O tym, jak znalazłam się na Dominikanie… na miesiąc

O tym, jak znalazłam się na Dominikanie… na miesiąc

DCIM101GOPRO

Budzę się po średnio przespanej nocy w gorącym namiocie, wychodzę na zewnątrz i widzę Diane z papierosem (to pierwsza rzecz, którą robi rano) siedzącą przy stole na dworzu, jeszcze jest cicho, ale zaraz wszyscy wstaną. Witam się z nią i idę to toalety, która oznacza maleńkie pomieszczenie z kibelkiem bez sedesu, dziurką w ziemi będącą spływem od prysznica i zasłonką prysznicową zamiast drzwi. Zaraz po tym zabieram się za robienie kawy, co otwiera dla mnie bramę do serc wszystkich zaspanych dusz, które powoli wywlekają się ze swoich namiotów i dołączają do Diane siadając przy stole. Jeszcze nikt nic nie mówi, najpierw trzeba napić się kawy. W końcu jest 6:30 rano. Dopiero po pierwszych łykach oczy otwierają się szerzej, zaczynają się jakieś rozmowy.

Tak rozpoczynał się mój dzień przez ostatni tydzień, mój pierwszy tydzień na Dominikanie. Przyleciałam w ramach HelpX, help exchange, pracować dla Diane i Paul’a ok. 6 godzin dziennie w zamian za zakwaterowanie i jedzenie. Na cały miesiąc, bo ja nie lubię gdzieś jeździć na krócej. Podczas pierwszego tygodnia byliśmy w Las Terrenas, gdzie mieści się ich szkoła nurkowania. Malutka, z warunkami bardzo spartańskimi, ale przytulna. Tego samego dnia, kiedy ja dojechałam, przyjechało też 15 wolontariuszy z Peace Corps. Peace Corps to amerykański program wolonariatu, wysyłający młodych ludzi w różne strony świata na dwuletnie programy. Na Dominikanie jest ich około 200, rozsianych po całej wyspie i zajmujących się głównie edukowaniem najbiedniejszych mieszkańców na temat zdrowia, higieny, poczucia własnej wartości, przedsiębiorczości itd. Szkoła nurkowania Diane i Paul’a oferuje bardzo atrakcyjną zniżkę właśnie dla nich, dlatego zjechali się, żeby w 4 dni zdobyć licencję nurkowania. Tyle osób, a trzeba było nakarmić wszystkich. Pomagałam więc przy gotowaniu, krojeniu, podawaniu i sprzątaniu, widocznie dobrze, bo po trzech dniach Diane i Paul grozili, że mi zabiorą paszport bylebym tylko nigdy nie wyjechała. Zaoferowali mi też próbne nurkowanie za darmo! Nawet się nie spodziewałam takich obfitości, kiedy tu jechałam. Już pierwszego dnia poszłam z chłopakami pływać z rurką, tak samo jak trzeciego i wczoraj. Wczoraj płynęłam nad chłopakami, którzy nurkowali z butlą i popłynęliśmy do wraku, który jest niedaleko od brzegu. Fajnie było patrzeć sobie na nich z góry i zaczęłam bardziej się relaksować (bo wcześniej zawsze się stresowałam, że dotknę rafy koralowej przez przypadek i ugryzie mnie jakiś potwór) i cieszyć pływaniem. Woda jest taka słona, że nawet nie trzeba się wysilać. Szczerze mówiąc, taka zmiana po zatłoczonym, szalonym Nowym jorku bardzo mi się spodobała. Mieszkania moich przyjaciół są tak zagracone najróżniejszymi pierdołami, których nawet nie używają, że człowiek czuje się przytłoczony. Dlatego jak tu przyjechałam to bardzo odczułam tę zmianę – oni mają może ze dwa, trzy garnki, trzy patelnie, odliczoną ilość talerzy i kubków. Jak dowiedziałam się, że ma przyjechać tyle amerykańskich wolontariuszy to trochę zwątpiłam – i my wszyscy do tej jednej małej łazieneczki? Okazało się, że oni są zaprawieni w boju. Nie było żadnego narzekania, marudzenia, rozpieszczonych panienek – nawet pierwszej nocy, kiedy była potworna burza i zalało ich wszystkich w namiotach. Pomagali mi przy myciu naczyń w wielkiej plastikowej misce na dworzu, zawsze dziękowali, jak im przynosiłam jedzenie i sprzątałam, czułam się naprawdę doceniona. Niektórzy z nich żyją w jeszcze gorszych warunkach i cieszyli się na normalny prysznic. Poza tym, jak już dojdziesz na plażę, zapominasz o wszelkich niedogodnościach. Plaża jest cudowna. Palmy, niebieska, ciepła woda, słońce i drobny piasek. Ludzie są mili, nie nachalni, czuję się bezpiecznie. Paul jest guru nurkowania. Ma taką wiedzę, że wie wszystko – a jak czegoś nie wie, to znaczy że nie było to warte zapamiętania. Cieszy się też dużym autorytetem wśród wszystkich, jest śmieszny, rzuca dowcipami i jest dobrym człowiekiem. Diane też jest z Wielkiej Brytanii, ma około 60 lat i jest książkową brytyjką, z londyńskim akcentem i przede wszystkim bardzo angielskim poczuciem humoru. Z początku może wydawać się trochę oschła i niedostępna, ale po czasie się otwiera i jest naprawdę ciepłą i opiekuńczą osobą. Audrey też tu pracuje, jest profesjonalnym nurkiem i szefem kuchni… gotowała takie dania (z moją pomocą) dla tych wolontariuszy, że posiłki były jedynymi momentami ciszy, bo tak im smakowało. Oprócz szkoły nurkowania w Las Terrenas mają jeszczę kafejkę w Las Galeras, o której napiszę więcej, jak już tam dojadę…co może nastąpić nawet jutro

