Niezły Meksyk pani Ewy.

Niezły Meksyk pani Ewy.

Meksyk-Ewa

Tarnowianka Ewa Pytel – Skiba od 12 lat mieszka w Meksyku. Wraz ze swoim mężem postanowiła założyć w tym kraju polskie biuro podróży „ME Tours Internacional” specjalizujące się w wycieczkach objazdowych i pobytach wypoczynkowych w najciekawszych zakątkach Morza Karaibskiego i Ameryki Południowej. Jak sama mówi, Meksyk stał się dla niej drugim domem, bo dom to ludzie, a nie mury.

Synowie odczuli dyskryminację
Pani Ewa przez kilkanaście lat pracowała w placówkach pocztowych na terenie Tarnowa. W tym czasie jej mąż Paweł, na co dzień wielki zapaleniec turystyki etnicznej, przebywał w Meksyku, gdzie pracował jako przewodnik. – Kiedy przyjechał po kilku miesiącach do Polski, był tak zauroczony Meksykiem, że za wszelką cenę chciał zabrać mnie tam ze sobą. Pojawiła się okazja, aby zatrudnić się w jednym z polskich biur podróży. Postanowiłam zaryzykować. Niewiele wiedziałam o Meksyku, mimo iż mój mąż jakiś czas przebywał w tym państwie. Z opinii, jakie przekazują media, mówi się, że to kraj biedny, w którym codziennie dochodzi do wielu przestępstw, a narkotyki sprzedają na co drugiej ulicy. Pamiętam dzień, w którym zaczęłam pakować nas do wyjazdu. W torbie znalazło się miejsce na talerze, łyżki, kołdrę, czy poduszki. Mąż patrzył na mnie z politowaniem, aż w końcu zapytał – po co ci to? Zabiorę cię do pierwszego lepszego sklepu w tym kraju i wszystko kupisz sobie na miejscu. Miał rację – śmieje się pani Ewa.

Wraz z nią do Meksyku udali się jej synowie, którzy właśnie kończyli drugą klasę gimnazjum. Konieczne było więc zapisanie ich do meksykańskiej szkoły, aby w nowym kraju mogli zakończyć edukację. – Mieli to szczęście, że w mieście, w którym się zatrzymaliśmy jest wielu Europejczyków. Samych Włochów jest ponad 12 tys. O Polsce ich koledzy nawet nie słyszeli. Synom nie było łatwo. Meksykańskie dzieci w szkole przezywali ich od „białych”. Nie byli zbyt przyjaźnie nastawieni. Co prawda moi chłopcy znali język angielski, ale hiszpańskiego musieli uczyć się od podstaw. Pani Ewa nie ukrywa, że również sama miała problemy z adaptacją. – Mąż zabrał mnie do sklepu, pokazał gdzie są bułki, wędlina, warzywa. Zobaczyłam kurczaki, które były całe żółte. W żaden sposób nie przypominały naszych polskich kur. Pomyślałam – jak ja tutaj będę żyła? Jak mam tu cokolwiek ugotować? W ciągu pierwszego miesiąca pakowałam się chyba z 50 razy, żeby wracać do Polski. Doskwierał mi brak rodziny i bliskich, których tutaj zostawiłam. Dodatkowo kontrakt, który otrzymaliśmy z mężem, po 3 miesiącach okazał się fikcją. Musieliśmy podjąć najważniejszą decyzję w naszym życiu. Synowie rozpoczęli już naukę, więc nie było sensu wracać do kraju. Zdecydowaliśmy się więc założyć własne biuro podróży, dzięki któremu zadomowiliśmy się w Meksyku na dobre.

Po kilku miesiącach pani Ewa zakochała się w Meksyku. Wszystkie jej obawy dotyczące tego kraju okazały się bezpodstawne. – Tutejsi ludzie okazali się bardzo mili i życzliwi. Śmieję się, że od polskich sąsiadów różnią się tylko tym, że zamiast iść do nich po mąkę pszenną, idę po kukurydzianą. Narkotyki, gangi, zabójstwa? To się zdarza, ale proszę mi pokazać kraj, w którym tego nie ma. Na pewno nie jest to tak nagminne zjawisko, jak opisują go media. W Meksyku mieszkam już 12 lat i jeszcze nigdy nie zostałam napadnięta. Raz skradziono mi portfel, ale okazało się, że stała za tym dwójka Amerykanów, a nie Meksykanie. Gdyby Meksyk był niebezpieczny, to proszę mi wierzyć, że nie byłoby żadnych pieniędzy na świecie, które zatrzymałyby mnie w tym kraju. W miejscach, gdzie przebywają turyści, musi być bezpiecznie. Jeżeli nie zagwarantuje się im bezpieczeństwa, to turystyka w tych miejscach by upadła. A na to Meksykanie pozwolić sobie po prostu nie mogą. To kraj, do którego przyjeżdża się z pomysłem na własny biznes. Pracować u kogoś się nie opłaca, ponieważ niewiele w taki sposób się zarobi.

Boso z Cejrowskim

Z usług biura „ME Tours Internacional” korzysta wielu turystów z Polski, którzy docierają do Cancún i na Riviera Maya. Pani Ewa wraz z mężem zapewniają im opiekę rezydencką, polskojęzycznego przewodnika oraz wycieczki fakultatywne i objazdowe – zarówno w formie wypraw standardowych, jak i pielgrzymek. Właśnie organizacja jednej z takich wycieczek rozpoczęła współpracę pani Ewy z Wojciechem Cejrowskim, znanym polskim podróżnikiem. – Mąż spotkał go kilka lat temu na lotnisku w mieście Meksyk. Wojciech Cejrowski, który również organizuje i sam uczestniczy w pielgrzymkach, wycieczkach objazdowych po Meksyku, czekał na swoją grupę. W pewnym momencie pojawił się, jakiś problem w grupie pana Wojtka, a mój mąż pomógł mu w jego rozwiązaniu. To zdarzenie przerodziło się później w bliską współpracę. Pomagaliśmy mu m.in. w kręceniu programu „Boso przez świat z Jukatanu”. Dziś się przyjaźnimy i współpracujemy. Często nas odwiedza.

Mimo, iż przez wielu ludzi Meksyk określany jest mianem „krajem trzeciego świata”, to Ewa Pytel- Skiba w żadnym wypadku nie zgadza się z tego typu określeniem. – W Meksyku odprowadzam składki przypominające polski ZUS. Dzięki temu mam lekarza i lekarstwa za darmo. Z odłożonych przez 3 lata składek, państwo umożliwia mi zakup domu na tak preferencyjnych warunkach, że jest to prawie za darmo… Kiedy jadę do Polski, to ubolewam, że nie może odwiedzić mnie tutaj teściowa, bo musi czekać na zabieg, którego termin wyznaczono za dwa lata. Brat nie pracuje już trzeci rok, ponieważ lekarze zabraniają mu podjęcia wykonywania jakiejkolwiek pracy. ZUS nie przyznał mu żadnych świadczeń. Sąd uzdalnia go do podjęcia pracy, a lekarze prowadzący nie. I tak w kółko. Jak taki człowiek ma żyć? Kto jest w takim razie „krajem trzeciego świata”? Tutaj nie umrę z głodu. Ludzie są niesamowicie życzliwi. Kiedy nie stać cię na jedzenie, to zawsze ktoś inny poczęstuje tortillą. Ktoś ma więcej pieniędzy, podzieli się kupioną do zasadzenia kukurydzą z resztą mieszkańców wioski. Wszyscy wzajemnie sobie pomagają, a prawo tworzone jest z myślą o ludziach, a nie dla pieniędzy.

