O Portland i nieziemskim wybrzeżu w Oregonie

O Portland i nieziemskim wybrzeżu w Oregonie

DCIM103GOPRO

Pierwszego stycznia obudził mnie nastawiony w telefonie alarm o siódmej trzydzieści rano, zastając mnie śpiącą na przypadkowej kanapie na korytarzu gdzieś w domu rodziców Andy’ego w San Diego. Oczywiście po świetnej sylwestrowej imprezie noc wcześniej.

Słaniająca się z niewyspania powstałam jednak, zgarnęłam moje rzeczy, jedzenie i kawę na drogę, rower i poszłam obudzić Kelly, śpiącą na jednej z kanap w domowym kinie. Tak, mieli swoje małe kino w domu. Pożegnałyśmy się w miarę szybko i konkretnie, żeby uniknąć rozklejenia się czy emocji – tym razem naprawdę nie byłam pewna, kiedy się znów zobaczymy. Punktualnie o ósmej pojawił się Oren, z którym miałam zabrać się do San Francisco, a konkretnie do Manteca w Kalifornii.

Oren zaoferował na stronie Couchsurfingu, że ma miejsce w aucie, jeśli ktoś chce się zabrać, więc postanowiłam skorzystać z okazji. Był bardzo miłym człowiekiem, jednak przesadnie miłującym rozmowę i brzmienie własnego głosu; co pewnie dałabym radę przeżyć, gdyby to nie była ósma rano pierwszego stycznia, byłam boleśnie niewyspana i z niewielkim kacem. Walczyłam z opadającymi powiekami z nadzieją czekając na moment, kiedy dołączy do nas kolejna podróżniczka, którą mieliśmy odebrać w Los Angeles. Z czystym sercem ustąpiłam jej miejsca na przednim siedzeniu i rozłożyłam się z tyłu w celu drzemania przez następne kilka godzin. Cała podróż zajęła nam 8 godzin, z czego Oren mówił przez 7,5 pozostawiając 30 minut na słuchanie muzyki. Siedziałam sobie radośnie z tyłu z zatyczkami w uszach i oglądałam widoki za oknem, które są absolutnie nijakie i nieciekawe przy autostradzie I-5 na odcinku San Diego – północna Kalifornia.

I-5 zapewnia dużo szybszą podróż, ale jeśli ktoś ma czas, to wybiera Highway 1, słynną szosę wijącą się wzdłuż zachodniego wybrzeża.

Dojechaliśmy do Manteki, gdzie miałam spędzić dwie noce u rodzinki znalezionej na Couchsurfingu. Manteca to miasteczko pośrodku niczego, a trafiłam tam tylko dlatego, że znalazłam podwózkę stamtąd do Portland dwa dni później. I tak znalazłam się w domu Tiffany i Tony’ego, którzy mieli dwójkę dzieci, Kismet i Teagun’a. Ich ogromny dom zawalony był najróżniejszymi zabawkami, rzeczami, ciuchami i ogólnie był jednym wielkim rozgardiaszem. Dostałam łóżko Teagun’a, dokładnie takie samo jak moje łóżko w Polsce, więc trochę się wzruszyłam. Spędziłam z nimi cały następny dzień, grając z dzieciakami z gry planszowe, Kismet próbowała nauczyć mnie gry w szachy i wciągnęłam się w Pacmana. „Kismet” to słowo oznaczające przeznaczenie, los, fatum, pojęcie używane nieczęsto i nieznane przez większość ludzi – Tiffany znała to słowo wcześniej i kiedy poznała Tony’ego powiedziała mu, że ich spotkanie to właśnie „kismet” i postanowili nazwać tak swoją pierwszą córkę.

Trzeciego stycznia raniutko zebrałam się i czekałam na moją podwózkę do Portland, znalezioną na Craigslist, okazał się nią młody chłopak, Clint, który wracał do Oregonu po świątecznej wizycie w Kalifornii. W Mantece mieszka jego adopcyjna rodzina, którą odwiedza dwa razy w roku; jego rodzice pochodzili z Oregonu, gdzie pojechał kilkanaście lat temu, żeby poznać tatę (mama już nie żyła), zakochał się w tym stanie, w Portland i postanowił się tam przenieść. Jego rodzice oddali go i jego siostrę do rodziny zastępczej, bo sami byli narkomanami. Clint i jego siostra wyrosli na porządnych, dobrych ludzi mimo ciężkiego dzieciństwa i trudnych relacji, nawet z nowymi rodzicami. Dwunastogodzinna podróż samochodem zleciała nam zaskakująco szybko na rozmowie, a Clint bardzo się cieszył, że mu towarzyszyłam, bo zazwyczaj jazda mu się niesamowicie dłuży w pojedynkę.

Im bardziej na północ, tym zimniej się robiło. Zupełnie mi to jednak nie przeszkadzało, bo zaczęły pojawiać się góry, górskie potoki i zaśnieżone drzewa. Dojechaliśmy do Portland około 21, Clint podwiózł mnie do mojego hosta z Couchsurfingu, który mieszka w dzielnicy Lloyd, w pięknym, nowoczesnym wieżowcu w centrum miasta. Pożegnaliśmy się, podziękowałam mu i poszłam na spotkanie z Bob’em.

Bob jest na emeryturze, po rozwodzie, więc żyje sobie sam w uroczym apartamencie i planuje kolejne podróże i przygody. Całe życie pracował po 50 godzin w tygodniu, więc teraz w pełni korzysta z uroków emerytury, goszcząc Couchsurferów i odwiedzając przyjaciół w różnych krajach. Bardzo fajnie się z nim rozmawiało, i chociaż byłam tam tylko jedną noc, następnego dnia rano mogłam skorzystać z siłowni w budynku, super wyposażonej. Po południu odebrała mnie Jenny.

Wcześniej w Portland spędziłam zaledwie kilka godzin w listopadzie, po drodze z Olympii do San Francisco. Spotkałam się wtedy z Jenny, siostrzenicą Cathy (z Cathy i Leeann chodziłyśmy na długie spacery w Olympii) i zobaczyłam troszkę Portland z nią i jej pieskiem Daisy, ale większość czasu spędziłyśmy w barze, smakując lokalne piwa. Bardzo przypadłyśmy sobie do gustu i mogłyśmy gadać bez końca, a gdy nadszedł czas na pożegnanie, Jenny zapewniła mnie, że jeśli wrócę do Portland, to mam u niej się zatrzymać i obiecała pokazać mi wszystkie fajne miejsca w okolicy. Obietnicę wzięłam sobie do serca i postanowiłam kiedyś powrócić do Oregonu, bo po tych kilku godzinach czułam niedosyt.

Tak więc dałam jej znać, że nadjeżdżam, i tak się znów spotkałyśmy. Od razu zaplanowałyśmy mniej więcej cały tydzień, Jenny pracuje tylko w weekendy (16 godzin w sobotę i tyle samo w niedzielę, jako operator USG), więc ma pięć dni wolnego… fajnie, co? W poniedziałek pojechałyśmy do dzielnicy Alberta, gdzie zjadłam amerykańskiego burgera, wegetariańskiego, ale z frytkami – czasem lubię poczuć, że jestem w Stanach. Wieczorem pojechałyśmy do jej przyjaciółki, Kaylene, która ugotowała pyszną zupę z kukurydzą i kurczakiem (mam przepis!). Wpadła jeszcze Andrea i we czwórkę grałyśmy w karty w jedną z najpopularniejszych gier karcianych w latach 50tych, Kanastę, do północy, popijając duże ilości czerwonego wina i zajadając się zupą.

Następnego dnia Jenny zabrała mnie do Columbia River Gorge, czyli kanionu rzeki Columbia, stanowiącego granicę między stanami Oregon i Waszyngton. Wzdłuż starej szosy 30 można podziwiać kilka z najpiekniejszych wodospadów w Oregonie, w tym Multnomah Falls, ten najsłynniejszy. Pogoda była zimowa, ale za to wodospady wyglądały magicznie, z zamarzniętymi fragmentami i ogromnymi soplami. Nawet Jenny była pod wrażeniem, bo zazwyczaj wybiera się tam tylko w cieplejszym sezonie. Pojechałyśmy również do Bridge of the Gods, mostu, który stał się słynny za sprawą filmu Wild (Dzika Droga) z Reese Witherspoon w roli głównej, opowiadającym o młodej kobiecie zmagającej się ze swoimi problemami poprzez pokonanie Pacific Crest Trail, pieszego szlaku ciągnącego się od Meksyku aż do Kanady.

W środę spotkałyśmy się z jej koleżanką i poszłyśmy na długi spacer wzdłuż rzeki. Portland nazywane jest Miastem Róż lub Miastem Mostów. Latem klimat jest suchy i ciepły, a zimy są chłodne i deszczowe. Pogoda sprzyja więc uprawie róż, stąd jego przydomek. Poza tym Portland jest bardzo przyjazne środowisku, z bardzo dobrą siecią transportu publicznego, ścieżkami rowerowymi, wieloma parkami miejskimi i dbaniem o spożywanie lokalnych produktów. Nieoficjalnym motto miasta jest „Keep Portland Weird”, a jego mieszkańcy dbają o to, by zachować jego unikalny, dziwaczny charakter. Oryginalne sklepy, muzea, galerie, knajpki, im bardziej hipstersko i dziwnie, tym lepiej. Dlatego Portland znane jest jako miasto hipsterów, jest też ósme na liście najlepszych miejsc do zamieszkania w Stanach.

W czwartek Jenny zabrała mnie do parku Mt. Tabor, z pięknym widokiem na całe miasto, mnóstwem spacerowiczów i rowerzystów. Słońce świeciło przez całe popołudnie, więc wszyscy wylegli na dwór. Kilka dni wcześniej spadł rzadko widziany tu śnieg, wszyscy panikowali i szkoły były zamknięte przez dwa dni.

W piątek wybrałyśmy się do Pacific City, małego miasteczka na wybrzeżu. Byłam bardzo podekscytowana, bo jeszcze nie widziałam wybrzeża na północno zachodnim wybrzeżu. Najpierw pokonałyśmy kilkukilometrowy szlak na górzystym i zalesionym cyplu, ciesząc się słońcem i zapierającymi dech w piersiach widokami. Naprawdę, plaże Kalifornii nie umywają się do plaż w Oregonie. Widoki były po prostu nieziemskie, a formacje skalne przy głównej plaży sprawiały, że czułam się jak w bajce. Wybrzeże Oregonu jest dużo bardziej dramatyczne, surowe, majestatyczne i oryginalne. Owszem, zimne wody Pacyfiku nie zachęcają do kąpieli, ale spacery wzdłuż plaży w pełni wystarczają.

Kilfy i skały obmywane przez dzikie fale wyglądają surrealistycznie. Spotkałyśmy chłopaka, który w ciepłym kapturze chroniącym go przed wiatrem rozstawił sztalugi i malował jeden z piękniejszych fragmentów klifu. Mam nadzieję, że uda mu się oddać atmosferę tego miejsca 🙂

W Pacific City jest zaledwie kilka restauracji i barów, ale najsłynniejszą jest Pelican. Usiadłyśmy tam na dobre, lokalne piwo i obiad. Clam Chowder, czyli zabielana zupa z rybą i owocami morza, jest jak narazie moim ulubionym daniem w Stanach. Fajnie, bo byłyśmy tam poza sezonem, nie było więc dużo ludzi oprócz nas. Podobnie jak w Cannon Beach, innym miasteczku na wybrzeżu, w którym byłyśmy kilka dni później. Latem okupowane przez masę ludzi spragnionych słońca i plaży, w styczniu świecą pustkami i pozwalają na cieszenie się bardziej zrelaksowanymi mieszkańcami, sprzedawcami, kelnerami.

W Cannon Beach poszłyśmy na długi marsz na szlaku prowadzącym do Indian Beach. Pogoda tego dnia była nieprzewidywalna – w Portland lało, a tu było sucho, ale wiatr był tak silny, że ciężko było iść prosto. Dopiero po wejściu do lasu trochę się uspokoiło i mogłyśmy w spokoju pokonywać kolejne fragmenty szlaku pokryte błotem. Unikatowe w wybrzeżu Oregonu jest to, ze szlaki prowadzą poprzez klify, za drzewami widać więc było wzburzony ocean. Przez silny wiatr fale były ogromne, stalowoszare chmury z przebijającymi się promieniami słońca dodawały całemu pejzażowi niesamowitej atmosfery. Dotarłyśmy do schowanej Indian Beach, na którą niestety nie mogłyśmy wejść, ponieważ był przypływ i fale wściekle rozbijały się o brzeg. Widok zapierał dech w piersiach, ze skałami, spienionym oceanem, groźnymi falami i ciężkimi chmurami. Postanowiłyśmy wrócić przez las asfaltową drogą, która była zamknięta dla ruchu samochodowego ze względu na osuniętą ziemię na jej fragmentach.

Jest coś niesamowitego w lasach na północno-zachodnim wybrzeżu. Widziałam to już wcześniej w Waszyngtonie i mogłam zobaczyć ponownie w Oregonie. W tych lasach przeważają drzewa wieczniezielone, nieustanny deszcz również zapewnia obfitość zieleni. Ale czymś zupełnie innym, oryginalnym i surrealistycznym są kory drzew porośnięte zielonym mchem. Sprawia to, że nawet drzewa liściaste ogołocone z liści w okresie jesienno-zimowym pozostają żywo zielone. Idąc przez ten las, mogłam tylko wzdychać co chwilę – ależ tu ZIELONO! – i zdałam sobie sprawę, że to właśnie tej zieleni, wilgotności i obfitej natury tak było mi brak w nękanej suszą Kalifornii. Nawet nie ciągnęło mnie bardziej na południe z San Diego, chociaż byłam zaraz obok Meksyku. Chciałam wrócić do tego miejsca, gdzie natura była tak bujna, zielona, bogata, tajemnicza i oryginalna.

W weekend Jenny pracuje, miałam więc okazję w samotności pojeździć po Portland na rowerze. W sobotę zrobiłam rundkę po jej okolicy, w jednym z rezerwatów spotykając bardzo ciekawą kobietkę, Deb, która akurat robiła zdjęcia profesjonalnym aparatem. Ucięłyśmy sobie półgodzinną pogawędkę, podczas której poleciła mi, co warto zobaczyć i ogólnie zainspirowała mnie swoimi historiami. Deb w marcu wybiera się po raz kolejny do Fairbanks na Alasce, by fotografować zorzę polarną. To małe miasteczko jest podobno najlepszym miejscem na świecie do oglądania tego zjawiska, z czystym powietrzem i długimi nocami w odpowiednim okresie w roku.

W niedzielę pojeździłam po centrum Portland, które w minimalnym stopniu przypominało mi trochę Soho w Nowym Jorku; poszłam do największej księgarni, jaką kiedykolwiek widziałam – Powell’s – ponad 6000 metrów kwadratowych! Zajmuje całą przecznicę i uważana jest za największą niezależną księgarnię na świecie. Można tam kupić książki nowe i używane, rzadko spotykane lub już nie drukowane, spędzić cały dzień przeglądając je i czytając. Później, siedząc na trawie zaraz przy rzece, wystawiłam buzię do słońca, ciesząc się piękną pogodą. Mój ostatni dzień w Portland spędziłyśmy w Cannon Beach, a wieczorem Jenny zabrała mnie na rundkę po barach w jej okolicy.

– Nigdy nie mam z kim pójść na piwo w mojej okolicy! – wyjaśniła.