Żródło:
www.magdameetsworld.wordpress.com/2015/07/08/o-tym-jak-znalazlam-sie-na-dominikanie-na-miesiac

Coney Island i Mermaid Parade

Coney Island to ten półwysep z plażą i parkami rozrywki, gdzie mieszkają prawie wszystkie nowojorskie „Ruski”. Jadąc linią metra Q w tym kierunku można nasłuchać się rosyjskiego za wszystkie czasy, poprzeplatanego może ukraińskim. Znałam Coney Island z filmów, dlatego tak bardzo chciałam tam pojechać.

Nazwa pochodzi od Holenderskiego (bo Holendrzy kiedyś zajmowali te tereny, na początku okresu kolonizacji) i oznacza Króliczą Wyspę, ponieważ dawniej było na niej mnóstwo tych zwierząt. Kiedyś to w ogóle była wyspa, ale w wyniku melioracji połączyła się ze stałym lądem.

Na Coney Island znajduje się długa na 4 km plaża oraz słynny park rozrywki. Pamiętacie film Requiem dla Snu?

To właśnie Coney Island. Albo film New York, I Love You?

Ja wybrałam się na Coney Island jeszcze jak było zimno, co było dobrym pomysłem, bo uniknęliśmy tłumów. Można iść na hot doga i piwo, pospacerować, popatrzeć na ludzi, pójść na atrakcje w wesołym miasteczku (może w odwrotnej kolejności). Latem Coney Island się zapełnia i jest pełne ludzi, a w czerwcu przy Brighton Beach odbywa się Mermaid Parade, czyli Parada Syren.

Świętuje się wtedy początek lata, tradycja sięga 1983 roku. Parada oddaje hołd czasom świetności Coney Island, czyli na początku XX wieku, kiedy było najważniejszym parkiem rozrywki i ściągało mnóstwo mieszkańców Nowego Jorku i okolic. Parada utrzymywana jest w klimacie Mardi Grass (takie Mardi Grass, co teraz się świętuje w Nowym Orleanie), totalne szaleństwo i miszmasz.