Tarnowianka nie ukrywa, że kilka zwyczajów tamtejszych mieszkańców bardzo ją zaskoczyło, ponieważ nigdy wcześniej się z nimi nie spotkała. – Kiedy idziesz ulicą, każdemu mówisz „dzień dobry”. Niezależnie, czy kogoś znasz, czy nie. Mężczyzna całuje kobietę w policzek, a mężczyźni przytulają się między sobą na tzw. „misia”. Kiedy moja wnuczka chciała zaprosić na noc do naszego domu kilka koleżanek, wcześniej ich rodzice sprawdzali, jak mieszkamy. Kiedy zobaczyli ile posiada zabawek, kategorycznie zabronili swoim córkom nocowania w naszym domu w obawie, że… mogłyby coś zniszczyć, a nie stać ich na odkupienie nowych. Przecież i tak nikt by tego od nie żądał. Meksykanie nie rozumieją, że Polacy są narodem gościnnym, otwartym na innych, a może, to po prostu ostrożność z ich strony…

W przeciwieństwie do Polaków, Meksykanie zawsze w weekendy wypoczywają. Sobota i niedziela to czas przeznaczony wyłącznie dla nich i ich rodzin. – Bardzo ciężko pracują od poniedziałku do piątku. Od świtu do zmierzchu. Jednak cała sobota i niedziela należą już tylko do nich. Piwko, grille, muzyka, wspólna zabawa i integracja… I tak do późnej nocy w niedzielę. W poniedziałek znów zaczynają ciężkie pięć dni pracy.

Tarnów w Meksyku, Meksyk w Tarnowie

Święta, czy to bożonarodzeniowe, czy wielkanocne, pani Ewa wraz ze swoją rodziną obchodzą według polskich tradycji. Do dziś tarnowianka pamięta pierwszą Wielkanoc, którą spędziła w Meksyku. – Cały dzień biegaliśmy po sklepach, żeby kupić cukrowego lub czekoladowego baranka. Niestety bezskutecznie. Kiedy przychodzi Halloween, to w sklepach aż roi się od czekoladowych czaszek, a wystawy sklepowe zapełniają się gumowymi bliznami, sztuczną krwią, czy plastikowymi zębami. Niestety podczas Wielkanocy tego nie ma. Ostatecznie w jednym ze sklepów udało nam się kupić czekoladowe jajeczka, na które założony był materiałowy zajączek. Wcześniej z polski przywiozłam kiełbasę i boczek. Chrzan przywieźli mi natomiast turyści. Kiedy z koszyczkiem pojawiliśmy się w jednym z meksykańskich kościołów, tamtejszy ksiądz zrobił tylko wielkie oczy. Wytłumaczyliśmy mu, że mamy w Polsce taki zwyczaj i poświęcenie koszyczka z pokarmami stanowi dla nas bardzo ważną tradycję. Na następny rok okazało się, że kapłan sam wprowadził taki zwyczaj wśród tamtejszych dzieci. W ten sposób udało nam się Wielkanocą zarazić również Meksykanów.

Święta Bożego Narodzenia również mają inną otoczkę. Ozdoby choinkowe można w Meksyku kupić już na początku listopada, a samo drzewko nie jest symbolem świąt, a jedynie ozdobą, której nie spotkamy w każdym domu. Meksykanie nie mają wigilijnej kolacji. Dopiero w pierwszy dzień świąt gromadzą się na wspólnym obiedzie. – Jeżeli odpowiednio wcześniej nie sprowadzimy opłatka z Polski, to także mamy problem aby go tutaj otrzymać. Musimy tłumaczyć tutejszym duchownym, że łamiemy się nim podczas Wigilii. Musimy przysięgać, że nie jesteśmy satanistami i opłatek nie będzie sprofanowany. W Meksyku nikt nie łamanie się opłatkiem i nie składa sobie życzeń.

Obecnie pani Ewa pracuje nad projektem, który miałby polegać na współpracy miast. W grę wchodzi Tarnów oraz meksykański Izamal. – Izamal powiązany jest mocno z osobą Jana Pawła II, który odwiedził go w 1993 roku. Tranów, to natomiast najcieplejsze miasto w Polsce, w sam raz pasujące do ciepłego Meksyku. Chcielibyśmy, aby oba miasta rozpoczęły ze sobą bliską współpracę. Prowadzimy już nawet na ten temat pewne rozmowy. W grę wchodziłby udział polskich dzieci na organizowanych tutaj konkursach muzycznych i na odwrót. Być może jakieś szkoły zdecydowałyby się na wymianę uczniów, którzy zamieniliby się krajami na jakiś czas? Zależy nam na tym, aby meksykańskie miasto było obecne w Tarnowie, a Tarnów obecny był właśnie tutaj. Byłaby to dla niego olbrzymia promocja, a ja sama część mojego rodzinnego miasta zabrałabym tutaj ze sobą. Kto wie, być może właśnie dzięki temu projektowi tarnowianie zawitają do Meksyku i tak, jak ja zakochają się w kraju pięknych plaż, zapierających dech w piersiach budowli, czy smaku prawdziwej meksykańskiej tortilli…

Autor: Sebastian Czapliński/ TEMI.pl
*Tekst ukazał się na łamach tarnowskiego tygodnika TEMI.

Źródło:
http://www.sebastianczaplinski.pl/komentujemy/niezly-meksyk-pani-ewy/#

Historia zespołu „Perfect” oczami Seweryna – część 1

Historia zespołu „Perfect” oczami Seweryna – część 1

seweryn-reszka

Seweryn Reszka, były menadżer grupy „Perfect”. Gorąco zapraszamy do zapoznania się z bardzo bogatą historią tego zespołu, spisaną i opowiedzianą przez człowieka LEGENDĘ. Seweryn i Jego Rock’N’Roll’ownia.

PRAPOCZĄTKI

Proszę cofnąć się w czasy kiedy nie było internetu ani iPoda, ba nie było CDs a królowały winylowe czarne LP. Nie było telefonów komórkowych, w telewizji były dwa kanały a w radio trzy programy.

PRL późnego Gomułki to były czasy szare i ponure. W tym czasie na Zachodzie zaczął królować Rock’n’Roll. W 1967 na Monterey Pop Festiwal wystąpił po raz pierwszy Jimi Hendrix. Bob Dylan zaśpiewał o tym, że czasy się zmieniają. W 1969 odbył się legendarny festiwal w Woodstock, na którym debiutowały takie późniejsze gwiazdy jak Janis Joplin, Santana, The Who czy Joe Cocker. W Polsce najbardziej popularne były zespoły brytyjskie: The Beatles, The Rolling Stones, The Animals. Oczywiście w polskim radio rocka nie puszczano a płyty można było kupić tylko w komisie za jakieś astronomiczne sumy. Dlatego młodzież słuchała radia Luxemburg, bo tam nadawano zachodnią muzykę. Rock’n’Roll nie zna granic i dotarł też do Polski. Już w 1959 r. Franciszek Walicki założył na Wybrzeżu pierwszy zespół o nazwie Rythm and Blues, ale został on zlikwidowany błyskawicznie przez komunistyczne władze.