Zaczęłyśmy od baru, który trochę nas odstraszył z początku ze względu na zaczepki podstarzałych stałych bywalców, którzy na widok dwóch blondynek trochę przesadzali z zapraszaniem nas do swoich stolików. Znalazłyśmy jednak kącik dla siebie i raczyłyśmy się bardzo tanim jak na Stany, ale bardzo dobrym piwem IPA. W kolejnym barze straciłam serce dla przystojnego barmana, który opowiadał nam jakąś swoją historię, z której nie zapamiętałam absolutnie nic, wpatrując się w niego jak w obrazek. Wykapany James Franco, typ dla którego mogłabym stracić głowę. Życie podróżnika jednak, obiecałam sobie, że kiedyś tam wrócę i wtedy na spokojnie się pobierzemy, takiemu mogłabym z trójkę dzieci urodzić.

Żartuję, tatko! Chociaż wiem, że byś chciał ; )

Zakończyłyśmy w jeszcze innym barze, gdzie w hołdzie dla Davida Bowie cały czas leciała jego muzyka, skłaniając ludzi do westchnień nad kruchością życia i podziwem dla dziedzictwa, jakie pozostawiają po sobie artyści, którzy odchodzą. Nagadałyśmy się, nie tylko ze sobą nawzajem, ale też z sąsiadującymi przy barze ludźmi, Alejandrem, który jednak za dużo mówił o swojej ex żonie i dzieciach, i dwójką innych chłopaków, którzy opowiadali o swoim zespole i byli bardzo sympatyczni. Wróciłyśmy do domu o całkiem rozsądnej porze i poszłyśmy spać, zadowolone z mojego ostatniego wieczoru w Portland wiedząc jednak, że niedługo znów się spotkamy.

Następnego dnia wstałam wcześnie i zaczęłam pakować się na krótką, acz intensywną podróż do Olympii. Deszcz padał niemiłosiernie, a musiałam przetransportować siebie i rower na stację kolejową w centrum, bo Jenny nie miała bagażnika. Dałam radę, gdy nadjechał autobus, bardzo miły chłopak wyskoczył i pomógł mi załadować rower na specjalny bagażnik sprzodu. Pani, siedząca za kierownicą widocznie nie miała ochoty na wyjście na deszcz, wdzięczna więc byłam niezmiernie za pomoc młodego chłopaka. Pomógł mi zresztą też przy wychodzeniu, pokazał, w którym kierunku mam iść i jak. Fajni są ludzie w Portland!

Ostatecznie dotarłam do pociągu, był to pierwszy, jakim jechałam w USA i mimo małej scysji z panem od pakowania rowerów i okropnie głośno przeklinającej młodej dziewczyny w moim wagonie, prawie dwugodzinna podróż przebiegła bez większych zakłóceń. Na maleńkiej, bezludnej stacji Olympia czekałam radośnie na Leeann, która miała mnie odebrać, i u której miałam spędzić następne prawie dwa tygodnie, ale o tym będzie już w następnym poście. Witaj z powrotem, wieczniezielony Waszyngtonie!

Źródło:
https://magdameetsworld.wordpress.com/2016/01/20/o-portland-i-nieziemskim-wybrzezu-w-oregonie/

O San Diego, czyli prawie w Meksyku

O San Diego, czyli prawie w Meksyku

SAN

Dwie siostry, z których jedna jest popularna, głośna, powszechnie uznawana za piękność, jednak po zmyciu grubej warstwy makijażu okazuje się zupełnie nieciekawa, a druga siostra jest cicha, ale za to autentyczna, interesująca i może być przyjaciółką na całe życie. Tak właśnie widzę w mojej głowie Los Angeles i San Diego, ponieważ o tym pierwszym wszyscy mówią, wszyscy o nim wiedzą i wydaje się być tym upragnionym celem podróży i spełnieniem snów. Tymczasem po bliższym poznaniu okazuje się nieciekawe i sztuczne (przynajmniej dla mnie). Podczas gdy San Diego, o którym słyszałam wcześniej może ze dwa razy, okazuje się ziemią obiecaną dla wielu ludzi, szczególnie tych którzy już kiedyś tam byli lub tam mieszkają.

Kiedy poznałam Andy’ego, chłopaka, który przyleciał do Seattle, by promować swoją aplikację Gig Town wspierającą lokalnych muzyków i trafił do domu Aarona, gdzie byłam ja, nasłuchałam się od niego pochwał na temat San Diego. „Born and raised there!” mówił z dumą (urodzony i wychowany tam), zachwalał swoje miasto, pogodę, ceny, ludzi, miejsca, i z odrazą reagował na Los Angeles, doradzając mi, bym o nim zapomniała i pojechała prosto do San Diego. Zaciekawił mnie do tego stopnia, że obiecałam mu odwiedziny w grudniu.

I tak dotarłam tam jedenastego grudnia po rozstaniu z Kelly i pobycie w Los Angeles. Andy akurat był w Austin, w Teksasie, gdzie pracował nad nawiązaniem nowych znajomości i promowaniu Gig Town. Znalazłam więc hosta z Couchsurfingu, mieszkającego w samym centrum San Diego.

Scott, znajomy z Los Angeles, podwiózł mnie do dzielnicy La Jolla, z której musiałam złapać autobus do centrum. Usiadłam z tyłu, przy oknie i nastawiłam się na ponad godzinną jazdę, wydłużoną przez remonty dróg. Wdzięczna za swoje jasne myślenie, zajadałam się przygotowaną rano sałatką zapakowaną do plastikowego pojemnika po jogurcie, którą zrobiłam „na wszelki wypadek”. Prawie półtorej godziny później wysiadłam w centrum i ruszyłam w poszukiwaniu adresu mojego hosta. Na szczęście musiałam przejść tylko kilka przecznic, bo mój ukochany plecak ciążył mi niemiłosiernie. Za każdym razem obiecuję sobie redukcję moich posiadłości, zostawiając ciuchy i rzeczy, których nie używam w przypadkowych miejscach, jednak zawsze jest mi za ciężko.

Dotarłam do budynku i znalazłam odpowiednie mieszkanie, a po przekroczeniu progu zastałam dwóch chłopaków wybudzonych z drzemki, witających mnie entuzjastycznie i ofrujących piwo; okazało się, że trafiłam na weekend świętujący pięćdziesiąte urodziny Steve’a. Pogadaliśmy, później dołączył mój host, który przekonany był, że jestem Hiszpanką, rozmawiał ze mną po hiszpańsku przez 10 minut, zanim zorientował się, że coś jest nie tak. W każdym razie, po kolei dołączały nowe osoby i imprezowaliśmy zawzięcie całą noc, pstrykając fotki moim aparatem, balując w barach w San Diego i ogólnie oddając się zabawie. W podobny sposób upłynął cały następny dzień i noc, był irlandzki bar sportowy, spędziłam niezliczone godziny rozmawiając ze Stevem, z którym znalazłam wspólny język, traktował mnie jak swoją siostrzenicę, a po mojej opowieści o moim ukochanym płaszczu o imieniu Steve, który zabrałam w podróż z Seattle, cieszył się jak dziecko i nie mógł uwierzyć w zbieg okoliczności. Zaprosił mnie na festiwal Burning Man w sierpniu, do Sacramento, wszędzie i ogólnie bawiliśmy się świetnie.

W niedzielę wszyscy się rozjechali, a po południu mój host wybierał się do Seaport Village, uroczego zakątka zaraz przy porcie, gdzie miała odbyć się parada świateł, czyli wszystkie jachty i łódki miały przepływać wzdłuż bulwaru ozdobione lampkami świątecznymi. Poszliśmy dosyć wcześnie, żeby znaleźć jakieś dobre miejsce, polowaliśmy więc na stolik z fajnym widokiem. Siedziały jednak przy nim dwie meksykańskie panie pod sześćdziesiątkę, ale zaprosiły nas, bo miejsca było dużo. Jedna z nich ciągle gdzieś znikała, a gdy jej nie było, ta druga przedstawiła nam się jako Alicia i nawiązała z nami rozmowę. Po hiszpańsku oczywiście. Alicia była prostą kobietą, pracującą gdzieś w sklepie i mieszkającą w San Diego od wielu lat, jednak z bardzo kulawym angielskim. Patrząc to na mnie, to na mojego hosta, zapytała czy jesteśmy parą. Gdy dowiedziała się, że nie, zaczęła gorliwie namawiać nas na ślub zaraz następnego dnia, wymuszając na mnie „pinky promise”, czyli obietnicę przypieczętowaną skrzyżowaniem małych palców u dłoni, stosowaną zazwyczaj przez nastolatki w całych Stanach. Co chwilę wypytywała, ale czy na pewno jutro się pobierzemy, a my zapewnialiśmy ją, że tak. Po jakimś czasie mój host wyjawił jednak, że za bardzo lubi kobiety i na pewno będzie niewierny, i od tego momentu Alicia równie gorliwie zaczęła odradzać mi małżeństwo z tym osobnikiem.

Po jakimś czasie przyszła jej przyjaciółka, niosąc dwa plastikowe, litrowe kubki z piwem. Ona była malutka, więc te dwa wielkie piwa wyglądały komicznie; raźnie postawiła je na stole i usiadła z nami. Alicia w skrócie wyjaśniła jej sytuację, pinky promise i niespodziewaną, acz niewybaczalną wadę mojego hosta – niewierność. Gawędziliśmy we czwórkę przez następną godzinę czy dwie, Alicia zaprosiła mnie na meksykańską Wigilię, zapewniła o swojej dozgonnej przyjaźni, powiedziała mi, gdzie powinnam się udać w Meksyku, jakich przekleństw i zwrotów używać, na co jej przyjaciółka reagowała wybuchami śmiechu. Po paradzie jachtów, która była super, nadszedł czas pożegnania, gdyż nasze meksykańskie przyjaciółeczki po spożyciu dwóch litrowych piw na głowę postanowiły udać się do domu. W międzyczasie doszli do nas towarzysze imprezy z poprzednich dni, którzy zdezorientowani przyglądali się, jak Alicia ściska mnie, zapewniając mnie o swojej przyjaźni, zapraszając mnie do swojego domu, obiecując mi kontakt w przyszłości i ogólnie okazując mi wiele miłości i uczucia. Nasze pożegnanie trwało chyba z 10 minut. Później pytali mnie zdziwieni „ty ją znasz?” i nie dowierzali, gdy odpowiedziałam, że znamy się może od dwóch godzin.

Dzień później powrócił Andy i przeniosłam się do niego, okazało się, że dopiero co wprowadził się do ogromnego domu, który wynajmował wraz z czteroma kolegami, wszystkimi mniej więcej w tym samym wieku. Sam dom był ogromny, z małym basenem i jacuzzi na zewnątrz, z cudownym widokiem z okna w kuchni. W ciągu następnych dni kolejno poznawałam domowników, Marshall’a, ambitnego młodego chłopaka pracującego w polityce, Austina, też pracującego gdzieś w korporacji, Michael’a będącego w jakimś start-up’ie, o którym nie mógł rozmawiać i ostatniego, którego imienia nie pamiętam, ale też był sympatyczny. Wszyscy całkiem naturalnie przyjęli fakt, że pobędę u nich przez czas bliżej nieokreślony i byli dla mnie bardzo mili przez mój cały, wydłużony pobyt.

Moim najlepszym wspomnieniem z San Diego z pewnością pozostaną rodzice Andy’ego. Pewnego dnia oznajmił mi, że wieczorem spotyka się ze znajomymi żeby pograć na instrumentach (Andy ma bzika na punkcie ukulele, ma ich chyba z osiem) i że mogę wpaść, jeśli mam ochotę. Oczywiście, że miałam ochotę, niebardzo miałam co robić sama w San Diego, poza tym większość już zobaczyłam. Pojechałam więc do La Jolla, okazało się, że spotykają się tam w domku Paul’a, człowieka „od wszystkiego” na posiadłości rodziców Andy’ego. Nie miałam pojęcia, co za dom mają, bo było ciemno, ale sama brama i sąsiedztwo robiły wrażenie.

Siedzieliśmy sobie w małym, przytulnym domku Paul’s, oni grali dobre piosenki, jedna dziewczyna na wiolonczeli, Andy na ukulele, Paul na gitarze, inna dziewczyna była odpowiedzialna za bas. Zamówiliśmy pizzę, zaprzyjaźniłam się z Paulem i dziewczynami, było bardzo fajnie. Później mieliśmy wracać do Point Loma, gdzie Andy wynajmował pokój; musiał jednak zabrać coś ze swojego starego pokoju w domu rodziców. Przed samym wejściem uprzedził mnie tylko:

– Nie zdziw się, ale ten dom jest przesadzony i megabogaty.

Weszliśmy do środka przez ogromne drzwi i ruszyliśmy szerokim korytarzem do następnym drzwi, które otwierały się jak wrota. Tam przywitali nas jego rodzice, Lisa i Steve, a ja trochę oszołomiona podałam im rękę przepraszając za plamy smaru od łańcucha rowerowego, który musiałam poprawić kilka minut wcześniej.

– Nie przejmuj się – powiedziała Lisa – napijesz się ze mną wina? Nie lubię sama pić!

Spojrzałam niepewnie na Andy’ego, bo nie wiedziałam ile dokładnie czasu mamy, podziękowałam więc i wyjaśniłam, że chyba się spieszymy. Zaczęłam rozmawiać z Lisą o moich podróżach i tak dalej, a Andy wdał się w naturalną, jak się później okazało dyskusję ze Stevem, jego tatą, na tematy związane z Gig Town (to ich wspólny pomysł i dzieło). Nagle znalazłam się w środku ożywionej, zupełnie naturalnej rozmowy z Lisą, kiedy zaproponowała więc ponownie lampkę wina, odpowiedziałam „jasne!”. Zostawiłyśmy facetów i udałyśmy się do pomieszczenia obok, gdzie Lisa pokazała mi ozdoby przygotowane na imprezę sylwestrową, którą mieli wyprawić w swoim domu. Opowiadała mi o wszystkich planach, jakie będzie jedzenie, muzyka na żywo, wzbudzając moje zainteresowanie i chęć bycia częścią tej imprezy. W końcu nie miałam żadnych planów na Sylwestra. Pokazała mi również plany wakacyjne, chciała zabrać swoją teściową do Europy, między innymi do Polski i starała się to wszystko jakoś logistycznie połączyć. Rozmawiałyśmy o wszystkim z taką swobodą, że aż sama się dziwiłam; kiedy wróciłyśmy do kuchni Steve, tata, zapytał, gdzie będę na Sylwestra.

– Chyba właśnie sama wprosiłam się na waszą imprezę! – odpowiedziałam, obiecując zachwyconej Lisie, że zrobię pierogi z kapustą i grzybami.