To była najbardziej dziwaczna i bez sensu parada, jaką dotychczas widziałam. To znaczy, że po prostu nie było dużo sensu – ludzie poprzebierani za syreny, bogów morskich, pingwiny, cuda na kiju, tańczący sobie radośnie i nie przejmujący się niczym. Dlatego tak mi się podobała! Każdy sobie, wszyscy zadowoleni. Szkoda, że w tym roku pogoda nie dopisała – chociaż nie przeszkadzało to nikomu. Oto filmik, polecam zwrócić uwagę na małe szczegóły, Rodzinkę Pingwinów, parę z garniturami zrobionymi z biletów do metra, etc.

Holi, czyli festiwal kolorów – na Manhattanie

Zawsze chciałam przeżyć taki festiwal kolorów, a jako że na razie nie mam w planach podróży do Indii, to bardzo ucieszyłam się, że odbędzie się w Nowym Jorku.

Holi to święto radości i wiosny, miłości i przyjaźni. Na bardziej pozytywnym festiwalu nie byłam nigdy – wszyscy mieli uśmiechy na twarzach, kubki z kolorowym proszkiem w rękach i obrzucali się radośnie i beztrosko. Zero alkoholu!

Nawet nie musiałam kupować kolorów dla siebie – wystarczyło że weszłam w tłum w mojej białej koszulce, a po 10 sekundach byłam cała kolorowa. Pozytywne wibracje, ogólna beztroska i radość, połączone z koncertami i występami szkół tańca, w rytmie hinduskiej muzyki. Festiwal był oczywiście za darmo, zorganizowany przez NYC Bhangra, nowojorską szkołę tańca Bhangra.

Poza całym festiwalem, który był świetny, akurat tego dnia poznałam całą ekipę ludzi z Couchsurfing’u, którzy spotkali się, żeby razem poobrzucać się kolorami. Miałam bardzo dobre doświadczenie z CS z Gran Canarii, więc w ciemno poszłam na to spotkanie, wiedząc że na pewno kogoś fajnego poznam. No i poznałam, całą kupę ludzi – rano nie miałam żadnych znajomych w Nowym Jorku, a wieczorem miałam ich już z 30. Po Holi wszyscy przenieśli się do Ray’a, który mieszka w Long Island City i organizował grilla na dachu budynku, w którym mieszka – z pięknym widokiem na Manhattan.

Nie zawiodłam się – chociaż zawsze znajdą się ludzie, którzy spotkania CS traktują jako okazję do randkowania, są też ludzie, którzy po prostu chcą poznawać innych z całego świata. Atmosfera zawsze jest fajna, bo każdy przyjechał z innego kraju, w innym celu i jest na innym etapie życiowym.

Bogatsza o cudowne wspomnienia z Holi i o kilkunastu nowych znajomych, nie mogłam być szczęśliwsza. Staram się nagrywać wszystko moją GoPro i później coś z tego tworzyć… więc z Holi też zrobiłam 🙂

Żródło:
www.magdameetsworld.wordpress.com/2015/05/22/holi-czyli-festiwal-kolorow-na-manhattanie

O tym, że Ameryka to kraj możliwości.

O tym, że Ameryka to kraj możliwości.