Pod nazwą big-beat powstało trochę zespołów grających pop-rock jak Czerwone Gitary, Czerwono Czarni, Trubadurzy czy Niebiesko-Czarni. Potem pojawił się Niemen, Brakout i SBB. Wreszcie pod koniec lat 70. zanotowano zjawisko zwane Muzyką Młodej Generacji – Kombi, Krzak, Exodus. Na rynku muzycznym popularny był Dwa Plus Jeden czy Andrzej i Eliza, królowała Maryla Rodowicz.

Klub “Medyka” w Warszawie i “Dzikie Dziecko”

seweryn-1

W latach 70. Klub “Medyk” w Warszawie był miejscem ożywionej działalności artystycznej. Działał tu m.in. legendarny “Salon Niezależnych”, wiele zespołów jazzowych i rockowych, istniało studio piosenki. Najważniejsze było to, że odbywały się koncerty “na żywo”, które wkrótce wyparła wszechwładna dyskoteka. Jednym z zespołów grających tam w połowie lat 70. było “Dzikie Dziecko”. Zespół był na tyle dobry, że pojechał na trasę z Budką Suflera i wystąpił w warszawskiej Hali “Gwardii”. Muzyka, która grała grupa wyprzedzała to co grali wtedy inni o parę lat. Liderem był Zbyszek Hołdys (g. voc), na gitarze grał Rysiek Sygitowicz, na bębnach Piotr Szkudelski, a wokalistą był Romuald Czystaw (później śpiewał z Budką Suflera). Basiści się zmieniali. Najbardziej znamienitym choć grającym tylko gościnnie był Jurek Goleniewski (ex Breakout). Załapał się też Zbyszek Wypych, właściciel sporej ilości sprzętu do nagłaśniania imprez. Z repertuaru zespołu zachował się właściwie jeden utwór “Fabryka keksów”, który po latach nagrał zespół Turbo. Niestety istniejąca wtedy cenzura radiowa nie dopuszczała ostrych rockowych utworów na antenę. “Dzikie Dziecko” nie miało szans zaistnieć na rynku ani wyjechać za granicę. Kiedy Wypych odszedł do Brakautów zabierając cały sprzęt zespół poszedł w rozsypkę a leader udał się do klubów polonijnych w USA aby zarobić na sprzęt.

Ten zespół ze względu na skład osobowy i muzykę którą grał można uznać za pierwowzór lub pierwszy “Perfect”.

Za chlebem

Zbyszek Hołdys początki kariery miał błyskotliwe. Był samoukiem. na gitarze zaczął grać dosyć póżno, bo w wieku lat 14 – na ławce, na podwórku. Jego kumplami byli Bogdan Olewicz i Andrzej Mogielnicki, którzy wprowadzili go w świat rock’n’rolla jako że znali angielski i mieli dostęp do zachodniej muzyki. Zbyszek wcześnie opuścił liceum. Podczas pamiętnego Marca 1968 został aresztowany przez milicję pod Uniwersytetem Warszawskim. Następnego dnia napiętnowany publicznie na szkolnym apelu opuścił liceum i nigdy do niego nie wrócił. W wieku lat 16 rozpoczął samodzielną karierę artystyczną. Związał się z warszawskim Klubem “Medyk”. Tu praktycznie “zamieszkał”. Jego pierwsze kompozycje zostały nagrodzone na festiwalu studenckim FAMA. Grał w zespole “Kwiaty Warszawy” i RH-. Wkrótce został gitarzystą Maryli Rodowicz. Zakładał zespół Andrzej i Eliza, grał też z Dwa plus Jeden. Wreszcie założył “Dzikie Dziecko” ale życie zmusiło go do emigracji zarobkowej. Pierwszy półroczny wyjazd – typowo klezmerski do knajpy w Chicago pozwolił mu zakupić gitary, wzmacniacze i poczuć się pewnie finansowo. Czasy kiedy chodził głodny minęły. Kolejne wyjazdy były już trochę inne. Dołączył do Perfect Super Show and Disco Band, grupy, która występowała w nocnych lokalach, akompaniowała na koncertach Annie Jantar i trzykrotnie wyjechała do klubów polonijnych w USA. Ciekawostką jest to, że śpiewała w niej Basia Trzetrzelewska, która później zrobiła światową karierę jako Basia – jedyny taki przypadek w historii polskiej muzyki rozrywkowej, porównywalny z karierą Urszuli Dudziak – wokalistki jazzowej.

Powalić całą Polskę na kolana

Wreszcie Zbyszek był gotowy stworzyć wymarzoną super grupę, która “powali całą Polskę na kolana” jak mawiał. Była połowa 1980 roku. W sali “06” warszawskiego klubu “Stodoła” rozpoczęły się próby zespołu, który wkrótce stał się legendą. Z “Dzikiego Dziecka” byli Sygitowicz i Szkudelski. Na basie Zdzisiek Zawadzki (ex Breakout) bo Jurek Goleniewski był już związany z kim innym. Podobnie Romek Czystaw – nie mógł śpiewać z Perfectem bo miał 2-letni kontrakt z Budką Suflera. Sprawa wokalisty była kluczowa. Najpierw Zbyszek chciał sam śpiewać. Pokłócił się o to mocno z Andrzejem Mogielnickim i dlatego teksty dla Perfectu napisał Bogdan Olewicz. (Mogielnicki pisał potem dla Lady Pank). Wreszcie po długich poszukiwaniach, kiedy próby trwały już parę miesięcy pojawił się Grzesiek Markowski. Nie był wokalistą rockowym. Śpiewał w Teatrze na Targówku i w Victoria Singers (z tej grupy powstał później VOX). Olewicz i Hołdys “przerobili” go na rasowego rockowego frontmena.