Stwierdziłam, że zatrzymam się w San Diego dłużej, tym bardziej, że Andy zapewnił mnie, że nie ma nic przeciwko, żebym pomieszkiwała w domu w Point Loma, że nikomu nie przeszkadzam, a miejsca jest mnóstwo. Patrząc na mnie i Lisę Steve stwierdził „po co ja pytam, wy i tak już jesteście najlepszymi przyjaciółkami”. Po godzinie w końcu pożegnaliśmy się, dostałam od Lisy herbatę na drogę i pojechaliśmy do Point Loma. Kilka przecznic od domu okazało się, że droga jest zamknięta i absolutnie nie było sposobu, by to jakoś objechać. Zapytaliśmy policjanta, o co chodzi, a on wyjaśnił nam, że miał miejsce śmiertelny wypadek i droga będzie zamknięta jeszcze przez kilka godzin (była 23:00). Musielibyśmy iść na piechotę pod stromą górę jakieś pół godziny, Andy stwierdził więc, że wracamy do domu jego rodziców. I tym sposobem wylądowaliśmy z powrotem u Lisy i Steve’a, którzy już szykowali się do snu. Lisa pokazała mi pokój jej starszej córki, która już się wyprowadziła – mogłam więc spać w jej pokoju. Ten pokój, jak każdy inny, miał swoją własną łazienkę i wszystko było tak piękne i bogate, że czułam się jak księżniczka. Pokazała mi, gdzie co jest w kuchni i nakazała brać cokolwiek, jedzenie, picie, wszystko. Wykąpałam się w cudownej łazieneczce korzystając z kosmetyków nieobecnej córki i ubrana w t-shirt z logiem Gig Town poszłam spać.

Obudziłam się rano, ogarnęłam i poszłam do kuchni, żeby zjeść śniadanie. Po drodze ugięły się pode mną kolana, kiedy to w końcu za dnia ujrzałam widok za oknem. Widok na ocean, mieniącą się w słońcu turkusową wodę, piękny basen w ich ogrodzie i zdałam sobie sprawę, że muszę być w domu milionerów.

Wzięłam z lodówki sałatkę i usiadłam na wysokim krześle przy barku otaczającym kuchnię. Pojawiły się pomoce domowe, sympatyczne meksykańskie panie, krzątające się w kuchni i sprzątające. Wkrótce potem na schodach pojawił się Steve i poprosił jedną z nich, by przyrządziła mu omlet na śniadanie. Po chwili zszedł i zasiadł z gazetą obok mnie i zajadał się swoim omletem, dziękując dziewczynie, która go przygotowała. Zapytał mnie o moje plany, a gdy powiedziałam, że mam zamiar pojechać rowerem na północ wzdłuż Highway 1, zapytał czy mam kask. Nie miałam – poprosił więc jedną z pracownic, by przyniosła mi kask z garażu. Przyniosła trzy, mogłam więc sobie wybrać – trafiłam, jak się później okazało, na kask Andy’ego z dzieciństwa. Podziękowałam i ucięliśmy sobie pogawędkę, po czym Steve zebrał się i pojechał do biura (Gig Town zakładam, ale nie jestem pewna). Chwilę później pojawiła się Lisa, czekająca na swoją osobistą trenerkę. Zapytała, co zjadłam na śniadanie i wyraźnie niezadowolona z mojego wyboru („zimną sałatkę na śniadanie? Musisz zjeść coś ciepłego!) zaoferowała mi jajka i dała chyba z pięć opcji do wyboru – „Jestem ekspertem w przyrządzaniu jajek na śniadanie” wyjaśniła i ostatecznie zrobiła dla mnie dwa tosty z wydrążonym miąższem w środku, gdzie zapiekła jajka. Siedziałam na krześle i czułam się, jakbym była w domu, gdzie moja mama robi mi śniadanie, aż zakręciła mi się łezka w oku. Dołączyła też Lindsay, młodsza siostra Andy’ego, którą poznałam wcześniej i trenerka, bardzo sympatyczna, z którą gawędziłam o proteinach, soli i innych dietetycznych cudach. Dziewczyny udały się na trening, więc pożegnałam się i udałam się w kierunku garażu, by ogarnąć mój rower. Chwilę później trenerka złapała mnie gdzieś w holu i zapytała, czy może jednak nie chcę podwózki na północ, bo ona tam jedzie później, a ja śmiejąc się podziękowałam – cały sęk w tym, że chciałam pojeździć na rowerze – powiedziała mi więc, że Lisa prosiła ją o przekazanie mi, że mam wziąć sobie tyle batonów energetycznych ile chcę i jedzenie z lodówki, i wodę. Paul pomógł mi złożyć rower i zapewnił, że mogę dzwonić jeśli „coś” i on pojedzie mnie odebrać, ma pickupa i dużo miejsca.

Oszołomiona uprzejmością i pozytywną energią tego domu ruszyłam na moją 33 milową przejażdżkę, podziwiając przydrożne plaże i przejeżdżając w drodze powrotnej przez Mission Beach, moją ulubioną dzielnicę i bulwar w San Diego.

Kilka dni później wypadała Wigilia. Jakoś wyszło, że nie miałam chęci ani planów, więc kiedy Andy zaproponował, żebym pojechała z nim na kolację z jego rodzinką (są Żydami, w Wigilię jedzą więc zamawiane chińskie jedzenie, taki nieoficjalny zwyczaj), nie miałam nic przeciwko. W ciągu dnia kupiliśmy składniki na pierogi i zjedliśmy gigantyczną porcję frytek w Five Guys, jednym z amerykańskich fast foodów. Taką miałam, trochę pogańską Wigilię w tym roku, nie przeszkadzało mi to jednak zupełnie.

Następnego dnia rano pojechałam do Los Angeles odwiedzić Connie i wróciłam dopiero na Sylwestra. Z samego rana w dzień imprezy Andy podwiózł mnie do domu rodziców, gdzie zabrałam się za robienie ciasta w pięknej kuchni z cudownym widokiem, co łagodziło ból ramion od wałkowania. Przez cały dzień wrzało od przygotowań, Lisa krzątała się, organizując wszystko, pomocnice nawijały ze mną po hiszpańsku, zaciekawione kiszoną kapustą. Lisa prosiła nas, byśmy zjadły wszystko, co możliwe, bo nie cierpi wyrzucać jedzenia, zajadałyśmy się więc owocami, łososiem i innymi cudami. Po południu moje pierogi były gotowe, wpadli rodzice Steve’a i każdy dostał po jednym do posmakowania, co poskutkowało dokładkami i zachwytami nad moim popisowym (i jedynym) polskim daniem. Z pięćdziesięciu zostało mniej niż czterdzieści, ale kto by się przejmował. Na wieczór i tak zaplanowany był katering, sushi i mnóstwo jedzenia. Wyczerpana ucięłam sobie drzemkę w starym pokoju Andy’ego, wykąpałam się i wyszykowałam na imprezę, obcinając rękawy koszulki GigTown, za którą dostawałam niezliczone komplementy w ciągu nocy.

Dojechała też Kelly, którą zaprosiłam i która żartowała, że w tak wielkim domu musimy używać GPS. Impreza zaczęła się około siódmej, przybyli goście, zaczął grać pierwszy zespół. Mimo tak bogatego domu, i atmosfera, i ludzie były bardzo na luzie – Lisa założyła inny sweter, naszyjnik i była gotowa – żadnego strojenia się czy ekstrawagancji. Z podekscytowaniem serwowała przygotowany przez siebie przysmak – wódkę ananasową, której przygotowanie zajęło 10 dni. Zatrudniona na tę okazję barmanka serwowała wszelkie rodzaje alkoholu, deska serów była najpiękniejszą i najbogatszą deską serów, jaką kiedykolwiek widziałam, wszyscy świetnie się bawili. Wraz z Kelly postanowiłyśmy wziąć kilka gadżetów i akcesoriów i wymknąć się do łazienki na sesję zdjęciową. Napstrykałyśmy kilkadziesiąt fotek i uśmiałyśmy się przy tym nieziemsko. Cieszyłam się, że akurat była w okolicy i wpadła na Sylwestra, stęskniłam się za nią.

Kiedy nadrabiałyśmy zaległości i zawzięcie gadałyśmy, niektórzy pytali nas „Jezu, ile czasu wyście się nie widziały?”

– eee… dwa tygodnie? – odpowiadałyśmy.

– A ile czasu się znałyście przed tym?

– yyy… też dwa tygodnie. Ale spędzałyśmy ze sobą 24 godziny na dobę! – dodawałyśmy w reakcji na zdumione spojrzenia. Bo wydawało się (zresztą ja też tak czuję), jakbyśmy były przyjaciółkami od lat.

W każdym razie, w pewnym momencie podano sushi i moja radość nie miała granic. No, może zadowolone pomruki ludzi, którzy skosztowali pierogów też sprawiały mi satysfakcję, ale sushi zapewniło mi pełnię szczęścia. Po około pięciu dokładkach Kelly nie mogła przestać się ze mnie śmiać. Próbowałyśmy też niesamowicie wykwintnych i pięknie wyglądających deserów – ciasteczek, babeczek, czekoladek, tiramisu… nie mogłyśmy się ruszać z przejedzenia, próbowałyśmy więc spalać kalorie tańcząc w wielkich pierzastych kapeluszach. O północy amerykańskim zwyczajem (jak w filmach) pary całowały się, a my uściskałyśmy się, ciesząc się swoim towarzystwem. Później młodzież przeniosła się do innego budynku, w którym były dwie alejki do gry w kręgle i inne cuda. Pod koniec siedzieliśmy w środku, ja podjadając schowane już do lodówki sushi i żegnając się łzawie z Lisą, Stevem i Andy, ponieważ następnego dnia musiałam być na nogach o ósmej rano.

Steve również polubił historię mojego Steve’a, czyli wędrującego płaszcza z Seattle, uśmiał się i kiedy miałam go na sobie mówił „fajny płaszcz” puszczając oczko. Dziękowałam im bez końca za gościnność i bycie tak dobrymi ludźmi, a kiedy już wybierali się do spania, Steve wcisnął mi w rękę studolarowy banknot i nie zważając na moje gorące protesty i łzy w oczach powiedział tylko „to na twoje podróże, chcę pomóc”. Wzruszona, ze łzami w oczach, ale z priorytetami w głowie zapakowałam sobie sushi do pojemnika na wynos na drogę (następnego dnia miałam jechać do San Francisco, 8 godzin w samochodzie od ósmej rano) i poszłam spać na jednej z kanap. Większość ludzi została na noc, śpiąc w różnych zakątkach domu, Kelly spała na przykład w kinie. Tak, mają swoje kino z kanapami. A co.

Rano z żalem wymknęłam się po cichu, pożegnawszy się z rozespaną Kelly, zgarniając po drodzę kawę i batoniki muesli. I oczywiście moje sushi, które zjadłam później na śniadanie i obiad.

Wiedziałam, że przede mną następna przygoda, wiedziałam też, że Kalifornia nie skradła mojego serca – nigdzie nie podobało mi się tak, jak w Seattle i Olympii, gdzie postanowiłam wrócić. Ale mogę stwierdzić z pewnością, że gdyby nie Lisa, Steve i Andy, mój pobyt w San Diego byłby beznamiętny i szybko bym o nim zapomniała. Jednak gościnność, otwartość i to, jacy byli mili, bezinteresowni, kochani i NORMALNI bez względu na swoje miliony dolarów sprawiło, że San Diego wspominam z rozrzewnieniem.

Kelly wygooglowała później ich posiadłość i okazało się, że warta jest jakieś 28 milionów dolarów. Pisałyśmy na whatsappie następnego dnia pod wieczór, kiedy to ona koczowała w kolejce do REI, najsłynniejszego sklepu z wszelkim sportowym i kempingowym wyposażeniem, który dwa razy do roku organizuje „wyprzedaż garażową”, gdzie można kupić lekko uszkodzone lub zwrócone produkty za śmieszne pieniądze.

„Nie mogę uwierzyć, że jednej nocy spałam w posiadłości milionerów, a następną noc spędzam koczując na chodniku” napisała mi i ja również nie mogłam uwierzyć w to, gdzie życie może nas rzucić. Zachwycona ich rodzinką opowiedziała, jak rano wszyscy zjedli obfite śniadanie i jak dobrze się u nich czuła, chociaż poznała ich tylko noc wcześniej. Zdecydowanie są rodziną, która potrafi być prawdziwie szczęśliwa, wychować dzieci na normalnych ludzi mimo oszałamiającego bogactwa, którego nie da się wyczuć po zachowaniu żadnego z nich. Wszystkie ich dzieci pracują, nie biorąc niczego za dane i doceniając pracę innych oraz swoich rodziców. Nie marnują jedzenia, swoich pracowników traktują z ogromnym szacunkiem i są po prostu dobrymi ludźmi.

– Ooooh, szkoda że już jutro wyjeżdżasz! – z żalem westchnęła Lisa, kiedy cała ufajdana od mąki walczyłam z ciastem na pierogi. – zabrałabym Cie ze sobą do kosmetyczki i zrobiłybyśmy sobie paznokcie!

I samej mi było trochę żal, że nie mogę spędzić z nimi więcej czasu.

Żródło:
https://magdameetsworld.wordpress.com/2016/01/17/o-san-diego-czyli-prawie-w-meksyku/

O Los Angeles, mieście o dwóch twarzach

O Los Angeles, mieście o dwóch twarzach

DCIM103GOPRO

Początkowo mój plan był taki, żeby ominąć Los Angeles i pojechać prosto do San Diego.

Tymczasem spędziłam w LA ponad 10 dni z Kelly, pojechałam do San Diego na tydzień, a po Świętach wróciłam i odwiedziłam Connie, koleżankę poznaną w Nowym Jorku, i jestem u niej już czwarty dzień. Czyli zupełnie niespodziewanie spędziłam w tym mieście więcej czasu, niż planowałam, poznając je z dwóch stron, zupełnie odmiennych.

Ale od początku – najpierw, po San Luis Obispo, pojechałam do Oxnard, gdzie spotkałam się z Kelly. Pojechałyśmy razem na imprezę urodzinową jej koleżanki. Było bardzo fajnie, najadłyśmy się za wszystkie czasy, a na noc pojechałyśmy do znajomego Kelly, Scott’a. Scott jest DJ’em i bardzo miłym facetem, który akurat był na diecie oczyszczającej (czyli pił tylko płyny przez 10 dni), co podobno jest bardzo „Los Angeles”; w ogóle był bardzo, bardzo typowo ‘stąd’ – normalny, ułożony, porządny i starający się nie robić zbyt dużych oczu w reakcji na nasze opowieści o Couchsurfingu i spaniu w samochodzie. Ugościł nas przez dwie noce, pojechaliśmy do Venice Beach na spacer, byłam zachwycona atmosferą tam panującą, szczególnie, gdy przez godzinę podrygiwałyśmy w Drum Circle, czyli miejscu na plaży w którym gromadzili się ludzie z bębenkami i grali nieprzerwanie przez 24 godziny w weekendy. Santa Monica początkowo była odrębnym miastem, założonym w celu przyciągnięcia turystów, ze swoim słynnym molo z wesołym miasteczkiem, kanałami i gondolami. Teraz jest jedyną dzielnicą LA, która mi się podobała – ze swoim eklektycznym, unikalnym charakterem, mnóstwem artystów z porozkładanymi stoiskami wzdłuż promenady, dziwakami, muzykami, muralami, sklepikami. Scott zabrał nas też na przejażdżkę po najważniejszych miejscach w Los Angeles, czyli Universal Studios, Hollywood, Beverly Hills. Poznawanie tych miejsc (oczywiście z samochodu) uzmysłowiło mi kilka ważnych rzeczy:

Że 90210 to kod pocztowy Beverly Hills (ten serial nosił tytuł Beverly Hills 90210)
Że słynny napis “Hollywood” to po prostu nazwa dzielnicy, umieszczona na wzgórzu zapewne w celach informacyjnych. Nie wyróżniający się niczym znak, który nie zrobił na mnie żadnego wrażenia, jednak jakimś cudem stał się ikoną zachodniego wybrzeża i symbolem spełnienia marzeń.