statue-of-liberty-1045266_1280

Tak sobie ostatnio pomyślałam, że przyleciałam do Nowego Jorku raptem dwa i pół miesiąca temu i w tym czasie przeszłam drogę od codziennego porannego sprzątania trzypiętrowego hostelu, jego trzech łazienek i KIBLI, zaprzyjaźniając się przy tym z sympatyczną MYSZKĄ mieszkającą w kuchni na najwyższym piętrze i znoszenia niektórych gości, co to ich mama nie nauczyła, że trzeba żyć w jakiejś mniej więcej czystości; poprzez serwowanie puddingu ryżowego w popularnym miejscu w SOHO na Manhattanie, męce przy wiecznie powtarzających się pytaniach klientów i podawaniu im tysiąca próbek do posmakowania, stosowania się do miliona przepisów, regułek i zasad wprowadzonych przez pedantycznego, ale sympatycznego właściciela, aż do bycia główną i jedyną osobą od marketingu w małej firmie na Long Island i budowania stron WWW, uczenia się Photoshopa, pozycjonowania strony, kampanii marketingowych na Facebooku i wdrożenia się w temat wózków elektrycznych i inwalidzkich wysokiej klasy dla starszych ludzi.

No, przeczytać to jedno długie zdanie w krótkim czasie odzwierciedla dokładnie tysiąc rzeczy, które mi się przytrafiły w tak krótkim czasie.

Jak to się wszystko stało? Trzeciego dnia po przyjeździe pojechałam na Long Island odwiedzić rodzinę kuzyna mojego dziadka, którzy poopowiadali mi trochę o życiu tutaj i możliwościach. Zachęcona perspektywą sukcesu znalazłam ofertę pracy w kafejce na Manhattanie – w końcu trzeba mierzyć wysoko – zadzwoniłam, poszłam na rozmowę i piątego dnia mojego pobytu w Nowym Jorku zaczęłam pracować. Oprócz tego mieszkałam w tym hostelu, gdzie nie musiałam płacić za spanie, bo sprzątałam. Przez pełen uroku miesiąc rano sprzątałam, a po południu pracowałam przy podawaniu Rice Puddingu w 21 smakach (o matko jaki pyszny!). Właściciel tego miejsca ma lekkie OCD, czyli pewnie jakiś to zespół pedantyzmu powiązanego z zespołem natręctw, nie mam pojęcia, ale wszystko tam jest czyściutkie, opisane, ma swoje miejsce itd. Przez to pewnie wygląda, jakby miało rok a nie dwanaście. Wystąpiło nawet w filmie Hitch – fajnie, co?

Zazwyczaj wstawałam rano, sprzątałam, i jak pogoda pozwalała to wybierałam się jeszcze na szybki spacer po Manhattanie i do pracy. Dojeżdżałam metrem i bardzo to polubiłam, różnorodność ludzi, hałas, opóźnienia… Ma swój urok. Po tym, jak dostałam pierwszą wypłatę czułam się jak królowa, zamiast chleba tostowego z tanią podróbką sera nakupowałam sobie takich dobroci, że miałam żarcia na tydzień.

Poza tym nic nie wyrazi mojej satysfakcji z pierwszych zarobionych dolarów : )

No, ale wróćmy do tych możliwości.

Pewnego zimowego (a jakże) dnia wybrałam się w poszukiwaniu butów na Manhattan. Wbrew pozorom można tam wyhaczyć dobre okazje (bo nie o butach będę pisać, później je kupiłam za 20$ przecenione z 80$, na Manhattanie właśnie).

Było to tak.

Chodzę po Broadwayu, bo tam najwięcej sklepów, i szukam, szukam, szukam, i nic znaleźć nie mogę. Jest zimno, jestem strasznie głodna, a najbardziej ze wszystkiego to mi się chce siku… Szukam więc jakiegoś miejsca, najlepiej knajpki z jedzeniem, to by były dwie pieczenie na jednym ogniu.

Na rogu jest Starbucks, taki duży, że by nie zauważyli, że wlazłam z zewnątrz i nie jestem klientką. Wchodzę więc i prawie biegnę w stronę toalet i ustawiam się w pięcioosobowej mieszanej kolejce. Stoję oparta o ścianę, a facet, który stoi przede mną, mówi do mnie, że toaleta się zepsuła i jest tylko jedna, dlatego taka kolejka. No cóż, przynajmniej ciepło w środku jest.