Ze Zbyszkiem Holdysem znaliśmy się od 1974 r. z “Medyka”. Zaprzyjaźniliśmy się. Podczas tych kilku wyjazdów do USA słał do mnie listy. Głównie pisał o tym jak ma wyglądać… Perfect. Był zafascynowany efektownymi (z użyciem holografii) koncertami grupy KISS i samą koncepcją występowania w pełnym makijażu. Słał zdjęcia. Podczas tych wyjazdów w latach 1976-1980 Zbyszek uważnie śledził branżę rockową w USA i przygotowywał się do tego aby stworzyć super grupę. Spotkaliśmy się przypadkiem w Nowym Jorku w 1979 r. Klezmerska ekipa przyjechała samochodami z Chicago rozliczyć się z PAGART-em*. Podrzucili mi Halinę Frąckowiak, która miała śpiewać w polonijnym klubie w Elizabeth. Odprowadziłem ich na lotnisko – wracali do Polski. Wcześniej założyłem z Wojtkiem Morawskim i Zdziśkiem Zawadzkim Central Park Club. Zasada była prosta. Trzeba było wypić w flaszkę whisky w Central Parku by zostać pełnoprawnym członkiem. My wypiliśmy dwie. Dlatego pewnie na lotnisku oświadczyłem się Basi Trzetrzelewskiej…

Zbyszek chciał żebym został menadżerem Perfectu. Ja raczej chciałem z Polski emigrować i uczciwie mu o tym powiedziałem. Byłem zawodowo przygotowany na to by być “menago”. W tzw. “branży” działałem od 1975 r. kiedy to rzuciłem studia matematyczne dla rock’n’rolla. Pojechałem w pierwszą swoją trasę koncertow jako pracownik techniczny. Nosiłem i podłączałem sprzęt, obsługiwałem nagłośnienie i światła. Byłem w ekipie p. Cękalskiego, który posiadał wtedy największą i najlepszą aparaturę w Polsce. Później pracowałem z Krzysztofem Krawczykiem (1977-78). Tam byłem szefem ekipy technicznej i inspicjentem ogromnego show, z którym jeździliśmy (ponad 50 osób, dwa TIR-y sprzętu). Poznałem tajniki rozliczeń, umów i lewych pieniędzy. Pracowałem też z Andrzejem Rosiewiczem jako… “Ksawery Patejko fryzjer wzorowy – damsko-cywilny i męsko-wojskowy – pierwszy przedstawiciel polskich usług w Kosmosie”. Andrzej “wystrzeliwał” mnie rakietą podczas swojego show. Wreszcie w 1979 r. pracowałem z grupą VOX. Przez te 5 lat poznałem prawie wszystkich polskich wykonawców zarówno zawodowo jak i towarzysko. Moją bazą był klub “Stodoła” w Warszawie.

Po powrocie z Nowego Jorku w 1979 r. zamieszkałem ze Zbyszkiem Hołdysem w wynajętym mieszkaniu przy ul. Ogrodowej w Warszawie. Kiedy powstał “Perfect” utrzymywałem się razem z Tadkiem Trzcińskim – byłym harmonijkarzem Breakout’ów – z nagłaśniania koncertów… Ireny Santor. Z czegoś musiałem żyć. Perfect był znany tylko wąskiej grupie ludzi z kręgu “Stodoły” i branży muzycznej. Na pierwszy koncert zespołu w poznańskim klubie studenckim Aspiryna przyszło …8 osób. Po kilku utworach, przerwali koncert i rozbiegli się po akademikach aby zwołać większą widownię. Tak rewelacyjnej polskiej kapeli nigdy nie słyszeli.

W kilka miesięcy potem, do 5-cio tysięcznej poznańskiej Areny tłumy fanów zespołu aby się dostać do środka wybiły wszystkie szyby. Zrodziła się legenda. Jak to się stało? W lutym 1981 r. zespół dokonał pierwszych nagrań. Oczywiście nikt ich nie zaprosił. Mieli nagrać podkłady dla Lidki Stanisławskiej. Zrobili to błyskawicznie a pozostały czas wynajętego studia poświęcili na nagranie swoich utworów. „Ale wkoło jest wesoło”, „Bażancie życie”, „Lokomotywa z ogłoszenia”, „Obracam w palcach złoty pieniądz” i jeszcze jeden, co do którego Hołdys miał wątpliwości, trochę się go wstydził… Tak to “Nie płacz Ewka”. Skoro jednak nagrania powstały, ktoś w telewizji wpadł na pomysł aby dokręcić do nich “obrazki”. Tak powstał program “Obracam w palcach złoty pieniądz”. Ale minie parę miesięcy zanim telewizja odważy się go wyemitować. Tymczasem radio proponuje już oficjalne nagranie kilku utworów. Są to „Niewiele Ci mogę dać”, „Nie igraj ze mną wtedy, kiedy gram”, „Nasza muzyka wzbudza strach”, „Czytanka dla Janka”, „Wieczorny przegląd moich myśli”, „Coś dzieje się w mej biednej głowie”, „Chcemy być sobą” oraz „Bla, bla, bla”. Od Polskiego Radia odkupują te utwory Polskie Nagrania i tak powstaje pierwsza pierwsza “biała” płyta zespołu. Na okładce logo, które na wzór Coca-Coli stworzył Edward Ludczyn.

Zespół zaczyna koncertować. Coraz więcej. Czasami po dwa a nawet trzy koncerty dziennie. To wynika z idiotycznych przepisów, dotyczących sztywnych stawek za imprezę. Nie ważne ile przyjdzie ludzi na koncert czy 200 osób czy 10 tys. Stawka jest ta sama. W przypadku rockmanów niewielka – 400 zł (później 700 zł). Co dziwne każdy artysta dostaje będąc “w trasie” dodatek objazdowy – 200 zł. To na pokrycie kosztów utrzymania poza domem. Większość organizatorów nie zdaje sobie sprawy z tego co to koncert rockowy. Na przykład dwie starsze panie bileterki w kinie, które zostają dosłownie zmiecione przez tłum fanów czterokrotnie przewyższający pojemność sali. Perfect jest wszędzie. Na festiwalu w Opolu, na festiwalu w Jarocinie, wreszcie w Sali Kongresowej na Rock Jamboree ’81 – koncert zostaje zarejestrowany przez telewizję. Popularność zespół zawdzięcza nie tylko muzyce ale także wspaniałym tekstom Bogdana Olewicza wyśmiewającym PRL-owską rzeczywistość a także buńczucznym odzywkom Hołdysa podczas koncertów. Poza tym “Nie płacz Ewka” zaczyna być grana na… dancingach. Grudniowa trasa odbywała się na Wybrzeżu. Mieszkali w Novotelu. Tam też przebywa delegacja regionu “Mazowsze” na “krajówkę” NSZZ “Solidarność”. Jak głosi legenda Hołdys podchodzi w barze pełnym “mewek” do Kuronia i mówi: – Panie Jacku. To lud w Pana jak w Boga wierzy a Pan z dziwkami wódkę pije. Rozbawiony Kuroń zaproponował mu założenie Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego Gitarzystów Rockowych. W nocy do pokoju Piotrka Szkudelskiego wpadają uzbrojeni osobnicy. To pomyłka – przyszli aresztować Kuronia. Zaczął się stan wojenny. Rano Jaruzelski wygłasza swoją mowę… Jest 8 rano. W hotelowym holu stoi cinkciarz – boi się wyjść na ulicę z dolarami. Przychodzi panienka i otwiera Pewex. Basista Perfectu zwany Morskim Psem podejmuje szybko decyzje. Od “cynka” kupuje po dobrej cenie dolary a następnie wykupuje prawie cały alkohol z Pewexu. Tak zaopatrzony zespół wraca w przerwanej trasy przez pełną czołgów i wojska Polskę do Warszawy.