Zupełnie przypadkowe spostrzeżenia, które zmusiły mnie do stwierdzenia „I po to właśnie przejechałam tysiące mil”, podróże kształcą.

Dawno temu agenci nieruchomości chcieli zareklamować nowobudowane osiedle o nazwie Hollywoodland, dlatego umieścili napis na wzgórzu, w celach komercyjnych. Później usunięto „land” i zostało samo Hollywood.

Następnego dnia udałyśmy się do domu Mark’a, hosta znalezionego przez Couchsurfing, który okazał się sześćdziesięcioletnim panem, mieszkającym w zaprojektowanym przez siebie domu z maleńkim domkiem gościnnym, w którym spędziłyśmy ostatecznie trzy noce. Mark pokazał nam obraz, który właśnie malował, poza tym okazało się, że był dyrektorem artystycznym i projektował wiele produktów kosmetycznych, uczył się gry na wiolonczeli dla czystej przyjemności i był zapalonym surferem. Podczas naszego pobytu nasłuchałyśmy się jego niezliczonych opowieści, Mark bardzo lubił mówić, mogłam więc tylko zadawać trafne pytania i pozwalać mu na nieprzerwane monologi ; ) Zabrał też nas na jedną z plaż i próbował nauczyć mnie surfować – okazało się to dużo trudniejsze, niż myślałam. Nawet nie udało mi się podnieść na desce, takie słabe mam ramiona; ale złapaliśmy kilka fal i leżąc na brzuchu cieszyłam się przejażdżką do samego brzegu. Napiłam się dużo słonej wody, namachałam się rękami i namęczyłam, ale byłam szczęśliwa, że udało mi się spróbować i zrozumiałam trochę, dlaczego ludzie mają na tym punkcie takiego bzika.

Po pobycie u Mark’a spędziłyśmy jeszcze jedną noc u Scott’a, a później zatrzymałyśmy się u Zack’a, kolejnego hosta z Couchsurfingu, tym razem w Redondo Beach. Zack był bardzo miły, kilka dni później wróciłyśmy tam, ja zostałam jeszcze dwie czy trzy noce. W międzyczasie pojechałyśmy na kolejną imprezę urodzinową znajomego Kelly, tym razem w Moor Park, gdzie wytańczyłyśmy się w rytmie lat 80tych.

Kelly nie jest typowym człowiekiem z tych okolic – sprzedała większość swoich rzeczy, ma samochód i rozkładanego kampera, ale doskonale opanowała sztukę życia w swoim Land Roverze. Mając członkostwo w siłowni otwartej 24 godziny na dobę, może brać tam prysznic; wiedząc co i gdzie kupować, nie potrzebuje kuchni, żeby się najeść. Wydaje bardzo mało pieniędzy i cieszy się prostotą. I to nie dlatego, że tych pieniędzy nie ma – ma, i to wystarczająco, ale jest w takim momencie w swoim życiu, że nie chce ich wydawać na byle co. Ogólnie jej misją podróżowania po Kaliforni jest znalezienie miejsca, w którym chciałaby kupić dom w przyszłości; w międzyczasie planując swoją wyprawę rowerową do Afryki. W Ameryce popularne są magazyny, które można wynająć za kilkadziesiąt dolarów miesięcznie; Kelly trzyma w takim magazynie wszystkie swoje rzeczy. Spędziłyśmy w nim chyba ze trzy dni, kiedy to pomagałam jej zorganizować, poukładać i uporządkować wszystkie graty i jej skarby.

Łącząc siły i zasoby wydawałyśmy bardzo mało, jedząc sałatki, owsianki i meksykańskie smakołyki z taniego supermarketu. Nie pamiętam ile razy byłyśmy w tym meksykańskim markecie, Puerto Vallarta, gdzie sprzedawali świeże tamales (typowy przysmak z Meksyku) za 1,69$. Do tego można było sobie nałożyć tyle dodatków, ile dusza zapragnie. Więcej nam do szczęścia nie było trzeba! Poza tym musiałyśmy zużyć ryże, kasze, makarony i oliwy, których Kelly chciała się pozbyć, więc gotowałyśmy, gdziekolwiek miałyśmy okazję.

Nauczyłam się wszelkich sztuczek, pozwalających na tanie przeżycie w jednym z najbogatszych miejsc w Ameryce. Darmowa kawa u mechanika czy w banku, mleko do muesli w kawiarni, zastąpienie balsamu do ciała oliwą z oliwek (odkrycie roku jak dla mnie), używanie sody oczyszczonej jako pasty do zębów i peelingu, sklepy ze wszystkim za dolara. Nie, żebym była spłukana, ale jakoś miałyśmy więcej frajdy i przynosiło nam satysfakcję kombinowanie i niewydawanie pieniędzy.

Poza tym codziennie uczyłam się czegoś nowego o ludziach stąd, o życiu w Kalifornii, i to z pierwszej ręki, bo od Kelly. Potrafiłyśmy siedzieć w bagażniku jej Land Rover’a (przez którego bywała źle oceniana, zawsze się śmiała „kto będzie podejrzewał, że ktoś śpi w Land Roverze”) z otwartymi tylnymi drzwiami przy plaży, patrząc na surferów i jedząc nasze sałatki, gadając godzinami o życiu i śmierci lub kontemplując widoki w kompletnej ciszy. Minęło bardzo dużo czasu, odkąd czułam się tak swobodnie w towarzystwie innej osoby, zaprzyjaźniłyśmy się mimo 13 lat różnicy wieku, pochodzenia, itd. Zupełnie przypadkowo spędziłyśmy razem ponad 10 dni, przebywając ze sobą 24 godziny na dobę miałyśmy więc wspólne żarciki, anegdotki, historie i rytuały. Na przykład ja rano robiłam kawę, a ona sałatkę, albo na odwrót, dbałyśmy o siebie nawzajem i pomagałyśmy sobie.

Oczywiście wszystko, co dobre, ma też swój koniec, my też rozstałyśmy się w pewnym momencie, co było ciężkie, ale wiedziałyśmy, że nieuniknione. Każda z nas potrzebowała towarzystwa drugiej osoby w tym momencie, czerpałyśmy inspirację z siebie nawzajem, ale musiałyśmy pójść w różnych kierunkach, żeby dalej szukać szczęścia. Było trochę łez i butelka wina, ale następnego dnia czułam się pełna sił i motywacji. Wiem, że jeszcze się kiedyś spotkamy.

Po Los Angeles pojechałam do San Diego, zabrałam się ze Scott’em. Byłam tam przez około półtora tygodnia, a w pierwszy dzień Świąt zabrałam się z dziewczyną jednego ze współlokatorów Andy’ego (mojego kolegi poznanego w Seattle, którego odwiedzałam w San Diego) do Los Angeles, gdzie była Connie. I będąc u niej przez kilka dni zobaczyłam LA z zupełnie innej strony, tej bardziej prawdziwej, gdzie liczą się pieniądze, status to, jakim samochodem jeździsz, jak się ubierasz, jakich ludzi znasz.

Connie sama w sobie jest osobą, której nie da się zaliczyć do jednej kategorii, i którą trzeba brać z przymrużeniem oka. Miałam okazję mieszkać z nią u Ray’a w Nowym Jorku przez miesiąc, więc nasłuchałam się jej wywodów na temat tego, jak ważne są pieniądze, że nie warto zadawać się z mężczyznami, którzy ich nie maja, itd, itp. Zawzięcie uczyła dwie dwudziestoletnie Rosjanki, które z nami mieszkały, jak zachowywać się na randkach, żeby wynieść z nich jak najwięcej korzyści. Z grupy naszych przyjaciół jedni lubili Connie, niektórzy jej nie cierpieli. Ja nauczyłam się ‘nakładać filter’ na to, co mówi, więc później mi już nie przeszkadzało. Poza tym dbała o nas wszystkie, potrafiła ugotować jedzenie dla całej zgrai, posprzątać, dawała nam kosmetyki i różne cuda do wypróbowania i ogólnie była nieszkodliwa.

Miałam okazję przebywać z nią w Nowym Jorku i w Los Angeles i z tej perspektywy widzę, jak ważny jest kontekst. Pieniądze są dużo ważniejsze w LA. Naturalnym jest, że rozmawia się o zarobkach, o cenach wszystkiego, o wartości. Connie podaje mi cenę wszystkiego, od miksera, suszarki, kosmetyków, które ma w domu do szynki czy sera w lodówce. „To jest bardzo dobra marka”, „to kosztuje tyle”, „ten samochód jest wart tyle i tyle”. Tu ocenia się ludzi po samochodzie, którym jeżdżą, wstydem jest posiadanie taniego auta. Najważniejsi znajomi to tacy, którzy mają dużo pieniędzy, dobre kontakty lub mogą zaoferować pracę. Pewnego dnia byłyśmy na imprezie na jachcie jej kolegi, i miałam okazję zobaczyć ludzi z Los Angeles, głównie młode dziewczyny. Było ich chyba z osiem wszystkie w wieku poniżej 25 lat, i co uderzyło mnie w nich najbardziej, była ilość makijażu na ich twarzach. Warstwa tak gruba, że wyglądało jak maska. Pomyślałam tylko, że jeśli teraz tak wyglądają, to co będzie za 10 lat?

Inną sprawą są operacje plastyczne, liposukcje, botoks, powiększanie piersi – rzeczy przyjmowane tu zupełnie naturalnie i bez zdziwienia. Podobnie jak kupowanie, kupowanie, kupowanie – nieograniczona konsumpcja i wypełnianie swoich mieszkań i domów produktami.

Z rozmowy z jednym ze znajomych Connie dowiedziałam się, że w LA zwyczajem jest, że mężczyźni płacą rachunki za kobiety w restauracjach i nie zdarza się, żeby było inaczej. Gdziekolwiek nie poszłyśmy, zawsze jej znajomi płacili za nas bez mrugnięcia okiem. Już w San Francisco byłoby inaczej, zazwyczaj rachunek dzieli się na pół. Wydaje mi się, że podobnie jest w Nowym Jorku, płaci raz facet, raz kobieta, lub się dzielą.

W każdym razie to całe gadanie o pieniądzach, posiadłościach, rzeczach, wartości, byłoby źle widziane w Nowym Jorku, co mogę to stwierdzić po reakcjach moich znajomych stamtąd. Inna sprawa to otwartość i wiedza o świecie, kolejna różnica między Kalifornią, a resztą miejsc, w których byłam. Ktoś stąd mi kiedyś powiedział, że Kalifornia jest tak piękna i ma tak wiele do zaoferowania (co jest prawdą, kilka najpiękniejszych parków narodowych, góry, plaże, ocean, pustynie), że jej mieszkańcy rzadko podróżują poza swój stan. Mogłabym to zaakceptować gdyby faktycznie okazało się, że ludzie korzystają z jej uroków i jeżdżą do najsłynniejszych parków narodowych na Zachodnim Wybrzeżu – Yosemite, Sequoia, Joshua Tree… Okazało się, że wcale tak nie jest, wielu mieszkańców miast nie lubi ich opuszczać i żyją sobie w swoich dzielnicach, bez świadomości, jakie cuda kryje ich stan.

W Nowym Jorku zupełnie naturalne było to, że się podróżuje, że każdy jest skądś indziej, że panuje wielokulturowy klimat, ludzie wiedzieli, gdzie są jakie kraje w Europie i sami podróżowali. Podobnych ludzi spotkałam na swojej drodze przez Teksas, Nowy Meksyk, Colorado, w Waszyngtonie i Oregonie. Jednak w Kalifornii zaczęłam spotykać się z innymi reakcjami na moje podróżowanie, a jak ty się utrzymujesz, a po co to robisz, co cię skłoniło do podróżowania, jak długo zamierzasz tak żyć, gdzie chcesz osiąść – pytania zadawane tonem raczej lekko nieufnym, z minimalnie wyczuwaną nutą kpiny czy pobłażania. Spotkałam wiele osób, które nigdzie nie jeżdżą, które nigdy nie były poza Stanami Zjednoczonymi, ba, ostatnio spotkałam dziewczyny, które nigdy nie opuściły Kalifornii. Niezrozumienie dla całej idei Couchsurfingu, przemieszczania się nie-wynajętym samochodem, niekorzystanie z hoteli… napotkałam wiele zdziwionych oczu i sceptycznych reakcji. Kiedy siedziałyśmy z Connie w jednym z kasyn w Las Vegas (gdzie można pójść do bufetu i najeść się za darmo, jeśli się wie, gdzie) doszli do nas jej znajomi, panowie około pięćdziesiątki, jeden z Las Vegas, jeden z LA. Wypytywali mnie, co robię, skąd biorę pieniądze, odradzali przesadne podróżowanie, aż w końcu po długim namyśle jeden z nich powiedział najgłupszą rzecz, jaką dotychczas słyszałam:

– Wiesz, Magda, przypominasz mi trochę pewien typ ludzi, społeczność która istniała tu, w Kalifornii w latach 70tych, nazywanych hipisami, nie wiem, czy o nich słyszałaś.

Na co drugi odezwał się z kpiną w głosie:

– Nie nie, teraz nazywa się ich „podróżnikami”.

I uśmiali się wszyscy, a ja miałam ochotę wstać i wyjść, ale stwierdziłam nie – chcę poznać różne rodzaje Amerykanów, nawet tych ignorantów, którzy tworzą stereotypy na temat swojego kraju. Nie wiem, czy naprawdę ten facet myślał, że hipisi byli tylko w Kalifornii…

Leann stwierdziła, że może ci ludzie są tak mocno utwierdzeni w tym, że ich styl życia jest tym jedynym, odpowiednim i właściwym, że jeśli pojawia się osoba, która to neguje poprzez swoje odmienne podejście do pewnych kwestii, czują się zagrożeni i regują właśnie w ten sposób. Może coś w tym jest. Jeśli całe życie spędzili na szukaniu sposobów zdobycia więcej pieniędzy poprzez ciężką pracę, widząc młodą, podróżującą w sposób oszczędny dziewczynę z zagranicy, nie bardzo wiedzą, jak to przyjąć.

Samo Las Vegas nie podobało mi się, nie rozumiem, co ludzie w nim widzą, wszystko jest sztuczne i zbudowane przez ludzi, pokryte powłoczką przesady i przereklamowania. Hotele i kasyna faktycznie są wielkie, neonów mnóstwo, ale nie wywarło na mnie dużego wrażenia. Podobała mi się jedynie podświetlana fontanna z pokazami w rytmie muzyki przed jednym z hoteli. Poza tym to naprawdę nic wielkiego, ale cieszę się, że byłam i zobaczyłam.

W każdym razie po kilku dniach spędzonych tam nie mogłam już więcej znieść słuchania rozmów i rozważań na temat pieniędzy. Dzień przed Sylwestrem Connie odwiozła mnie do San Diego. Rodzice Andy’ego mają milionową posiadłość na wybrzeżu jednej z najbogatszych dzielnic tego miasta i miałam okazję spędzić tam trochę czasu, ale on, podobnie jak jego rodzina, byli najmilszymi ludźmi, jakich spotkałam w Kalifornii (może z wyjątkiem Terry y Derrel’a z San Luis Obispo), tak dobrymi, normalnymi i sympatycznymi, że nie dało się wyczuć milionów na ich kontach bankowych. Z ulgą wróciłam do tych klimatów, ale historia Sylwestra zasługuje na oddzielny post.