Po chwili ten sam facet zagaduje do mnie i zaczyna mi coś opowiadać. A Nowy Jork pełen jest dziwnych ludzi i osobistości, o czym uprzedzało mnie mnóstwo osób, więc spokojnie go słucham. Mówi, że jest profesjonalnym fotografem przedmiotów i tak sobie chodził cały dzień po Soho i szukał jakiś designerskich butików, których właściciele chcieliby sfotografować swoje produkty, żeby wrzucić je na stronę internetową itd. I nic nie mógł znaleźć, bo nigdzie nie mógł spotkać osoby zajmującej się marketingiem, i czy ja może wiem, gdzie są jakieś takie miejsca w Soho. Odpowiadam mu, że nie wiem, bo nie jestem stąd, ale pewnie znalazłby dużo takich miejsc.

On na to, że myśli, że chyba lepiej by mu to wyszło, gdyby po prostu dzwonił do nich i próbował skontaktować się z kimś od marketingu, ale nie ma czasu i potrzebuje kogoś, żeby to robił za niego. I potem pyta:

– Myślisz, że ty byłabyś w stanie to robić?

E, czy on właśnie zaproponował mi pracę, czy jest jakimś zboczonym mordercą, który mnie zabije? Nigdy nie wiadomo. Spoglądam na niego nieufnie, a on spokojnie mówi „no, jak chcesz to chodź usiądziemy, mam tu komputer i pokażę ci moją stronę internetową, portfolio itd” i pokazuje na swojego MacBooka na stoliku nieopodal.

No dobra, mówię, w Starbucksie jest masa ludzi, więc nie weźmie i mnie nie zabije przy tych wszystkich klientach, to co mi zaszkodzi usiąść i popatrzeć, zawsze mogę uciec.

Okazało się, że to faktycznie normalny fotograf z rodziną i trójką dzieci, dał mi swój telefon i zadzwoniłam przy nim do chyba sześciu sklepów, żeby zapytać czy nie potrzebują fotografa do swoich produktów właśnie. On mówi „będziesz moją asystentką, możesz zajmować się instagramem i mi pomagać, ile chcesz, 15$ za godzinę? Nie ma problemu.

I generalnie wyszłam ze Starbucksa i się śmiałam, że wchodzisz tam na siku i wychodzisz z pracą. Wiedziałam od początku, że się na to nie zdecyduję, bo miałam na horyzoncie inną ofertę pracy, właśnie tą na Long Island. Ale przygoda fajna, po tym to już byłam gotowa na wszystko w Nowym Jorku.

Jesli Twoje marzenia Cie nie przerazaja, to znaczy ze nie sa wystarczajaco wielkie.

Źródło:
www.magdameetsworld.wordpress.com/2015/04/23/o-tym-ze-ameryka-to-kraj-mozliwosci

Brooklyn Bridge.

Brooklyn Bridge.

brooklyn

Dlaczego w ogóle Most Brookliński jest taką ikoną, i czemu owiany jest taką legendą? Nawet nie jestem pewna, ale już przed przyjazdem do NY wiedziałam, że bardzo chcę nim przejść.

Został zaprojektowany przez niemieckiego imigranta, Johna Roeblinga, który w czasie budowy rozchorował się bardzo, dostała mu się jakaś gangrena do stopy i nie był zbyt zdatny do pracy. Przekazał więc pałeczkę swojemu synowi, który również rozchorował się w którymś momencie, jednak z innego powodu – choroby związanej z pracą pod ciśnieniem (dosłownym). Robotnicy musieli pracować w specjalnych kabinach pod wodą, co prowadziło do wieli powikłań i szkód w ich organizmach. Później nadzorował konstrukcję mostu ze swojego mieszkania z widokiem na budowę, a jedyną osobą, której wydawał polecenia i instrukcje była jego żona, Emily. Emily cieszyła się bardzo dużym szacunkiem wśród robotników i przez 11 lat nadzorowała prace nad mostem. Nieźle, co? Niektórzy uważają ją za pierwszą kobietę inżyniera.