Nie pokona orła WRONa

Stan wojenny wiązał się z zakazem odbywania imprez publicznych. W przypadku Perfectu trwało to pół roku. Dla zespołu, który żył z koncertowania to było groźne. Na dodatek już w grudniu Hołdys przebąkiwał coś o rozwiązaniu grupy. Zaproponował nawet aby grali dalej ale bez niego. Rysiek Sygitowicz i Zdzisiek Zawadzki mogli się tego podjąć. Tak naprawdę to oni stworzyli brzmienie zespołu, wszystkie aranżacje, większość muzycznych pomysłów była ich. Zbyszek Hołdys dał melodie – oni stworzyli resztę. Ale nie zdecydowali się. Obaj wyjechali “za chlebem” czyli grać w knajpie. Decydujący był aspekt finansowy. Klezmer mogł odłożyć 1200 dolarów miesięcznie. Po półrocznym pobycie za granicą był w stanie kupić sobie mieszkanie. Miesięczna pensja w Polsce to było ok. 20 dolarów. Przy sztywnych stawkach za koncert ogromna popularność nie przekładała się na ogromne pieniądze. Co innego autorzy tekstów (Olewicz) i kompozytorzy (Hołdys). Z każdego sprzedanego biletu na koncert zespołu, z każdej sprzedanej płyty 8% ceny wpływało do ZAiKS (Związek Autorów i Kompozytorów Scenicznych). Tam było dzielone pomiędzy twórców. W wypadku Hołdysa to były miliony. Ale zanim spłynęły na jego konto minął ponad rok. Po ostatnim pobycie w USA Zbyszek kupił sobie mieszkanie własnościowe i był spokojny o swoje finanse, ale…

Na początku stanu wojennego przyszedł do mnie z flaszką whisky i zadał mi zasadnicze pytanie: – Dlaczego mnie nie internowali? Miał wręcz pretensje do WRONy, że nie siedzi teraz razem z Kuroniem i Michnikiem tak jak tysiące działaczy “Solidarności”. – No cóż – powiedziałem – Pan Bóg dał Ci szansę, więc ją wykorzystaj. Zbyszek posłuchał mojej rady i zaczął tworzyć materiał na nową płytę. Miała być o… stanie wojennym. Miejsce, które wybrał na “pracownię twórczą” było dosyć oryginalne – barek dla gości hotelowych w “Victorii”. Granice były zamknięte, cudzoziemcy musieli opuścić PRL, tak więc luksusowe hotele ziały pustką ale jednocześnie były miejscem gdzie łatwo można było dostać alkohol. Cała branża muzyczna spotykała się w barku hotelu “Europejski”. Obok był Pewex, pełen alkoholu. Wszyscy śledzili wieści z PAGART-u i Ministerstwa Kultury i Sztuki. Pierwsza z tych instytucji wysyłała polskich artystów za granicę. Miała komisarza wojskowego, któremu wytłumaczono, że jeśli nie wypuści artystów na Zachód to będziemy musieli płacić ogromne odszkodowania i to w dolarach. Pierwszy wyjechał Wiesław Ochman zostawiając w zastaw rodzinę, a potem klezmerzy na skandynawskie statki, do klubów polonijnych czy arabskich superluksusowych hoteli.

Ja miałem odebrać paszport i wyemigrować. Termin wyznaczono na 22 grudnia 1981 r. Niestety 13 grudnia wybuchła wojna polsko-jaruzelska i moje plany wzięły w łeb. Pierwsze miesiące stanu wojennego spędziłem na piciu wódki i graniu w karty w zacnym gronie. Co innego można było robić? W sposób naturalny dołączyłem do Perfectu. Ponieważ pozycja managera zespołu była zajęta przez Krzysztofa Konarzewskiego “Pontona” zadowoliłem się funkcją szefa reklamy i rzecznika prasowego zespołu. Podczas tras koncertowych byłem pracownikiem technicznym.

Perfect musiał uzupełnić skład. Hołdys szukał długo i cierpliwie. Na miejsce Sygitowicza wybrał Andrzeja Urnego ze Śląska. Grał on w formacjach Dżem i Krzak, był wspaniałym gitarzystą a wyglądał jak Jezus bez brody. Zdziśka “Morskiego Psa” zastąpił Andrzej Nowicki zwany “Karakułem” z racji czarnych mocno kręconych włosów. Był związany z grupą MECH. Studiował swego czasu matematykę. Rozpoczęły się próby w nowym składzie. W czerwcu udaje się wejść do studia TONPRESS-u i zarejestrować 10 utworów: „Co za hałas – co za szum”, „Druga czytanka dla Janka”, „Idź precz”, „Pocztówka do państwa Jareckich”, „Autobiografia”, „A kysz – biała mysz”, „Nie bój się tego wszystkiego”, „Wyspa, drzewo, zamek”, „Chce mi się z czegoś śmiać” oraz „Objazdowe nieme kino”. Wcześniej Tonpress wydał singla z “PePe wróć” i “Opanuj się”. Rozpętała się ogólnonarodowa dyskusja co to znaczy “PePe”. Polska Posierpniowa, Wałęsa, Solidarność? Nie, chodziło o Piwo Pełne, którego ciągle brakowało szczególnie na kacu. Płyta która powstała nazywała sie UNU. Było to najczęściej spotykane słowo na… tablicach rejestracyjnych pojazdów wojskowych. Ale cenzurę wyprowadzono w pole twierdząc, że UNU to ptak staroegipski.

W lipcu wreszcie można było pojechać w trasę. Generalną próbą miał być koncert w “Stodole”. To podczas niego po raz pierwszy publiczność zaśpiewała “Nie bój się tego Ja-ru-zel-skie-go!”. Mało tego ponad tysięczny tłum z tą pieśnią na ustach przemaszerował obok mieszczącego się obok “Stodoły”… budynku Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Miny mieliśmy nietęgie. Z jednej strony byliśmy dumni i bladzi a z drugiej baliśmy się, że odwołają nam trasę. Ale nie odwołali. Za to, jak się potem dowiedzieliśmy, wszystkie koncerty Perfectu były nagrywane przez SB (Służbę Bezpieczeństwa).

Zbyszek zdecydował, że zespół będzie grać tylko nowy repertuar plus “Ewkę” i “Chcemy byś sobą”. Śpiewanie “Ale w koło jest wesoło” w sytuacji gdy na ulicach stały czołgi a tysiące ludzi siedziało w więzieniach nie miało większego sensu. Koncerty w stanie wojennym okazały się ogromnym sukcesem. To były dwie godziny wolności wyrwane generałom. Młodzież przychodziła w koszulkach z zakazanym symbolem “Solidarności”. Podczas “Niemego kina”wszyscy siadali na podłodze i palili zapalniczki. Były ogromne emocje. No i gromko śpiewali “Chcemy bić ZOMO” i “Nie bój się tego Ja-ru-zel-skie-go!”.

Finansowo też było nieźle, a to dzięki sklepikowi, który prowadziłem. Sprzedaż wyprodukowanego przez nas plakatu zespołu (300 zł) i metalowych znaczków z logo oraz płyt w cenie “komercyjnej” czyli po 500 zł (w sklepie po 135 zł ale nie można było dostać). Muzycy dostawali za 14 dniową trasę ok. 30 tys. zł za granie i drugie 30 tys. ze sprzedaży tzw. “reklamy”. Musieliśmy się jakoś ratować i omijać absurdalne stawki ministerialne za granie. To samo robiło TSA, Republika, Maanam czy później Lady Pank.