Źródło:
https://magdameetsworld.wordpress.com/2016/01/14/o-los-angeles-miescie-o-dwoch-twarzach/

O życiu w Kalifornii (część 1)

O życiu w Kalifornii (część 1)

DCIM102GOPRO

To już dwa miesiące, odkąd rozpoczęłam podróż przez Stany i prawie trzy tygodnie w Kalifornii. Co zupełnie nie było planowane, bo myślałam o pojechaniu prosto do San Diego z San Francisco, nie zatrzymując się w Los Angeles, o którym słyszałam tylko złe opinie wcześniej. Tymczasem jesteśmy w LA już ponad tydzień, poznałam połowę dzielnic miasta, byłam na dwóch imprezach z okazji 40-stych urodzin, poznaję amerykański styl życia od środka, nowych ludzi, nowe jedzenie i nowe sposoby na tanie podróżowanie. Kalifornijskie słońce radośnie wita nas co-dzien-nie bez wyjątku, sprawiając, że trudno mi uwierzyć, że jest grudzień i z niedowierzaniem patrzę na choinki na dachach samochodów lub cudownie i kiczowato ozdobione lampkami domy i ogródki.

Moja przygoda z Kalifornią zaczęła się niezbyt zachwycająco, bo utknęłam w kamperze z czteroma chłopakami, którzy palili zbyt dużo zielonych dobrodziejstw Oregonu i byli bardzo kiepscy w podejmowaniu decyzji. Podróż do San Francisco z Portland w ich towarzystwie pozostawiła mnie wyczerpaną psychicznie i nawet nie chce mi się o niej opowiadać, bo staram się zapomnieć. Nie było jakoś okropnie, ale ich brak zdecydowania, konkretnych działań i organizacji doprowadzała mnie do obłędu.

W każdym razie, zwiedziłam San Francisco, dowiedziałam się ciekawych rzeczy na jego temat, odwiedziłam Alcatraz, zjadłam największe burrito w moim życiu siedząc w parku Dolores, byliśmy na kempingu w Big Sur, które jest jednym z najpiękniejszych miejsc na Zachodnim Wybrzeżu. Miałam całe pięć dni dla siebie, kiedy to chodziłam po całym mieście, uparcie omijając środki transportu i przemierzając ulice San Francisco – raz pod górkę, raz z górki. Byłam w Sausalito, które jest cudownym, małym miasteczkiem po drugiej stronie mostu Golden Gate i gdzie zaparkowanych jest tysiące łódek. Podziwiałam zachody słońca z różnych miejsc, a każdy następny był cudowniejszy. Zdałam sobie sprawę z tego, że takie zachody słońca nad oceanem to coś, czego brakowało mi na wschodnim wybrzeżu w Nowym Jorku. Przekonałam się, że wszelkie miejsca polecone przez ludzi z zewnątrz lub przewodniki są bardzo mało warte. Kilka najbardziej popularnych miejsc wśród turystów rozczarowało mnie po prostu, więc postanowiłam skupić się na odkrywaniu miasta na własną rękę. Tym sposobem trafiłam do Sutro Heights Park i Point Lobos, skąd podziwiałam boski zachód słońca będąc otoczona małą ilością ludzi. Przy Baker Beach schowałam się w krzakach na pagórku, gdzie w spokoju mogłam podziwiać magię tego zjawiska. W Sausalito nie było żywej duszy – bo to poza sezonem, latem jest zapchane ludźmi. Spotkałam tam pewną panią z pieskiem, który mnie zaczepił i od pytania, skąd jestem wywiązała nam się długa rozmowa (z właścicielką). Pani nie poleciła mi żadnych miejsc wartych zobaczenia w samym Sausalito, ale gorąco zachęciła mnie, żebym poszła do Caffe Trieste w San Francisco, miejsca, w którym przebywali artyści w latach 50’ i 60’.

„Zamówisz lampkę wina i możesz siedzieć tam godzinami, słuchając rozmów innych ludzi i ich poznając”.

Ta wizja przemówiła do mnie na tyle silnie, że wsiadłam w autobus do miasta i pojechałam prosto do Caffe Trieste. Zamówiłam lampkę domowego, czerwonego wina i bardzo sympatyczny barman, który ucieszył się na wieść, że jestem Polką i zapewnił mnie, że jego imię znaczy „szafa” (bo się nazywał Szafak czy jakoś tak), nalał mi wina po sam brzeg. Szczęśliwa zasiadłam przy jednym ze stolików nieopodal dwóch panów grających na akordeonach stare piosenki. Spojrzałam na zegarek i z niepokojem stwierdziłam, że jest 11:40 – a co z dżentelmenami, co nie piją przed południem? Jestem damą, stwierdziłam, wzruszyłam ramionami i zabrałam się za moje winko. Nie, żebym się przejmowała. A poza tym, gdy panowie od akordeonów zbierali się do wyjścia, jeden z nich powiedział:

„A myślałem, że tylko ja pijam wino przed południem”

Na co odpowiedziałam mu:

„W moim kraju jest dawno po południu”

Mając jego poparcie, wino smakowało mi nawet bardziej.

Podobała mi się również wizyta w Alcatraz, do którego wcale nie chciałam iść, ale przekonałam się, że warto. Miejsce to ma w sobie tyle historii, że nie można go przegapić. Bilet kosztuje ok. 30$, ale w jego cenę wliczona jest przejażdżka promem oraz multimedialny przewodnik na miejscu. Czyli zakładamy słuchawki i po kolei odwiedzamy poszczególne miejsca, słysząc w tle oryginalne dźwięki i głosy więźniów i strażników. Więzienie jest nieczynne od początku lat 60’ i stanowi obecnie największą atrakcję turystyczną wyspy. Poza tym jest ona siedliskiem wielu ciekawych gatunków ptaków, dlatego też jest częścią Parku Narodowego. W 1962 roku rodowici Indianie postanowili zając wyspę, twierdząc, ze jako jeden z pierwszych miejsc widzianych przez przybyszów wpływających do zatoki, powinna byc reprezentowana właśnie przez nich. Żyli na wyspie, bez dostępu do wody i elektryczności przez dwa lata, po czym zostali wygonieni. Nadal widać ich ślady na wyspie, napisy na murach i wystawy na ich temat.

(Więcej do poczytania o Alcatraz tutaj https://pl.wikipedia.org/wiki/Alcatraz#Ciekawostki )

San Francisco jest znane jako miasto bardzo liberalne, co łatwo zauważyć na ulicach i w barach, nikt nie musi się tu kryć ze swoją orientacją seksualną, istnieje nawet cała dzielnica Castro, obwieszona tęczowymi flagami i popularna wśród homoseksualistów.

Wracając z kempingu w Big Sur, w Monterrey spotkaliśmy się z Kelly, koleżanką Bill’a (mojego kolegi z Nowego Jorku, tego, który zabrał mnie na wielkie amerykańskie wesele). Kelly sprzedała swoje rzeczy, kupiła na aukcji rozkładanego kampera (250$) i Land Rover’a i ruszyła w podróż ze swoim rowerem i deską surfingową, zatrzymując się na kempingach przy plaży. Gadaliśmy z nią chyba z pół godziny i zapewniłam ją, że po zwiedzeniu San Francisco pojadę na południe i do niej dołączę, chociaż na kilka dni.

Nie miałam pojęcia wtedy, że zaprzyjaźnimy się tak silnie i tak się do siebie przywiążemy. Tak to jest na tym świecie i z tymi ludźmi.

Skorzystałam z Craigslist rideshare (czyli strony z ogłoszeniami, kierowcy szukający pasażerów, żeby podzielić się kosztami benzyny) żeby dostać się do Morro Bay, gdzie Kelly zaparkowała swojego kampera na tydzień. Kierowcą okazał się młody chłopak, Ignacio, z którym gadałam o podróżach i wszelkich innych różnościach przez całe 3 godziny drogi. Namówiłam go nawet na lody z Safeway (taki tani supermarket). Lody w amerykańskich supermarketach można kupić tylko w dużych ilościach! Dlatego też kilka dni wcześniej zjadłam ich prawie pół litra, bo znalazłam smak stworzony przez samego Boga – salted caramel & butter pecan, czyli solony karmel i orzechy pekan. Zjadłam je dotychczas trzy razy i za ostatnim razem napisałam w mojej głowie poemat o tym, jak nijakie było moje życie przed odkryciem tego smaku.

Ale wracając do głównego wątku – Ignacio zawiózł mnie do Morro Bay, gdzie spędziłam trzy dni z Kelly, śpiąc w jej kamperze, biegając po plaży, podziwiając zachody słońca i gadając z nią na wszelkie tematy.

Kelly wymyśliła sobie, że jej następną podróżą będzie wyprawa rowerowa do Afryki. W tym celu chciała nakupować potrzebnego sprzętu w sklepie REI, najpopularniejszym wśród podróżników w Ameryce. Ja nigdy tam nie byłam, a bardzo chciałam, ustaliłyśmy więc, że następnego dnia tam pojedziemy. Najbliższy REI był w Santa Barbara, godzinę drogi na północ.

Wstałyśmy więc rano, poszłyśmy pobiegać, Kelly poszła posurfować i tak jakoś nam zeszło, że wyruszyłyśmy około trzynastej. Dojechałyśmy do Santa Barbara i stwierdziłyśmy, że najpierw coś zjemy (później okazało się, że kiedy byłam z Kelly, zawsze tak było – nasze plany zmieniały się z godziny na godzinę i każdy pomysł był dobry, spontaniczność zawsze górą). Zaśmiałam się, że byłoby jak w filmie, gdybyśmy kupiły jedzenie, obejrzały zachód słońca, i okazałoby się, że REI jest zamknięte. Udałyśmy się do supermarketu Lazy Acres, gdzie rozdawali próbki różnych pyszności, co stało się moim hobby ostatnimi czasy. Kupiłyśmy sobie sałatki i stwierdziłyśmy, że chcemy je zjeść podczas zachodu słońca na plaży. Miałyśmy też wino, które podarował nam chłopak na kempingu, poznany dzień wcześniej (był sprzedawcą wina i miał ze sobą w aucie całe ich mnóstwo). Usiadłyśmy na piasku i zajadałyśmy się naszymi dobrociami, kiedy ujrzałyśmy chłopaka, smętnie przechadzającego się w tę i z powrotem. Najpierw śmiałyśmy się po cichu, zgadując, co go może tak trapić, ale w końcu zagadałyśmy do niego, „Hej, o czym tak rozmyślasz?”, i chłopak usiadł z nami. Wzdychając ciężko i co chwilę nazywając siebie głupim, wyjaśnił nam całą sytuację – oczywiście chodziło o dziewczynę – która nie dawała mu spokoju. Wysłuchałyśmy go cierpliwe, dałyśmy kilka rad, a Claudio (tak miał na imię) po pół godzinie z nami wstał raźnie i z uśmiechem, sprężystym krokiem ruszył do domu.

Powiedział też nam, że jest bardzo wdzięczny, za to, że do niego zagadałyśmy i że jeśli kiedykolwiek będziemy miały okazję, powinnyśmy zrobić to samo. Ukułyśmy termin „Claudio” oznaczający uczynienie czyjegoś życia lepszym, przybiłyśmy sobie piątkę i ruszyłyśmy do REI.

W samochodzie Kelly ustawiła GPS w telefonie na adres sklepu… i okazało się, że zamykają za 10 minut. Ruszyłyśmy pędem, ale Kelly chciała w spokoju zrobić zakupy, postanowiłyśmy więc zostać w Santa Barbara na noc i przyjść ponownie rano. Spać w samochodzie oczywiście.

Resztę wieczoru spędziłyśmy w Starbucksie, szukając informacji na temat naszych podróży i rozmawiając z przypadkowymi ludźmi. W międzyczasie powiedziałam Kelly, że dolar jest teraz bardzo silny, i że może lepiej jej będzie pojechać do Europy, nakupować sprzętu w Decathlonie czy gdzieś (bo w USA Decathlonu nie ma), wyjdzie jej taniej i nie będzie musiała tego ze sobą wieźć przez pół świata.

I tak ją przekonałam, że następnego dnia w REI nie kupiła zupełnie nic – i tak się z tego powodu uśmiałyśmy, że hoho. Niezrażone ruszyłyśmy w drogę powrotną, ja do San Luis Obispo, a ona z powrotem do Morro Bay.

Moim następnym planem był pobyt u Terry w San Luis Obispo. Terry to siostra Leeann, mojej ulubionej pani z Olympii w Washingtonie. Nie byłam pewna, czego mogę się spodziewać po pobycie tam, ale okazało się cudownie i zostałam u nich pięć dni.

Terry i jej mąż, Derrel są tak cudownymi ludźmi, że już za nimi tęsknię. Dostałam swój pokój z wielkim łóżkiem, codziennie rano jedliśmy pyszne śniadanka i mogłam docenić powolne tempo życia ludzi na emeryturze. Oboje mają czas na rozwijanie swoich pasji po całym zyciu spędzonym na wychowywaniu dzieci i pracy. Terry maluje i uczy się grać na ukulele, a Derrel chodzi na hiszpański i ćwiczy grę na gitarze.

Terry miała wcześniej jednego męża, a Derrel aż dwie. Podobało mi się, jak traktują swoje dzieci z poprzednich związków jako wspólne i jak Terry przyjaźni się z drugą z czterech następnych żon jej byłego męża, Carol Ann (tak wiem, to skomplikowane). San Luis Obispo jest małym miasteczkiem, które okrzyknięte zostało najszczęśliwszym w Stanach. Położone jest między wzgórzami, kilkanaście kilometrów od oceanu, mieści się tam uniwersytet z ogromnym kampusem więc jest mnóstwo studentów. Zaraz pierwszego dnia Terry zabrała mnie na przejażdżkę autem, pokazując mi kampus i główne ulice miasta oraz małe oceanarium, gdzie pogłaskałam mini rekina i obejrzałam meduzy i krewetki. Kupiłyśmy świeego łososia od rybaków, którego Derrel przyrządził na grillu wieczorem.

Tak, jak dobrze mi się spało w tamtym łóżku… długo go nie zapomnę. W każdym razie w środę był nasz dzień sprzątania – wymyłam im wszystkie okna w domu, o co Terry mnie poprosiła wcześniej. Cieszyłam się, że mogłam to dla nich zrobić, bo po pierwsze – lepiej czuję się, jeśli mogę w jakiś sposób pomóc w zamian za gościnę, a po drugie – oboje są po sześćdziesiątce, więc po prostu byłoby im trudno to zrobić. Wieczorem zabrali mnie na kolację do ich ulubionej knajpki i fajnie było patrzeć na nich, spoglądających na siebie z czułością nastolatków, chociaż 17 lat po ślubie.

W czwartek wypadało Święto Dziękczynienia. Z samego rana pojechaliśmy do ośrodka zajmującego się ratowaniem fok, w którym Terry i Derrel są wolontariuszami. Z zapałem i pasją zabrali się do przyrządzania pokarmu dla czteromiesięcznej foczki uratowanej dzień wcześniej. Mogłam nawet im trochę pomagać i wszystko oglądać. Niesamowite przeżycie!

Okazało się, że na Pismo Beach, pobliskiej plaży, znaleziono kolejną fokę na brzegu, mogliśmy więc wskoczyć do auta i pojechać na ratunek. Okazało się, że ta foka była niedożywiona i prawdopodobnie cierpiała na jakąś chorobę, zabraliśmy więc ją do ośrodka. Pomogłam przy przenoszeniu jej w klatce do jej boksu; pojawiło się więcej wolontariuszy do pomocy. Nauczyłam się wielu ciekawych rzeczy na temat fok, sposobów ich ratowania, karmienia… a także o wolontariuszach, ludziach, którzy poświęcają swój czas dla ratowania morskich stworzeń.