Most został oddany do użytku 24 maja 1883 roku i z tej okazji wyprawiono całkiem huczną imprezę. Już samego pierwszego dnia 1800 pojazdów przekroczyło rzekę tym mostem oraz 150300 osób. Kto był zupełnie pierwszą osobą, która przeszła Brooklyn Bridge? Oczywiście Emily, a jakże. Jej mąż nie dał rady, wkrótce potem umarł.

Sześć dni po otwarciu mostu rozeszła się plotka o jego możliwym zawaleniu, więc wybuchła ogromna panika, w wyniku której zginęło około 12 osób. Żeby ukrócić nieprawdziwe informacje, jeden ze słynnych dyrektorów cyrkowych postanowił przeprowadzić 21 słoni, aby udowodnić stabilność mostu.

Przez kilka pierwszych lat istnienia był to najdłuższy most wiszący na świecie. Łączył dwa miasta – Nowy Jork oraz Brooklyn, który kiedyś był miastem, a nie dzielnicą.

Oto kilka najciekawszych faktów na temat Brooklyn Bridge:

Całkowity koszt budowy trwającej 14 lat wyniósł około 15 mln dolarów. Pracowało przy niej 600 ludzi. Osoby zaangażowane w budowę, czyli inżynierowie, robotnicy, stolarze, malarze, itd. Zarabiali od 1.75$ – 4$ dziennie. Podczas budowy mostu zginęło około 20 osób.
Most szybko stał się sensacją kulturalną. Georgia O’Keeffe, Andy Warhol i dziesiątki innych artystów wykorzystało budowlę w swoich pracach, podobnie jak fotografowie czy dokumentaliści, poeci, reżyserowie, pisarze, piosenkarze.

W każdym razie, bardzo chciałam go zobaczyć. Wybrałam się wiec pewnego dnia i przeszłam nim od strony Brooklynu na Manhattan. Było bardzo zimno, ale słonecznie, więc Dolny Manhattan prezentował się pięknie. Pierwszą rzeczą, na którą zwróciłam uwagę byli oczywiście turyści, którzy robili sobie zdjęcia z mostem w tle, czy to selfies czy nie.

Potem stwierdziłam, że nie jest on wcale taki duży, jak myślałam. Spodziewałam się, że będzie ogromny, ale porównując do innych mostów łączących Brooklyn z Manhattanem, Brookliński nie wydaje się potężny. Jednak uczucia, które towarzyszy wchodzeniu na most nie da się porównać z niczym. Byłam tak podekscytowana że uśmiechałam się jak głupia, chociaż byłam sama. Sam most jest niesamowity i w dodatku widoki z niego są cudowne. Widać Manhattan Bridge w całej okazałości, widać Dolny Manhattan z nowowybudowanym One World Trade Center, widać nawet Statuę Wolności z daleka. Każdy, kto przyjeżdża do Nowego Jorku, powinien przejść tym mostem chociaż raz. Można znaleźć masę kłódek z wygrawerowanymi inicjałami zakochanych, tablice pamiątkowe informujące o zasługach robotników oraz Emily.

Źródło:
www.magdameetsworld.wordpress.com/2015/03/05/brooklyn-bridge

3…2…1… Start!

3…2…1… Start!

most

Ośmiogodzinna podróż z linią Norwegian przez ocean okazuje się całkiem znośna, mimo że to tania linia lotnicza. Jest i monitor, sporo filmów do wyboru, wystarczająco miejsca na nogi, a jeśli ktoś wykupił posiłek na pokładzie to może się i najeść i napić. Ja nie wykupiłam, bo mi szkoda pieniędzy (ponad 100 zł), kochana mamuśka zrobiła mi milion kanapek którymi raczyłam się po drodze. Bez problemu można wnieść na pokład samolotu jedzonko, a przy kontroli już u celu też nikt mi nie sprawdzał, co mam w torbie.