W kwietniu 1982 powstała lista przebojów programu 3 polskiego radia prowadzona przez Marka Niedźwiedzkiego. W pierwszym notowaniu na 20 utworów 8 było polskich zespołów w tym aż 2 były Perfectu: “Opanuj się” i “Pepe wróć”. 28 września ’82 na listę weszła “Autobiografia” i była tam przez 18 tygodni. Ten utwór stał się hymnem pokolenia.

10 marca 1983 r. na konferencji prasowej w “Stodole” (którą prowadziłem jako rzecznik prasowy zespołu) Zbyszek Hołdys ogłasza decyzje o zawieszeniu działalności przez Perfect czyli praktycznie o jego rozpadzie. Nietęgie miny członków zespołu mówią same za siebie. (Fot. Ryszard Gajewski – od lewej: S. Reszka, G. Markowski, Z. Hołdys, A. Nowicki, A. Urny, P. Szkudelski i Krzysztof “Ponton” Konarzewski – manager)

seweryn-2

To był szok dla nich i całej Polski. Ja uważałem, że Zbyszek jako artysta ma prawo do takiej decyzji. Mieliśmy plany dalszej działalności z innymi muzykami. Dziś patrzę na to trochę inaczej. Ostatni koncert Perfect zagrał na festiwalu w Opolu. Jeszcze tylko parę klubowych grań w Berlinie Zachodnim i najlepszy polski zespól rockowy przestał istnieć. Na szczęście odrodził się po czterech latach.

Napisane przez: Seweryn Reszka

Seweryn Reszka – Obserwator i prześmiewca zjawisk. Organizator koncertów rockowych w Kanadzie. Emerytowany menadżer zespołów rockowych. Od 20 lat właściciel agencji reklamowej. Podróżnik i wielbiciel czerwonego wina. Graphics designer, art director wielu magazynów polonijnych. (Zdrowy styl, W drodze, Nasze żagle, Trucker[ski] magazine, Polish-Canadian Trucker).

Źródło:
http://www.przeglad.ca/2016/05/historia-zespolu-perfect-oczami-seweryna/

Prahlad Jani – 69 lat życia w jaskini.

Prahlad Jani – 69 lat życia w jaskini.

prahlad

Prahlad Jani urodził się w wiosce Charod w stanie Gujarat, w Indiach. W wieku 7 lat opuścił dom w poszukiwaniu duchowego oświecenia.

Jaskinię w Himalajach uczynił swoim domem, w której żył nie jedząc i nie pijąc przez ponad 65 lat. Ponieważ nie jadł tak długo, Prahlad Jani nie pamięta nawet smaku jedzenia ani też co kiedyś lubił. Ponadto, przez 45 lat swego życia w ogóle nie mówił. Praktykował starożytną technikę jogi zwaną amrita, by wykorzystać kosmiczną energię. Podczas długich godzin medytacji, wchodził w stan samadhi, w którym doświadczał olbrzymiego światła i najwyższego błogosławieństwa. Jest zdrowy i aktywny. Święty pustelnik powiedział reporterom, że może przejść 200 kilometrów, nie czując zmęczenia. Ponadto, może też medytować przez bardzo długi czas.

Dr Sudhir Shah, kierownik Wydziału Neurologii w Sheth KM School of Post Graduate Medicine and Research w Indiach, który prowadził liczne, bardzo interesujące badania z ludźmi, którzy pościli przez długi czas, wyjaśnia: „To jest próba zrozumienia nowego wymiaru w medycynie naukowej i pomoc dla ludzkości”. Szczególnie interesował ich fakt, że Prahlad Jani przeżył 69 lat bez pobierania jakiegokolwiek pokarmu czy wody. Normalnie, przeciętny człowiek może przeżyć bez wody jedynie 4 dni, ale święty pustelnik utrzymał się przy życiu bez wody przez ponad pół wieku.

Ostatecznie, w listopadzie 2003 r., po ponad roku starań, Prahlad Jani wyraził zgodę, by uczestniczyć w badaniach naukowych w Szpitalu Sterlinga w Ahmedabad w Indiach. Dr Shah wyraził radość z możliwości zbadania świętego pustelnika, wierząc, że wyniki badań przyniosą nowe poznanie ludzkiego ciała w świecie medycyny.

Pokój Prahlad Jani był specjalnie przygotowany, miał szklane drzwi i monitoring do stałego nadzoru. Wyznaczono członków ekipy, by pozostawali przy nim całą dobę, by mieć pewność, że nie pił ani nie jadł. Kiedy miał pozwolenie, by wziąć kąpiel ilość wody była odmierzana przed i po kąpieli, aby była pewność, że nie wypił ani trochę płynu. Według dr Shaha nie było ani jednej luki w protokole z badań.

Początkowo lekarze obawiali się o samopoczucie świętego pustelnika i zaplanowali czas trwania tego projektu jedynie na 7 dni; jednakże, byli tak zdumieni i zaskoczeni jego zdrowiem w tym okresie, że przedłużyli badania do 10 dni. Lekarze potwierdzili, że protokół był ściśle przestrzegany i Prahlad Jani nie otrzymywał żadnego jedzenia ani wody do picia. Odnotowali również, że był dowód tworzenia się moczu w jego pęcherzu, ale później zostawał ponownie wchłonięty przez ścianki pęcherza. Efekty badań pokazały, że święty pustelnik był zupełnie zdrowy, mimo, że nie jadł i nie pił przez 10 dni z rzędu.

Dr Shah, który w związku ze swoim poprzednim stanowiskiem prezesa Narodowej Federacji Lekarzy Dżaińskich jest przyzwyczajony do widoku wielu zdrowych wegetarian, był wielce zdumiony zdrowiem Prahlad Jani: „Być może jest on zdrowszy niż inni ludzie w jego wieku. Ma puls jedynie 55, co jest nie do pomyślenia dla mężczyzny w jego wieku, ale raczej zbliżony jest do tętna elity atletów”.

Prahlad Jani powiedział lekarzom, że nigdy nie doświadczał problemów zdrowotnych i jest przekonany, że jego sposób życia bez jedzenia utrzyma jego ciało przez kolejne lata, wierzy on, że może dożyć do 5 tysięcy a nawet 10 tysięcy lat.

Jako konkluzja intensywnych badań, ekipie lekarzy pozostało rozważanie niezwykłych zdolności, jakie posiada ten święty człowiek, będący w stanie żyć wyłącznie za sprawą kosmicznej energii. W kończącym raporcie napisali: „Jesteśmy zdziwieni faktem, jak udało mu się przeżyć, szczególnie bez oddawania moczu przez 10 dni i mimo tego pozostać ogólnie zdrowym”.

Prahlad Jani nie uważa swojej umiejętności życia bez jedzenia za coś nadzwyczajnego; przypisuje to łasce i błogosławieństwu z Nieba.