Po południu pojechaliśmy do domu, przebraliśmy się, zabraliśmy ulepione dzień wcześniej pierogi i upieczone ciasto i udaliśmy się do domu Carol Ann (drugiej z czterech żon pierwszego męża Terry) na kolację z okazji Święta Dziękczynienia. Święto to ma długą historię i pewnie różni się ona wśród Amerykanów, ale ogólna wersja mói o tym, jak przybysze ze statku Mayflower, po ostrej zimie, podczas której wielu z nich zmarło, tak się cieszyli obfitymi zbiorami w 1621 roku, że postanowili uczcić to świętem z Indianami, zajadając się indykiem i innymi cudami.

Typowimy potrawami tego dnia są więc:
– oczywiście INDYK, pieczony
– sos z indyka, zwany „gravy”
– stuffing, czyli nadzienie – przyrządzane z chleba, warzyw, opcjonalnie mięsa – oryginalnie indyk był nim nadziewany, a obecnie podaje się je jako osobny smakołyk
– sos żurawinowy
– słodkie ziemniaki (synowa Terry przygotowała puree ze słokich ziemniaków, z orzechami i cynamonem, którym to zajadałam się aż do granic możliwości)
– ciasto dyniowe i szarlotka (lub galaretka)

Samo spotkanie z Carol Ann i jej sąsiadami było świetnym przeżyciem. Jej sąsiadka ma polskie korzenie, była więc podekscytowana aż do łez spotkaniem mnie i spróbowaniem pierogów ruskich. Starałam się opowiedzieć jej jak najwięcej o Polsce (okazało się, że jej dziadek był z Gdańska, co wywołało u niej gęsią skórkę), a gdy skomplementowałam jej śliczne kolczyki, szybkim ruchem zdjęła je i wepchnęła w moją dłoń – „dla mojej polskiej siostry” – powiedziała tylko, a ja wyściskałam ją chyba z pięć razy.

Pośmialiśmy się, pojedliśmy, było cudownie. Moje pierwsze Święto Dziękczynienia w Stanach, kto wie, czy nie jedyne, było niesamowite, pełne rodzinnego ciepła i dziękczynnej atmosfery.

Następnego dnia byłam na targu świątecznym (oficjalny sezon Bożonarodzeniowy w Stanach zaczyna się dzień po Święcie Dziękczynienia) i wspięłam się na górę Madonna, skąd podziwiałam widok na całe San Luis Obispo. Schodząc w dół zgubiłam się i wylądowałam na pastwisku między czarnymi bykami. Na szczęście nie miały nic przeciwko mojej wizycie i pozdrowiły mnie spokojnym machnięciem ogona.

W sobotę nadszedł czas na pożegnanie, a Terry i Derrel będąc tak cudownymi ludźmi zaoferowali mi podwózkę do Ventury, 2.5 godziny drogi w jedną stronę, bo obawiali się o moje bezpieczeństwo. I jak tu ich nie pokochać? Dostałam wyprawkę w postaci domowego muesli (podobnie jak od Leeann) i mojej ulubionej herbaty. I trudno mi było się z nimi pożegnać, i wiem, że jeszcze się z nimi kiedyś zobaczę. Cieszę się, że mogłam trochę ich zainspirować do podróżowania – bo większość czasu spędzają w SLO, a po usłyszeniu moich historii już stwierdzili, że na Święta pojadą w góry.

O Kelly i Los Angeles w następnym poście 🙂

Źródło:
https://magdameetsworld.wordpress.com/2015/12/11/o-zyciu-w-kalifornii-czesc-1/

O 10 rzeczach, którymi dziewczyna po 20-stce powinna przestać się martwić

O 10 rzeczach, którymi dziewczyna po 20-stce powinna przestać się martwić

girls-602168_1280

Dopiero jak się przekroczy wiek dwudziestu lat, zaczyna się zwracać uwagę na temat „kryzysu ćwierćwiecza”, czyli po angielsku „quarter life crisis”. Polega on na tym, że młodzi ludzie na progu wkroczenia w dorosłość czują się przytłoczeni odpowiedzialnością wynikającą z konieczności podjęcia decyzji „co chcemy robić w życiu”. Decyzja, która według niektórych (rodziców, starszego rodzeństwa, dziadków) jest bardzo łatwa, prosta i oczywista, co dodatkowo wpływa na rozkojarzenie i presję naszą własną. Tak naprawdę to człowiek dopiero co skończył studia, które często okazały się jakąś nudną bzdurą niemającą wiele wspólnego z naszymi prawdziwymi zainteresowaniami. Kończymy te studia i co, albo nie ma pracy, albo jest ale nam się nie podoba. Bo może ktoś wyobrażał sobie życie inaczej niż siedzenie przed komputerem w korporacji 8 godzin dziennie. W każdym razie, presja rośnie i naciski ze strony otoczenia, no to weź się zdecyduj, określ się, co chcesz robić przez resztę życia? Kwestia w tym, że teraz czasy się tak zmieniają w tempie szalonym, że nie można już pracować w jednej firmie przez całe życie, a przynajmniej ja bym nie wytrzymała, bo mam taki charakter i jestem w gorącej wodzie kąpana i jak chcę coś robić innego, to muszę to zrobić natychmiast, a nie czekać i się zastanawiać.

W każdym razie, wracając do głównego mojego zamierzonego wątku po zboczeniu z tematu, chciałabym tutaj przetłumaczyć artykuł, któro kiedyś znalazłam na Buzzfeed. I chociaż ten portal nie cieszy się zbyt dobrą opinią wśród agencji prasowych itd bo jest bardziej rozrywkowy, czasem trafi się tam coś wartościowego, co aż miło przeczytać i nawet się z tym utożsamić. Napotkałam więc pewnego razu taki artykuł o 10 rzeczach (ludzie teraz uwielbiają takie wyliczanki i rankingi), którymi kobieta po dwudziestce nie powinna się martwić i jakoś jego prostota i trafność przemówiły do mnie i bardzo mi się on spodobał. Stwierdziłam więc, że chcę go mieć na moim blogu i nawet przetłumaczę go na polski język nasz.

http://www.buzzfeed.com/elliewoodward/seriously-girl-youve-got-this#.ypapV0GzN

Tak więc czym dziewczyna po dwudziestce powinna przestać się przejmować:

Uczuciem, że nie masz pojęcia, co robisz ze swoim życiem.
Po dwudziestce często możesz mieć uczucie, że zataczasz się od jednej sytuacji do drugiej, desperacko pragnąc sprostać oczekiwaniom i osiągnąć swój cel, nie wiedząc dokładnie, co tak naprawdę robisz. Dzieje się tak prawdopodobnie dlatego, że będąc dwudziestolatką, przed Tobą tyle kamieni milowych, często tworzonych przez społeczeństwo. Oczekuje się od nas znalezienia idealnej pracy, bycia w idealnym związku, planując założenie rodziny oraz mieszkania we własnym domu/mieszkaniu, niezależnie od tego, czy którakolwiek z wyżej wymienionym rzeczy jest tym, czego my pragniemy. Frustrujące jest to, że ta dekada Twojego życia uznawana jest za okres, w którym odnajdziesz siebie i zdecydujesz, co chcesz robić w życiu. Tak jakby w momencie, gdy zegar wybije północ w dzień Twoich 30tych urodzin, Ty będziesz dokładnie wiedziała, jak będzie wyglądać Twoja przyszłość. Prawda jest taka, że prawdopodobnie wcale nie będziesz tego wiedzieć. Absolutnie nikt nie ma wszystkich aspektów swojego życia uporządkowanych i jasno nakreślonych w żadnym momencie. Prawdopodobnie świetnie Ci idzie jak dotąd, odpuść więc sobie trochę, spędź nieco czasu doceniając to, co już przeżyłaś i osiągnęłaś, doceniając własne zasługi i Twoje własne kamienie milowe.

Twoim ciałem.
Jesteśmy w stanie być cholernie surowe, kiedy chodzi o nasz wygląd. A mimo to nigdy nie postrzegamy siebie w sposób, w jaki postrzegają nas inni. Zazwyczaj największe mankamenty naszego ciała to rzeczy, których inni ludzie nawet nie dostrzegają. Jesteśmy naszym najsurowszym krytykiem.
A kiedy nie krytykujemy samych siebie, porównujemy się do innych kobiet. Jednak warto pamiętać, że w momencie, gdy Ty spoglądasz na swoją koleżankę, z zazdrością lustrując jej smukłe ramiona lub lśniące włosy, ona patrzy na Ciebie i również marzy o wielu Twoich cechach. Każdy ma jakąś część swojego ciała, którą chciałby zmienić za wszelką cenę. Kiedy czujesz się szczególnie negatywnie nastawiona do swojego ciała i wyglądu, zapytaj siebie „Czy powiedziałabyś te wszystkie obraźliwe rzeczy na temat wyglądu swojej najlepszego przyjaciółce?”. Raczej nie. Więc odpuść sobie czasem i poświęc chwilę doceniając to, co masz i próbując to pokochać.

Bycia postrzeganym jako „suka”
Jedną z najbardziej frustrujących rzeczy w życiu jest to, jak różnie są postrzegani mężczyźni i kobiety. Gdy mężczyźni są asertywni, ambitni i wpływowi, czci się ich i chwali. Kiedy natomiast kobieta taka jest, nakleja się jej łatkę „suki”, co jest niesprawiedliwe i nieprawdziwe.
I nie jest to naszą winą. Uczy się nas od małego, że dziewczynki powinny być ciche, ładne i uprzejme, kiedy to chłopcy są głośni i przebojowi. Częścią powodu, dla którego zazwyczaj jesteśmy niechętne, jeśli chodzi o wypowiadanie się jest to, że po prostu nie jesteśmy do tego przyzwyczajone, lub nie miałyśmy do tego okazji.
Musimy przestać martwić się tym, że głośne wypowiadanie naszych opinii doprowadzi do postrzegania nas w negatywny sposób. Jeśli nie zabierzemy głosu – niezależnie czy chodzi o postawienie na swoim w pracy lub powiedzenie facetowi, który właśnie na Ciebie gwizdnął „odpieprz się” – już na zawsze będziemy uwięzione w błędnym kole nierówności i smutku.
Więc dalej, powiedz, o czym myślisz, bądź asertywna i nie przejmuj się tym, co inni mają do powiedzenia na ten temat.

Tym, co inni ludzie umieszczają na mediach społecznościowych.
Wiadomo, że sposób, w jaki ludzie przedstawiają swoje życie w mediach społecznościowych mało ma wspólnego z tym, jak wygląda ono naprawdę. Mimo to nieustannie porównujemy się do tych starannie poprawionych zdjęć ludzkiego życia.
Łatwo jest przeglądać Instagram, zastanawiając się dlaczego Twój makijaż nigdy nie wygląda tak dobrze, jak jej, lub dlaczego oni mają cudowne mieszkanie, podczas gdy Twoje jest paskudne, lub jak ci wszyscy ludzie mają czas i pieniądze na jedzenie awokado i jajek po benedyktyńsku na śniadanie w każdy weekend.
Jest to tak łatwe, jak przeglądanie Facebooka i zastanawianie się, czy Twoje życie faktycznie zmierza w jakimś kierunku, z tymi wszystkimi pierścionkami zaręczynowymi, sukienkami ślubnymi, skanami USG, i wiadomościami o niesamowitych awansach wyskakującymi po drodze.
Ale prawda jest taka, że większość z nas dzieli się jedynie tymi pozytywnymi, cudownymi, ekscytującymi rzeczami i często upiększamy nasze życia tak, aby wydawały się ciekawsze widzom. Im prędzej zdamy sobie sprawę z tego, że porównywanie naszego życia do starannie wykreowanej wersji życia kogoś innego jest zupełnie bezsensowne, tym lepiej. Ponieważ gwarantowane jest, że osoba, która wydaje się mieć całe swoje życie poukładane w idealnym porządku, zmaga się z całą kupą rozterek i problemów za zamkniętymi przed Tobą drzwiami, zupełnie jak Ty. Niczyje życie nie jest idealne, niezależnie od tego, jakiego filtru na Instagramie użyją.
(Ja też czasem czuję, że ze zdjęć i informacji, które wrzucam na FB wynika, iż szczęśliwie sobie podróżuję i jestem zawsze radosna. Bo nie wrzucam zdjęć toalet, które muszę wyszorować, żeby pomieszkać i zjeść za darmo, albo upierdliwych/frustrujących ludzi, z którymi akurat utknęłam, albo tanim i niezbyt odżywczym jedzeniem, na które pozwala mi mój niski budżet, albo nie dzielę się tęsknotą, rozterkami, zwątpieniem, dylematami – i to może budować nieprawdziwy obraz mojego życia poprzez Facebooka. Ale o to chodzi, żeby zdać sobie sprawę z tego, że nie możemy budować sobie w głowie obrazu życia innej osoby na podstawie Facebooka.)

Antykoncepcją.
Posiadanie dostępu do antykoncepcji jest oczywiście rzeczą cudowną i wszyscy powinniśmy być za to wdzięczni. Ale jednocześnie może być to sprawa stresująca, problematyczna i całkiem myląca.
Zazwyczaj po prostu zakłada się, że będziemy brać pigułki, niezależnie od ich efektów ubocznych. Jednak ile z nas cierpiało w wyniku pogorszenia cery, wahań nastrojów i obniżenia libido podczas ich zażywania? Są inne opcje, oczywiście, ale wele z nich jest bardziej inwazyjnych.
Pierwszą rzeczą, o której musimy pamiętać to fakt, że jesteśmy w tym wszystkie razem. To nasz wspólny problem. Nie bój się porozmawiać o tym ze swoimi przyjaciółkami o antykoncepcji – to naprawdę pomaga nam zdać sobie sprawę z tego, że wszystkie zmagamy się z podobnym problemem. Rozeznaj się w najlepszych opcjach dostępnych dla Ciebie. Porozmawiaj z lekarzem i zapytaj, jeśli męczą Cię jakiekolwiek wątpliwości.
Pamiętaj, że najważniejsze jest, by antykoncepcja, którą stosujesz, była TWOIM wyborem. Rozmowa z parterem, jeśli akurat jest on obecny w Twoim życiu jest niezbędna, ale nigdy nie czuj się zmuszona do wybrania sposobu antykoncepcji, z którym nie czujesz się komfortowo. Nikt – partner czy lekarz – nie powinien rozporządzać Twoim zdrowiem seksualnym.

Byciem w idealnym związku.
Prawda jest taka: związki, zupełnie jak wszystko inne w życiu, nie są idealne. Nie są proste. Nie ma sensu porównywać się do innych par. Nie ma też sensu zamartwiać się rzeczami, które jeszcze się nie wydarzyły i świrowania w związku z ‘przyszłością’ zamiast cieszenia się chwilą z daną osobą. Jeśli jesteś singielką, martwienie się Twoimi przyjaciółmi, którzy zwierają związki i zostawiają Cię samą z tyłu, jest najlepszym sposobem na skończenie w związku, na który myślisz, że zasługujesz, a w którym będziesz nieszczęśliwa.
Dużo lepiej jest zaakceptować dobre aspekty bycia singielką i poznać siebie, dowiedzieć się, czego naprawdę chcesz zanim poznasz kogoś, kto będzie warto Twojego czasu. Każdy związek ma problemy i nieustanne walki mające miejsce za zamkniętymi drzwiami. Porównywanie się do kogoś ‘idealnego’ jest bezcelowe.