Specjalnie wykupiłam za to miejsce przy oknie z cichą nadzieją, że przy lądowaniu będzie widać Manhattan. Widać było, ale z bardzo daleka, więc bez szału : ) Po wylądowaniu trzeba było poczekać w długiej kolejce po pozwolenie na wjazd, sympatyczny pan zapytał mnie o cel mojej podróży, na ile czasu chcę wjechać do Stanów, z kim, „Alone?? No boyfriend, family?” ile mam środków na podróż, po czym dał pieczątkę i pozwolenie na pobyt do… sierpnia! Nie zwyczajowe 3 miesiące, więc ucieszyłam się niezmiernie i po tym jak życzył mi powodzenia odeszłam z wielkim bananem na twarzy (zaraz musiałam się wrócić, bo okazało się, że nie wzięłam od niego mojego paszportu).

Poszukałam AirTrain, który dowiózł mnie na Jamaica Station, skąd miałam wziąć jedną z dwóch lini – J lub Z (zastanawiam się, czy pseudonim Jay-Z nie wziął się przypadkiem od tego, w końcu on z Brooklynu jest), żeby dojechać do mojej stacji. Podróż z lotniska kosztowała łącznie 7.50$, nie jest tak źle. Dotarłam do hostelu, w którym będę pracować w zamian za zakwaterowanie przez najbliższy miesiąc i powitał mnie tam Sharif, który razem z Russelem prowadzą 3 takie domy wynajmujące pokoje na Brooklynie. Dom ma 3 piętra i piwnicę. Sharif pogadał ze mną chwilę i umówiliśmy się na następny dzień, żeby mi wszystko wytłumaczył.

Dzisiaj, mimo że mogłam spać do 12, obudziłam się o 8:40, bo byłam głodna i podekscytowana. Wstałam więc i ruszyłam do najbliższego Grocery Store, czyli po prostu sklepu po coś do jedzenia. Sharif powiedział mi, że nasza dzielnica jest hiszpańska, więc nie zdziwiłam się, że w sklepie usłyszałam mój ukochany język. Wydałam moje pierwsze dolary i wróciłam do „domu” oblodzonym chodnikiem pełnym worków na śmieci (teoretycznie w piątki służby porządkowe zabierają te śmieci, ale przez śnieg podobno wszystko działa gorzej).

W południe przyszedł Sharif i ostrzegł mnie, że dzisiaj ja nie będę nic robić, posprząta on a ja mam się tylko przyglądać. Pokazywał mi więc kolejno, co trzeba robić i jak, a że bardzo lubi rozmawiać, sprzątanie zajmowało mu strasznie dużo czasu, więc przy drugim piętrze przekonałam go, że mu pomogę i razem skończymy szybciej. Dowiedziałam się, że ten dom wynajmują od bogatego Żyda od maja zeszłego roku, latem mają full ludzi, Sharif urodził się w Ubekistanie, wychował w Rosji i jest w Stanach od trzech lat; uczę się więc przeklinać po rosyjsku – akurat dzisiaj była do tego dobra okazja.