Po badaniu Prahlad Jani szczęśliwy powrócił do swojej jaskini, gdzie kontynuuje praktykę duchową. Tym, którzy przybywają w poszukiwaniu rady, przekazuje słowa mądrości, a gdy pozostawiają dary, wysyła je wszystkie potrzebującym i biednym.

Źródło:
http://www.vismaya-maitreya.pl/naturalne_leczenie_prahlad_jani_-_69_lat_zycia_w_jaskini.html

Prawie 20 lat bez jedzenia… i wciąż żyje. Phan Tan Loc – wietnamski rolnik.

Prawie 20 lat bez jedzenia… i wciąż żyje. Phan Tan Loc – wietnamski rolnik.

wietnam

Artykuł dalej wyjaśnia to niezwykłe zjawisko: trzy miesiące temu lekarze z Centralnego Szpitala Ogólnego w Cần Thơ byli niezwykle zdumieni, kiedy wykonali pacjentowi Phan Tấn Lộc’s ultrasonografię żołądka i nie znaleźli żadnych soków trawiennych ani resztek jedzenia w jelitach oraz całym obszarze żołądka… Tę wiadomość natychmiast rozgłoszono po całym szpitalu. Lekarz powiedział panu Lộc, żeby poszedł do domu i poczekał kilka dni, gdyż potrzebują czasu na omówienie sprawy.

Pan Lộc wrócił do szpitala i ponownie wynik był taki sam jak poprzednio. Lekarze nie umieli wytłumaczyć tej wyjątkowej sytuacji. Ale dla tego człowieka nie jest to nic niezwykłego, ponieważ od prawie 20 lat do jego żołądka dostaje się tylko herbata. Phan Tấn Lộc stał się przedmiotem dyskusji i cudem dla wielu osób, które dowiedziały się o jego unikalnej zdolności.

Zagłębiając się w jego historię odkryjemy, że jego życie jest zwyczajne, nie różni się od życia innych ludzi. Dla mieszkańców Bình Phước, Phan Tấn Lộc znany jest jako Ba Nhị, 65-letni rolnik, który mieszka przez całe swoje życie w południowej części Au Lac (Wietnamie).

Urodził się 25 lutego 1944 r. w Long Tuyền, Cần Thơ. Jego rodzice byli rolnikami mającymi 9 dzieci; on był ich piątym dzieckiem. Uczył się w technikum Vĩnh Long. Następnie studiował medycynę ogólną przez rok i służył jako oficer w armii. W 1975 r. został rolnikiem. Wziął ślub w wieku 25 lat i został pobłogosławiony pięciorgiem dzieci. Phan Tấn Lộc żyje prostym życiem rolnika. Podobnie do innych wokół – czci Buddę i szanuje swoich przodków.

Co spowodowało, że zwrócił się w kierunku życia wolnego od jedzenia?

Po urodzeniu przez żonę ich ostatniego dziecka nagle doświadczył nudności i czuł nieprzyjemny zapach, kiedy jadł mięso i ryby. Początkowo myślał, że to normalna reakcja ciała będąca skutkiem opieki nad żoną podczas jej porodu, co, jak sądził, minie. Ale sytuacja trwała i stawała się coraz bardziej skrajna. W końcu przeszedł na dietę roślinną. Po latach życia na diecie roślinnej, czuł, że nie musi już jeść. Jadł tylko dlatego, że wierzył, iż dzięki temu utrzyma swoją siłę. „Trwało to do 49 roku życia i zacząłem być zmęczony jedzeniem ryżu. Chociaż byłem zmęczony jedzeniem ryżu, to ponieważ wykonywałem ciężką pracę… gdybym nie jadł, to jak mógłbym kontynuować pracę? Jedzenie wegetariańskie to nadal jedzenie… Więc starałem się jeść ryż z liściastymi warzywami”.

Chociaż wierzył, że musi próbować jeść, by pozostać zdrowym i nadal pracować na swoim poletku ryżowym, Phan Tấn Lộc uświadomił sobie, że nie doświadcza żadnych dolegliwości. Ostatecznie, przestał zmuszać się do jedzenia, a kiedy jadł, to tylko, by dotrzymać towarzystwa rodzinie i sprawić jej przyjemność, być częścią rodziny podczas posiłków. Prosił ich, by robili trochę przypalonego ryżu dla niego. „Każdego dnia róbcie dla mnie ryż w taki sposób, żeby był trochę przypalony, na samym dnie, tak bym mógł uczestniczyć z wami w posiłkach. To przynajmniej będzie lepiej smakować. Moja rodzina robiła to. Przy każdym posiłku było trochę przypalonego ryżu dla mnie do jedzenia. Nie było dużo, tylko troszeczkę”.

Z czasem przestał w ogóle jeść przypalony ryż i zasmakował w innym roślinnym jedzeniu. „Czas, gdy jadłem przypalony ryż, trwał około 2 lat, 2-3 lata. Gdy przestałem jeść ryż, przerzuciłem się na kandyzowane orzeszki ziemne; prażone orzeszki ziemne też były dobre. Jadłem orzeszki i piłem wodę przez parę lat i przestałem. Wtedy zapragnąłem kokosa. Nie jadłem świeżych kokosów, jadłem suszone, takie używane do deserów. Otwierałem i po prostu jadłem. Ten rodzaj kokosa jest naprawdę dobry. Miałem na niego wielką ochotę. Moja rodzina często je dla mnie kupowała, i gdy miałem ochotę, otwierałem je i mogłem jeść ile chciałem”.

Ostatecznie jego pragnienie kokosa również dobiegło końca. Nie miał więcej pragnienia jedzenia. Od tego momentu nie tknął jedzenia. „Po pewnym czasie, po paru latach, przestałem zupełnie jeść. Przerzuciłem się na picie mrożonej kawy. Czegokolwiek chce moje ciało, ja się odpowiednio przestawiam. Chciało mrożonej kawy, piłem ją więc przez cały dzień. Gdy miałem na nią ochotę, po prostu piłem. Po paru latach przestałem pić mrożoną kawę i przestawiłem się na słodzoną mrożoną herbatę, aż do teraz”.

Minęło już około 14 lat odkąd zupełnie przestał jeść. Teraz pije tylko herbatę i wygląda solidnie jak na swój wiek. Były różne opinie co do jego zdolności do pozostawania w zdrowiu bez potrzeby jedzenia. Według dr Nguyễn Thị Thư, szefa Centrum Farmakologii, przypadek Phan Tấn Lộc „jest czymś rzadko spotykanym. Poprzednio były przypadki, kiedy ludzie żyli tylko na kokosie i soku i nadal byli zdolni pracować przez wiele miesięcy; ale miąższ orzecha kokosowego to nadal rodzaj pokarmu. Może sytuacja pana Lộca jest wyjątkowa w Wietnamie”. Inny lekarz, dr Nguyễn Xuân Hương, Dyrektor Onkologii Centralnego Szpitala Ogólnego w Cần Thơ powiedział: „fenomen życia bez jedzenia przez miesiące, nawet lata, miał na świecie miejsce już przedtem”.

