpatrując się w niego jak w obrazek. Wykapany James Franco, typ dla którego mogłabym stracić głowę. Życie podróżnika jednak, obiecałam sobie, że kiedyś tam wrócę i wtedy na spokojnie się pobierzemy, takiemu mogłabym z trójkę dzieci urodzić.

Żartuję, tatko! Chociaż wiem, że byś chciał ; )

Zakończyłyśmy w jeszcze innym barze, gdzie w hołdzie dla Davida Bowie cały czas leciała jego muzyka, skłaniając ludzi do westchnień nad kruchością życia i podziwem dla dziedzictwa, jakie pozostawiają po sobie artyści, którzy odchodzą. Nagadałyśmy się, nie tylko ze sobą nawzajem, ale też z sąsiadującymi przy barze ludźmi, Alejandrem, który jednak za dużo mówił o swojej ex żonie i dzieciach, i dwójką innych chłopaków, którzy opowiadali o swoim zespole i byli bardzo sympatyczni. Wróciłyśmy do domu o całkiem rozsądnej porze i poszłyśmy spać, zadowolone z mojego ostatniego wieczoru w Portland wiedząc jednak, że niedługo znów się spotkamy.

Następnego dnia wstałam wcześnie i zaczęłam pakować się na krótką, acz intensywną podróż do Olympii. Deszcz padał niemiłosiernie, a musiałam przetransportować siebie i rower na stację kolejową w centrum, bo Jenny nie miała bagażnika. Dałam radę, gdy nadjechał autobus, bardzo miły chłopak wyskoczył i pomógł mi załadować rower na specjalny bagażnik sprzodu. Pani, siedząca za kierownicą widocznie nie miała ochoty na wyjście na deszcz, wdzięczna więc byłam niezmiernie za pomoc młodego chłopaka. Pomógł mi zresztą też przy wychodzeniu, pokazał, w którym kierunku mam iść i jak. Fajni są ludzie w Portland!

Ostatecznie dotarłam do pociągu, był to pierwszy, jakim jechałam w USA i mimo małej scysji z panem od pakowania rowerów i okropnie głośno przeklinającej młodej dziewczyny w moim wagonie, prawie dwugodzinna podróż przebiegła bez większych zakłóceń. Na maleńkiej, bezludnej stacji Olympia czekałam radośnie na Leeann, która miała mnie odebrać, i u której miałam spędzić następne prawie dwa tygodnie, ale o tym będzie już w następnym poście. Witaj z powrotem, wieczniezielony Waszyngtonie!

Źródło:
https://magdameetsworld.wordpress.com/2016/01/20/o-portland-i-nieziemskim-wybrzezu-w-oregonie/