Brakiem “zakończenia”
(Ubranie tego punktu w słowa zajęło mi kilka tygodni, bo nie potrafiłam się z tym utożsamić – minęły wieki odkąd byłam w związku; ale ostatnio na plaży w Kalifornii zagadałam do ponuro i nieszczęśliwie wyglądającego chłopaka, który opowiedział mi i mojej koleżance o tym, co go trapi w związku z pewną dziewczyną, która odtrąciła go, nie wyjaśniając mu dlaczego. Claudio torturował samego siebie zastanawianiem się, o co mogło jej chodzić i twierdził, że nie będzie spokojny, dopóki nie dostanie swojego „closure”, czyli zakończenia.)
Złamane serce oznacza jedyny w swoim rodzaju, bolesny zestaw emocji i po zerwaniu zazwyczaj spodziewa się „zakończenia”. Czasem jednak lepiej jest zaakceptować fakt, że „zakończenie” nie jest czymś namacalnym, materialnym – podobnie jak złamane serce – nie zawsze jest więc czymś, co można odnaleźć.
Nie jest to łatwe, ale skupienie się na karierze, hobby lub spędzaniu czasu z innymi osobami jest bardziej pomocne niż szukanie powodu zerwania. Poradzenie sobie z emocjami po zakończonym związku wymaga czasu. Czasem jedynym sposobem jest przemyślenie wszystkiego, pogrążenie się w żalu, ale w pewnym momencie trzeba wziąć głęboki oddech i skoncentrować się na czymś pozytywnym i zdać sobie sprawę z tego, że twój ex nie zawsze będzie odgrywał tak ważną rolę w twojej głowie. A pewnego dnia spotkasz kogoś, kto sprawi że zdziwisz się, ile czasu spędziłaś kiedyś główkując nad „zakończeniem” nieotrzymanym od kogoś w przeszłości.

Zastanawianie się, czy on na pewno jest Tobą zainteresowany.
Randki i związki nigdy nie są proste, ale co powinno być proste to fakt, czy podobasz się komuś, czy nie. To nie powinno być kwestią dyskusyjną. Tak naprawdę, ludzie albo chcą z Tobą spędzać czas, albo nie. Nikt, kto byłby wart bycia z Tobą, kazałby Ci czekać lub pozostawiałby Cię trwającą w niepewności. Pamiętaj, aby zawsze mieć szacunek do siebie samej. Jeśli ktoś Ci go nie okazuje, niewarto się tą osobą przejmować.

Zostawianiem w tyle przyjaźni.
Zdanie sobie sprawy, że przyjaciel nie jest już dłużej obecny w Twoim życiu może być bolesne. Wraz z wiekiem zdajesz sobie sprawę, że to w Twojej gestii leży decyzja, jakimi ludźmi się otaczasz. Nie MUSISZ być niczyją przyjaciółką. Twoi przyjaciele powinni okazywać Ci wsparcie i dawać Ci szczęście. Jeśli ktoś tego nie robi, nie ma nic złego w zerwaniu więzi i ruszeniu dalej.
(Było wiele takich momentów w moim życiu, kiedy zamartwiałam się okropnie stanem przyjaźni z osobami, które uważałam za moje przyjaciółki przez wiele lat. Wiele przyjaźi w moim życiu przechodziło próby czasu i odległości, zmian przekonań i osobowości. Był moment, kiedy myślałam, że z szacunku dla wieloletniej znajomości powinnam zrobić wszystko, aby zachować jako takie stosunki, nawet jeśli przyjaźń dawno wyparowała. Starałam się zachować w moim życiu osoby, które już nie chciały w nim być. Doprowadziło to do tego, że przejmowałam się zachowaniem lub opiniami osób, dla których ja nie byłam już ważna, i które dla mnie też już nie powinny takie być. Po drodze, będąc w Maladze, poznałam ludzi nowych, koleżanki, które w ciągu kilku zaledwie miesięcy stały się tak bliskie mojemu sercu, że uczciwie mogłam stwierdzić, iż łączy nas przyjaźń. Wtedy gdzieś natknęłam się na cytat, który bardzo mi pomógł, rozjaśnił umysł i zapadł mi głęboko pamięć:
„W przyjaźni nie chodzi o to, ile lat ona trwa – chodzi o to, że pojawia się osoba, która wchodzi w nasze życie i stwierdza ‘jestem tutaj, dla ciebie’”
Zdałam sobie sprawę, że nie warto rozpamiętywać i za wszelką cenę utrzymywać dawnych przyjaźni, że możliwe jest znalezienie prawdziwej przyjaźni w jakimkolwiek wieku. Zmieniamy się, i jeśli stara przyjaźń nie jest w stanie znieść tych zmian, znaczy to, że nie była prawdziwa. Dojrzewamy do przyjaźni w odpowiednim dla nas momencie i przyjaciół możemy znaleźć wszędzie. )
Pewne przyjaźnie umierają śmiercią naturalną i trzeba się z tym pogodzić. Nie warto podkopywać swojej pewności siebie, roztrząsać tego, co się zrobiło i się obwiniać. Tak już jest, i nie przejmujmy się tym.

Starzeniem się.
Przemijanie jest trudne, rzeczy ulegają zmianom, a my staramy się sprostać oczekiwaniom i wiedzieć dokładnie, co chcemy robić w życiu. Jako dziecko myślałam, że wieku 26 lat będę już wiedziała, co chcę robić w życiu, jednak rok ten nadszedł dużo szybciej, niż się tego spodziewałam i nadal nie jestem tego pewna.
Ale to jest OK. Lubię moje życie. Lubię to, gdzie jestem. Czy to oznacza, że nigdy nie miewam momentów, w których myślenie o tym, co kryje przyszłość mnie nie przeraża? Nie. Zmiany mogą być trudne, przytłaczające i smutne. Ale równie dobrze mogą być ekscytujące. W naszym życiu pojawiają się zdarzenia, niespodzianki, które wzbogacają nasze życie. Czasem najlepszą rzeczą, jaka może nam się przydarzyć, są te niespodziewane zdarzenia. A wraz z wiekiem poznajesz siebie na wylot i bycie otwartą na możliwości jest dobrą rzeczą. Udało Ci się, jak dotychczas. I wszystko będzie dobrze.

Żródło:
https://magdameetsworld.wordpress.com/2015/11/25/o-10-rzeczach-ktorymi-dziewczyna-po-20-stce-powinna-przestac-sie-martwic/

O pięknym, wieczniezielonym stanie Waszyngton.

O pięknym, wieczniezielonym stanie Waszyngton.

DCIM102GOPRO

Zmęczona imprezami, niewyspana i rozkojarzona, z niecierpliwością wyczekiwałam dotarcia do Leeann, która mieszka niedaleko Olympii, stolicy stanu Waszyngton. Wsiadłam do autobusu Greyhound w moim nowym supereleganckim beżowym płaszczu, który jako pozostałość po imprezie Halloweenowej stał się moim nowym kompanem w podróży (nazwałam go Steve i postaram się zrobić serię „Płaszcz w podróży”, żeby jego właściciel, kimkolwiek jest, mógł śledzić jego dzieje) i pojechałam do Olympii. Tam odebrała mnie Leeann i pojechałyśmy do jej domu, gdzie mogłam rozgościć się, dostałam moją własną sypialnię z wielkim łóżkiem, własną łazienką i pokojem z kanapą. Leeann była umówiona na spacer/marsz ze swoją przyjaciółką, pojechała więc, a ja zjadłam domowy barszcz z jajkiem od kur, które biegały wesoło na zewnątrz.

Poznałam zwierzyniec domowy – psa Sonię i dwa koty. Zabrałam Sonię na spacer po okolicy, a zaraz po wyjściu na jezdnię z podjazdu ujrzałam przebiegającego przez drogę jelenia, ‘widziałaś to?!’ wykrzyknęłam do Sonii, ale ona chyba już się do takich rzeczy przyzwyczaiła.

Po powrocie do domu stwierdziłam, że warto byłoby się zrelaksować, ułożyłam się więc na kanapie, z książką, herbatą, kocem, kotem pod pachą i psem obok na podłodze – i poczułam szczęście. Takiej ciszy, jaka panuje w domu Leeann, nie doświadczyłam już dawno. Ogarnęła mnie fala radości, że udało mi się trafić do tak cudownego miejsca i przez najbliższy tydzień będę mogła się rozkoszować jego urokami. Przeczytałam kilka stron i odjechałam, było mi tak dobrze, tak błogo, że przespałam chyba ze dwie godziny, aż do powrotu Leeann, której powiedziałam po prostu dobranoc i poszłam spać do łóżka. I kolejne bite 10 godzin snu sprawiły, że następnego dnia czułam się tak świeżo i promiennie, jak nie czułam się od wielu tygodni.

Leeann robi swoją własną granolę (muesli) i jogurt naturalny zresztą też, więc byłam w siódmym niebie. Nasza pogawędka przy śniadaniu przeciągnęła się do dwóch godzin, tak wiele miałyśmy wspólnych tematów. W końcu zabrałam się do sprzątania – umówiłyśmy się, że w ciągu tego tygodnia po prostu porządnie wysprzątam jej dom w zamian za spanie i jedzenie. Leeann mieszka sama, jej dzieci są na studiach a mąż, Ken, umarł 6 lat temu na raka płuc. W wieku 51 lat. Nigdy w życiu nie zapalił papierosa, ćwiczył jak szalony przez całe życie – rower, bieganie, wspinaczka. A jednak jak ma dopaść, to dopadnie. Po śmierci został skremowany i zgodnie z jego życzeniem jego prochy Leeann rozdała kilku przyjaciołom z zagranicy, którzy rozrzucili je w swoich krajach – ponieważ uwielbiał podróżować. Leeann zachowała ich część w urnie, na którą natknęłam się zupełnym przypadkiem podczas sprzątania jej sypialni i czułam się jakby Ken mnie obserwował, pilnując swojego domostwa i rodziny, ale sprzątając dalej, tylko mruknęłam „Nie martw się, widzisz jak dobrze sprzątam?”.

Drugiego dnia pojechałam z Leeann na pobliską farmę, gdzie właściciele sprzedawali swoje produkty, czyli świeżo, organicznie i swojsko. Później ruszyłyśmy na spotkanie z jej koleżanką, Cathy. Jadąc jedną z ulic, Leeann dojrzała jakieś stworzenie przechodzące przez drogę. Zatrzymała wiec auto i poszłyśmy zobaczyć, co to – okazało się, że to ptak. Leeann zakradła się powolutku, żeby go złapać w swoją kurtkę (bo był ranny, dlatego chodził, a nie latał). Wzięłam go w ramiona, wsiadłyśmy do auta, zadzwoniłyśmy do pobliskiego weterynarza, który podał nam kontakty do ośrodków zajmujących się takimi przypadkami i ruszyłyśmy w drogę. Okazało się, że to jastrząb; był bardzo przestraszony i w ogóle się nie ruszał w moich ramionach. Oddałyśmy go pod opiekę fachowców i odjechałyśmy, bo Cathy już na nas czekała. Obie mają około sześćdziesiąt lat, ale są niesamowicie aktywne, chodzą na te marsze praktycznie codziennie, i to nie są byle jakie marsze – tego pierwszego razu przeszłyśmy 8.3 km przez las, wracając po ciemku i z latarkami. Ja byłam wykończona i gdy Leeann odwiozła mnie do domu praktycznie od razu poszłam spać, a ona pojechała jeszcze na jakieś spotkanie. Skąd one biorą tyle energii?

Następnego dnia znów sprzątałam rano, a po południu też wybrałyśmy się na marsz. Tym razem ponad 13 km. Pogoda w tym regionie jest typowo jesienna, mżawka, ciemno robi się po piątej. W Polsce w taką pogodę pewnie bym nosa nie wystawiła na dwór, a tutaj znalazłam się maszerując 13 km z dwiema paniami po sześćdziesiątce, prowadząc ciekawe, ożywione rozmowy i nie przejmując się deszczem.

Leeann zajmuje się tysiącem rzeczy, chociaż przeszła na emeryturę w styczniu. Poproszono ją, by zajęła się prowadzeniem coniedzielnych spotkań w lokalnym kościele, ale to nie jest normalny kościół, ale o tym później. Poza tym działa jako wolontariusz w hospicjum oraz od trzynastu lat w listopadzie oprowadza dzieci ze szkół w miejscu, gdzie łososie składają ikrę, edukując dzieciaczki na ten temat. Bardzo się podekscytowałam, kiedy o tym usłyszałam, pojechałam więc z nią w czwartek rano do tego rezerwatu, żeby oglądać łososie. Żyją one około 4 lata i pod koniec swojego żywota płyną w górę rzeki aż do miejsca, w którym się „urodziły”. Wyczuwają te miejsca węchem, samice po dotarciu zajmują określone terytorium i czekają na samca, by złożyć jaja. Samica składa około 3 tysięcy jaj, z czego powstanie około 300 ryb, z czego około 3 wrócą na to samo miejsce, by złożyć swoje jaja. Samiec zapładnia tyle samic, ile da radę (faceci), samica składa swoje jaja, a później… umierają. Spędzają swoje całe życie gdzieś w wodach Pacyfiku, pokonują setki kilometrów, by powrócić do miejsca swojego poczęcia, tworzą nowe życie, po czym umierają. Trochę poetycko, prawda?

W każdym razie, Leeaan udziela się tam od trzynastu lat, jest więc znawcą w tym temacie i potrafi sprawić, że jej słuchacze wpatrują się w nią jak zaczarowani, nie chcąc uronić ani słowa.

Potem wróciłam do domu i zajęłam się sprzątaniem, wieczorem oczywiście znajdując chwilę na moją sofę, kocyk, kota, herbatę i książkę – a co, trzeba korzystać. Ugotowałam też zupę pomidorową. Następnego dnia zaplanowałam małą wycieczkę, chciałam pojechać do miasteczka o nazwie Port Townsend, a Leeann pożyczyła mi swój drugi samochód stary pickup z manualną skrzynią biegów (o co nie tak łatwo w Stanach). W piątek wstałam wcześnie, zjadłam śniadanie, ugotowałam sobie dwa organiczne jajka i ruszyłam w drogę.

Małe rzeczy potrafią dać mi dużo szczęścia – i tak, prowadząc pickupa, sama, z pięknymi widokami dookoła, cieszyłam się jak dziecko mogąc rozkoszować się moim własnym, małym roadtripem. Nie byłam zależna od nikogo, mogłam przystanąć gdziekolwiek, śpiewać głośno razem z radiem…

Po drodze chciałam przejść jeden szlak, prowadzący do jeziora. Cieszyłam się, że spędzę trochę czasu sama ze sobą, czego mi brakowało po dwóch tygodniach intensywnego podróżowania i przebywania w towarzystwie Couchsurferów (co uwielbiam, ale miałam ‘social hangover’, czyli kaca od ludzi po prostu), żwawo ruszyłam więc, wspinając się przez zielony las, nie napotykając nikogo po drodze. Lasy w Waszyngtonie są cudowne, wiecznie zielone, z drzewami obrośniętymi mchem, mnóstwem zwierząt i rześkim powietrzem. Wspinaczka zajęła mi ponad godzinę, a po dotarciu moim oczom ukazał się widok na cudowne jezioro Lena, widok, który zaparł mi dech w piersiach i sprawił, że się trochę wzruszyłam. Żyjemy w miastach, miasteczkach i łatwo jest zapomnieć, że tak naprawdę potrzebujemy kontaktu z naturą i o tym, jaka ona jest potężna i piękna. Przynajmniej ja tak się czułam. Usiadłam na skale i zjadłam najlepsze jajko na twardo w moim życiu, ciesząc się zupełną ciszą, widokiem i spokojem.