Czekaliśmy na gościa, który miał przyjechać około 15, a potem mieliśmy pojechać po kartę SIM dla mnie i do polskiego sklepu, bo Sharif jest fanem naszej kuchni. Ten cały gość się trochę spóźnił, a po przyjeździe na miejsce zaczął strasznie wydziwiać, że mu się nie podoba, że chce gdzie indziej…jakiś Mohammed z Arabii Saudyjskiej. Łamanym angielskim coś tam narzekał, tłumaczył, szukał w telefonie, w końcu stwierdził, że znalazł inny hotel na Manhattanie i tam chce pojechać, ale nieogarnięty był totalnie, chociaż dorosły facet, więc Sharif powiedział mu, że go podwiezie na najbliższą stację metra i niech sobie jedzie. A on znów kręci nosem, wsiadamy do auta, Mohammed (czy jak mu tam było) szuka, czeka, w końcu wybąkuje, że chce jeszcze inny hotel, bo ten jest za daleko i on nie trafi. Sharif widać było, że był już mocno poddenerwowany niezdecydowanym i dziwacznym gościem, w końcu mówi mu, że go zawiezie na ten głupi Manhattan. Przez kolejne 10 minut Mohammed siedział cicho, Sharif tłumaczy mu, zdenerwowany, czemu nie lubi jeździć na Manhattan, bo zazwyczaj jeździ tylko po Brooklynie, że nie rozumie czemu on nie chciał zostać w jego hostelu, przeklinając po rosyjsku na pieszych i innych kierowców. Ja siedzę z tyłu, cichutko, i chociaż rozumiem jego zdenerwowanie, bo gość jest zupełnie z innej planety i wydziwia i ja w życiu bym go nie zawiozła do innego hotelu tylko zostawiła na metrze, w środku cała podskakuję z radości, bo zobaczę Manhattan trochę bardziej z bliska i to z samochodu. Po chwili chłopaki już sobie podają rękę i zaczynają wypytywać o rodzinę, życie i wszystkie inne pierdoły, więc topór wojenny zakopany. Przejeżdżamy przez Manhattan Bridge, więc siedzę z nosem wlepionym w szybę, Mohammed też się całkiem ekscytuje i każe mi robić mu fotki, bo to jego marzenie było zobaczyć ten most. Dojeżdżamy pod adres tego jego hotelu i okazuje się, że to w China Town! Sharif wysadza go z ulgą, że w końcu się go pozbywamy i idzie nakupować pełno chińskich chipsów o smaku krewetek korzystając z okazji. W drodze powrotnej opowiada mi o dziewczynie, którą poznał przez aplikację Tinder. Polega na tym, że osoby mające profil mogą przeglądać profile innych i te, które im się spodobają, przesuwają na ekranie w prawo. Jeśli druga osoba zrobi to samo z ich profilem, pokazuje się to obojgu jako dopasowanie i mogą rozpocząć rozmowę. Z tego co wiem Tinder jest megapopularny tutaj.

Kupiłam kartę SIM (co jest bardzo drogie w porównaniu z Malagą na przykład) i pojechaliśmy do polskiego sklepu wyposażonego lepiej niż jakakolwiek Żabka, w którym można kupić bigos, świeże dania typu pieorgi, pyzy, zupy; szynki, kiełbasy, sery, słodycze i chyba wszystko inne, co polskie i jadalne. I tym sposobem moim pierwszym obiadem w Stanach Zjednoczonych była polska zupa jarzynowa i sałatka warzywna.

Sam dom jest fajny, bardzo ciepły, ale standard no umówmy się nie jest wysoki. Ale cena za nocleg też jest odpowiednio niska jak na Nowy Jork podobno. Mi tam nie przeszkodzi nic, mieszkałam już w tylu miejscach, że gdzie mi dadzą łóżko, tam będzie mi dobrze. Trudno mi uwierzyć, że jestem na innym kontynencie, a tym bardziej w Nowym Jorku, gdzie każda ulica wygląda jak z filmu lub serialu, widziałam tych prawdziwych rabinów przechadzających się w dzielnicy żydowskiej, żółte taksówki, China Town. Jutro na pewno wybiorę się na trochę lepsze zwiedzanie niż dzisiaj, a póki co słuchając muzyczki z radyjka, które dał mi mój ukochany braciszek Jacuś pójdę spać, żeby odespać dobrze lot i pierwszy dzień mojej podróży w świat. Następnym razem napiszę trochę o tym, jak wybrałam się w roczną podróż tylko z bagażem podręcznym i o moim wiernym 23-letnim kompanie, który pojechał ze mną upchnięty w plecaku : )

Wiecej na Magdy blogu:
www.magdameetsworld.wordpress.com/2015/02/08/3-2-1-start