Powrót był jeszcze fajniejszy, bo z górki, a ja byłam naładowana energią. Ruszyłam w dalszą drogę, przejeżdżając przez maleńkie wioski rybackie. Moim następnym celem było Dungeness Spit, piaszczysty cypel na północy półwyspu Olympia, o którym opowiedziała mi Leeann. Dojechałam, zaparkowałam i ruszyłam na kolejny szlak, tym razem prowadzący przez kawałek tylko lasu i wychodzący na plażę. Całość miała 8 km w jedną stronę, ale ja doszłam do połowy, bo było już dosyć późno. I znów, byłam sama, zdjęłam buty i szłam boso, a lodowata woda obmywała mi stopy. Teren ten jest rezerwatem przyrody i żyje tam wiele unikalnych gatunków ptaków. Jednak tym, co sprawiło mi najwięcej radość, było…

Maszeruję boso po szarym piasku, plaży pełnej kamieni i dziwnych roślin wyrzuconych przez morze, które wyglądają jak dwumetrowe, czerwone marchewki, dookoła mnie nie ma nikogo i nie widać końca półwyspu. Chcę dojść do końca, do latarni, ale obawiam się, że mogę nie zdążyć przed zachodem słońca, waham się więc – rzucić sobie wyzwanie, czy zrezygnować?

W tym momencie zauważam coś wystającego z wody kilka metrów od brzegu. Mrużę oczy, próbując dojrzeć, co to – wygląda jak kawałek drewna, pal wystający z wody. Jednak w miarę, jak się do niego zbliżam, udaje mi się dojrzeć oczy, nos i sypatyczną buźkę, przyglądającą mi się z uprzejmym zaciekawieniem.

„Foka!” myślę z niedowierzaniem. Prawdziwa, dzika foka! „Czeeść!” wołam, jednak niezbyt głośno, ale ona i tak chowa się pod wodę. Ogarnia mnie taka fala niedowierzania, zdumienia i radości, że z szerokim uśmiechem idę dalej. Dwie minuty później foka pojawia się znowu, jakby zagrzewając mnie do walki.

Idę jeszcze kilkanaście minut, po czym decyduję się na powrót, żeby zdążyć przed zachodem słońca.

Doszłam do połowy półwyspu. Przeszłam do połowy i z powrotem, więc i tak zrobiłam 8 km. Wróciłam szczęśliwa do ‘mojego’ auta i ruszyłam do Port Townsend, gdzie miałam zapewniony nocleg u koleżanki Leeann, Nicole.

Miałam około 3 godziny do zagospodarowania w Port Townsend, które jest maleńkim, nadmorskim miasteczkiem (9 tys mieszkańców), z mnóstwem sklepików i księgarń przy głównej ulicy. Zaparkowałam nieopodal centrum i weszłam do pierwszego lepszego sklepu z używanymi ciuchami, żeby trochę się rozgrzać i popatrzeć. Bardziej z ciekawości, bo mój plecak i tak jest napchany do granic możliwości, więc żeby nabyć nowe ubrania, musiałabym się czegoś pozbyć, a w tym momencie mam wszystko, czego mi potrzeba.

Byłam głodna i nie bardzo wiedziałam, gdzie najlepiej i najtaniej zjeść. Znalazłam Waterfront Pizza, miejsce, które jest bardzo polecane ze względu na pyszną pizzę. Kosztowała prawie 12$, ale pomyślałam, że zjem połowę i drugie pół będę miała na następny dzień. Jednak czas oczekiwania wynosił 45 minut, zrezygnowałam więc i ruszyłam dalej. Zajrzałam do aplikacji TripAdvisor, szukając fajnego miejsca i natknęłam się na Boiler Room z bardzo pozytywnymi opiniami. Przystanęłam, żeby włączyć GPS i znaleźć to miejsce, spojrzałam w lewo by sprawdzić, gdzie jestem, i okazało się, że to właśnie to miejsce. Więcej mi nie potrzeba, by docenić taki zbieg okoliczności, weszłam więc bez wahania.

Za ladą młody chłopak nalewał zupę do miski i od razu zapytał mnie, skąd jestem i skąd przybywam. Opowiedziałam mu po krótce i zapytałam, co mają do jedzenia i ile kosztuje. Okazało się, że zupa jest za darmo. Podobnie jak kawa, woda i różne środki higieny. Były też apetycznie wyglądające ciastka za dolara, poprosiłam więc o zupę i takie ciastko i dałam mu 5$, bo to miejsce prowadzone przez organizację pozarządową, opierające się na darowiznach.

Boiler Room (https://www.facebook.com/The-Boiler-Room-128618683859281/) to miejsce zrzeszające lokalną młodzież oraz ludzi w potrzebie, oferujące im miejsce do tworzenia sztuki, muzyki i wszelkiego rodzaju kreatywnych czynności. Idealne miejsce dla biednych podróżników, szukających ciepłego posiłku – nie, żebym ja była aż tak spłukana, ale cieszę się, że tam zaszłam, bo poznałam fajnych ludzi. Jedna dziewczyna, która wyglądała, jakby dawno nie miała stałego domu, siedziała przy stoliku ze swoim dzieckiem smacznie śpiącym w wózku obok i wyciągała z siatek różne smakołyki – pomidory, kiszoną kapustę, sałatę, kolendrę – i radośnie częstowała wszystkich dookoła, mnie również. Na skrawku papieru napisałam jej przepis na pierogi z kiszoną kapustą, który znam już na pamięć (w ciągu miesiąca ulepiłam około 150 pierogów w trzech różnych stanach), zjadłam moją zupę i ciastko, posłuchałam, jak trzech chłopaków gra na gitarach i ruszyłam w dalszą drogę, przed wyjściem kupując jeszcze trzy ciastka – w normalnym sklepie kosztowałyby ze 4$.

Nie bardzo miałam co ze sobą zrobić przez następną godzinę, wszystkie sklepy były już zamknięte, ale przechodząc obok pewnego hotelu zobaczyłam znak wskazujący na schody prowadzące w dół, informujący o znajdującym się tam sklepie. A co tam, pomyślałam, poszwendam się w ciepłym sklepie przez godzinę przynajmniej.

Zeszłam na dół, gdzie faktycznie był miniaturowy sklepik z różnościami, ani żywej duszy, tylko starszy pan siedzący w pomieszczeniu obok, wyglądającym jak pokój do masażu, z tym że na łóżku stały złote miski.

Pan podniósł się z krzesła, przywitałam się z nim i powiedziałam, że zeszłam na dół, bo nie mam co robić przez następną godzinę. On pokazał mi swój sklep i wyjaśnił, że przez całe życie kolekcjonował i tworzył różne rzeczy, a teraz postanowił otworzyć malutki sklepik, żeby się tym dzielić. Okazało się, że ma 67 lat, a złote miski służą do masażu dźwiękiem. Zaintrygowana zaczęłam wypytywać go o szczegóły, a on zaprosił mnie do pomieszczenia z łóżkiem do masażu, polecił usiąść na pufie i zademonstrował, jak działają owe miski. To tak naprawdę misy, bo były one całkiem duże – i nazywają się Tybetańskie Misy Dźwiękowe (https://pl.wikipedia.org/wiki/Misa_d%C5%BAwi%C4%99kowa), a po angielsku „Tibetan Singing Bowls”, czyli dosłownie „śpiewające”. Pan Ron uderzał w nie, a one wydawały niesamowity dźwięk i wibracje. Polecił mi zamknąć oczy i wsłuchać się w te dźwięki, a ja poczułam głęboki spokój i błogość. Takie misy są bardzo pomocne przy medytacji, o której Ron opowiedział mi z pasją i szczegółami. Kiedy klient przychodzi do niego na masaż, kładzie się na łóżku, a on stawia misy na poszczególnych częściach ciała i wprawia je w wibracje. Wyobrażam sobie, jak relaksujące i błogie musi to być uczucie.

Nasza pogawędka schodziła na coraz to głębsze tematy, o religii, duchowości, a przede wszystkim medytacji, której zawsze chciałam się „nauczyć”. Ron podzielił się ze mną chyba całą wiedzą, jaką miał na ten temat, a najfajniejsza porada, jaką od niego usłyszałam to „Przytul drzewo”, przy następnej wizycie w lesie. Godzina zleciała mi szybciutko, pożegnaliśmy się uściskiem i ruszyłam dalej.

Był to długi i intensywny dzień, a jego zwieńczeniem było poznanie Nicole i Lisy, dwóch kobiet po pięćdziesiątce, które zaprzyjaźniły się w momencie, gdy każda miała trójkę dzieci i mężów od 30 lat. Stwierdziły, że są dla siebie stworzone a ich mężowie są nieudacznikami, wzięły więc rozwody i zamieszkały razem, zmieniając zupełnie swoje życie i stając się dużo szczęśliwsze. Przez dwie godziny prowadziłyśmy ożywioną rozmowę i znów czułam wdzięczność za to, że los rzucił mi tych ciekawych i inspirujących ludzi na moją drogę. Spałam na materacu na poddaszu, pod pięcioma kocami, słuchając silnego, nadmorskiego wiatru szumiącego za oknem.

Rano wstałam i ruszyłam do Fort Worden, pięknego parku w Port Townsend, i na kawę do kawiarni byłego męża Nicole. Przeszłam się też nad wodę, i znowu widziałam foki. Zbierało się na deszcz, ruszyłam więc do Marrowstone Island, wyspy, którą polecił mi Aaron, mój host z Seattle.

Dojechałam na jej koniuszek i poszłam na plażę. Wiatr był niesamowicie silny, niebo stalowoszare, ale jeszcze nie padało. Nie spotkałam ani jednego człowieka! Nacieszyłam się pięknym widokiem – nigdy nie mogę nadziwić się, jak różne mogą być plaże na świecie. Ktoś kiedyś stwierdził, że plaże są nudne, bo zawsze woda, piasek i tyle. A jednak kiedy porównuję plażę z Dominikany z plażą na Półwyspie Olimpijskim, są to dwa różne światy. I plaże wcale nie muszą być nudne J

Wróciłam do domu Leeann i zabrałyśmy się za robienie pierogów z kiszoną kapustą. Wieczorem przyszła Cathy, Carla oraz syn Leeann ze swoją dziewczyną. W niedzielę Leeann nadal pracowała nad swoim „kazaniem”, a ja poszłam na marsz z Cathy. Po południu pojechałyśmy do kościoła.

I teraz trochę o tym kościele. Jest to Community for Interfaith Celebration, to stowarzyszenie ludzi wyznających różną wiarę. Są tam więc katolicy, chrześcijanie, buddyści, Żydzi, ateiści… ich coniedzielne spotkania traktują o różnych aspektach życia i wiary, bardziej próbując edukować na temat innych wyznań i prowadząc do poszerzania wiedzy, akceptacji i tolerancji. Odłam powstał w 1973 roku jako stowarzyszenie Chrześcijan, ale z biegiem czasu otworzyło się na inne wyznania. Celebrują wspólnotę, otwartość i tolerancję.

Spotkanie wyglądało następująco: około 40 osób w różnym wieku (niesamowicie miłych, nie znali mnie, więc przedstawiali się, pytali skąd jestem, itd.) zasiadło na krzesłach w dużym kręgu. Leeann przygotowała mnóstwo informacji na temat hinduskiego święta światła, Diwali, które przypomina nasze Bożenarodzenie. Z pomocą kilku osób przedstawili historię tego święta, żeby było bardziej interesująco dla dzieciaków. Śmiechu było co nie miara, gdy przebrani za hinduskich bogów dorośli z pasją odgrywali małe scenki. Następnie dzieci przeszły do innego pomieszczenia, a Leeann rozpoczęła swoje „kazanie” na temat Diwali, dobra i zła i ich postrzegania, rzucając pytania do wszystkich zebranych. Rozdała również kilka ciekawych cytatów na ten temat, zmuszając wszystkich do refleksji i zachęcając do podzielenia się myślami. Później można było również zapalić świeczkę w wybranej intencji, zapaliłam jedną na zdrowie mojej rodzinki i w podziękowaniu za wszystkie cudowne rzeczy, które zobaczyłam w ciągu ostatniego tygodnia. Później było jeszcze trochę śpiewania, ogłoszenia, i tyle. Trafiłam akurat na dzień, kiedy przyszedł fotograf z lokalnej gazety i wylądowałam na jej okładce kilka dni później – w tym wydaniu pisali artykuł na temat tego kościoła.

W poniedziałek poszłam rano z Sonią na plażę, pozdrawiając po drodze jelenia. I znowu inna plaża, tym razem kamienista, ze spokojnym lustrem zimnej wody. Po powrocie o domu dokończyłam sprzątanie całego domu, żeby następny dzień mieć już wolny. Wieczorem siedziałam z książką na kanapie, a Leeann ze swoim tabletem, a w piekarniku piekło się świeże muesli.

We wtorek zapakowałam mój plecak, wielką torbę granoli oraz słoik z masłem migdałowym, które podarowała mi Leeann i po południu pojechałyśmy do Nisqually Wildlife Refuge, rezerwatu przyrody znanego z mnóstwa gatunków ptaków. Pięknie tam było – widziałyśmy orły, jastrzębie, mewy, i inne ptaki, których nazw po polsku nie znam. Po przejściu 8 km pojechałyśmy do Cathy, u której miałam spać, ponieważ szczęśliwym zbiegiem okoliczności jechali następnego dnia rano do Portland i mogłam się z nimi zabrać. Cathy przygotowała pyszną kolację, ucztowałyśmy więc we trójkę. Później, siedząc przy kominku gadałyśmy kolejne 2 godziny, aż nadszedł czas na pożegnanie z Leeann. Cieszyłam się, że udało mi się spotkać tak ciekawą, inspirującą osobę, dzięki której nauczyłam się kilku ważnych lekcji życiowych.

Następnego dnia ruszyliśmy do Portland, ale o tym w następnym wpisie. Podsumowując mój pobyt w stanie Washington – słyszałam dużo pozytywnych rzeczy na jego temat, ale nie spodziewałam się aż takiego zapierającego dech w piersiach piękna, przyrody i stylu życia. Nacisk kładziony na dbanie o środowisko, zachowanie dzikiej fauny i flory, szacunek do natury, zdrowie jedzenie, recycling, wspieranie lokalnych produktów, i to nie w stylu hipsterskim, na pokaz, jako nowy trend – tylko jako normalny styl życia. To mi się bardzo podobało, podobno całe Zachodnie Wybrzeże jest takie. Aktywność ludzi, którzy kiedy tylko mogą udają się na hiking, kempingi, narty, kajaki, wycieczki, doceniając to, co ich otacza i korzystają z uroków natury. Zdecydowanie chcę tam wrócić, mam otwarte zaproszenie od Leeann na przyszłość, podobnie do Seattle, na pewno więc spróbuję pojechać tam ponownie, na dłużej, by poodkrywać więcej cudownych zakątków.

Źródło:
https://magdameetsworld.wordpress.com/2015/11/17/o-pieknym-wieczniezielonym-stanie-waszyngton/