Pomimo faktu, że przez ostatnie 14 lat pił tylko herbatę, Phan Tấn Lộc zachowuje dobre zdrowie jak na człowieka w jego wieku. Tak dobre, że zdolny jest wykonywać pracę fizyczną, taką jak przenoszenie kilku 50 kg worków cementu z całkiem dużej odległości do swojego domu. „Torby z cementem, który zamówiłem, pozostawiono na moście, dowieźli je tylko do tego miejsca. Nie przekroczyli mostu, by dostarczyć je do mojego domu; musieli je tam zostawić i ja po prostu przeniosłem je do domu”.

Psychicznie również czuje się lżej i bardziej komfortowo. „Czuję się bardzo zrelaksowany, lekki i bardziej inteligentny, mój umysł jest bystrzejszy. Obecnie, moje oczy nadal potrafią przeczytać takie litery, jak te, nadal są wyraźne; nie są zamglone. Nie noszę okularów. Ktoś powiedział: Och, masz ponad sześćdziesiąt lat, jak to możliwe, że nie nosisz okularów? Mój wzrok nie jest zły, więc po co mam nosić okulary?”

Nie zachęca nikogo, aby porzucił jedzenie. Według jego filozofii, „powinniśmy pozwolić wypadkom toczyć się naturalnie; nie powinniśmy się umartwiać, aby zaspokoić ciekawość lub pragnienie”. Jest wdzięczny, że Bóg błogosławi go, utrzymując go przy życiu, mimo iż nic nie je, a jedynie od czasu do czasu pije herbatę. Jego jedynym życzeniem jest: „aby żyć długo z moją żoną i dziećmi. Przez resztę mojego życia… Jestem już wolny od pragnień. Jestem wolny od pragnienia jedzenia. Jeśli otrzymam przedłużenie mojego życia, pijąc słodką herbatę i żyjąc razem z żoną i dziećmi, to już jest wygodne, to już jest dobre. Nie potrzebuję jedzenia. Wydaje mi się, że teraz nie lubię już jeść. Nawet, gdyby pozwolono mi jeść, nie sądzę, żebym mógł.”

Dodatkowo, zachęca ludzi do prowadzenia moralnego i duchowego życia w celu otrzymania łaski z Nieba. Ma motto, które chce dzielić ze swoją rodziną, sąsiadami, przyjaciółmi, jak również wszystkimi mieszkańcami Ziemi: „Zawsze uważałem, że sąsiedzi powinni żyć w harmonii. Nie powinniśmy walczyć między sobą, to samo dotyczy wszystkiego innego. Lepiej jest dyskutować, proponować – tak jest najlepiej. Nie powinniśmy się kłócić. Na przykład, jeśli ktoś powie coś przykrego, wtedy możemy trochę to zlekceważyć, zachowujemy spokój w tym momencie. Następnego dnia możemy wyjaśnić sytuację, jak ona wygląda; to uspokaja nasz umysł i minimalizuje wzajemne konflikty. Jesteśmy istotami ludzkimi, wiele rozumiemy, więc jeśli walczymy, to jest to bardzo złe”.

Jeśli chodzi o życie bez jedzenia, szczerze wierzy w Buddę i czuje, że to poprzez Boże błogosławieństwo jest w stanie dalej żyć.

Pyt.: Czy odczuwasz, że posiadasz błogosławieństwa Buddy, jak również od Boga w Niebie, dzięki którym jesteś w stanie żyć bez potrzeby jedzenia?

PTL: O, tak! Zawsze w to wierzę. Wierzę, że Bóg mnie umacnia, pociesza mnie, pozwala mi żyć, abym mógł być z moją żoną i dziećmi. W przeciwnym razie, według innych ludzi, jeśli nie jadłbym przez tydzień lub pół miesiąca, już prawdopodobnie bym nie żył. Taki styl życia wymaga Bożego wsparcia, aby przeżyć.

Phan Tấn Lộc mieszka teraz ze swoją żoną i rodziną w Cần Thơ, w Au Lac (Wietnamie). Z powodu wieku nie pracuje już na polu ryżowym. Zamiast tego pracuje w domu i troszczy się o rodzinny ogród.

Źródło: za zgodą i dzięki uprzejmości:
http://www.vismaya-maitreya.pl/naturalne_leczenie_phan_tan_loc_-_wietnamski_rolnik.html

Kulinarny wieczór na Titanicu.

Kulinarny wieczór na Titanicu.

pleasure-boat-510668_1920

Nazywany „Ósmym cudem świata”. Otrzymał imię starożytnych mieszkańców Olimpu – Tytanów. TITANIC. Owoc ludzkiej pychy. Jeden z najbardziej luksusowych statków, który przegrał walkę z Oceanem i ludzką bezmyślnością. Cieszył się swoją świetnością 5 dni. Zatonął w 160 min. Minęły już 103 lata, odkąd ten luksusowy parowiec spoczywa 4 km pod powierzchnią wody. Jednak wciąż budzi podziw i nasze zainteresowanie.

Kim byli ludzie, którzy zapłacili około 200 tysięcy dolarów (przeliczając na dzisiejsze czasy), za luksusowy rejs i wykwintne menu?
Czym ich chciano zadziwić i jak spełniano ich zachcianki kulinarne?

Wielcy magnaci i ich ulubione dania…
Jakiś czas przed wyruszeniem Titanica w rejs, przedstawiciele White Star Line (właściciel) poprosili swoich najdostojniejszych i najbogatszych pasażerów, aby przysłali im propozycje swoich ulubionych potraw. Proponowane dania, drogą losowania miały urozmaicić menu pierwszej klasy liniowca.
Gdy Titanic wyruszył z portu w swój dziewiczy rejs, mała dziewczynka (trzyletnia Lorraine Alison) z Montrealu, wyciągała ze srebrnego koszyczka karteczki z nazwami dań. W ten sposób dokonano losowania, które wzbogaciło i tak już bardzo wytworny jadłospis.
Tym sposobem na stoły jadalni pierwszej klasy trafiła potrawka z indyczek w sosie rakowym, proponowana przez słynnego londyńskiego wydawcę i spirytystę Williama Steada, który widocznie za bardzo zajęty był jedzeniem, by móc przewidzieć nadchodzącą tragedię.
Harald Bjorsterem Stefensson szwedzki dyplomata, polecał cielęcinę z truflami, amerykański bankier Washington Dodge – wołowe befsztyki po irlandzku. Będąca w podróży poślubnej 17-letnia hiszpańska hrabina Maria del Pilar de Satode Penasco, poleciła na deser połówkę melona napełnioną świeżymi poziomkami i malinami pokropionymi kastylijskim winem. Wokół melona uformowano kulki z lodów waniliowych polanych czekoladą i alkoholem. Deser podawano płonący. Trzyletnia Lorraine wyciągnęła też z koszyczka propozycję z zupą żółwiową, której smakoszem był czterdziestoletni milioner John Jacob Astor. Był najbogatszym pasażerem Titanica. Jego majątek szacowano na 450 mil dolarów w złocie. Podróżował z nowo poślubioną 19-letną aktoreczką, dla której rozwiódł się z żoną. Żeby załagodzić skandal, wybrał się z młodziutką żoną w podróż po Afryce i właśnie tej feralnej nocy wracali do domu.
Nikt nie wiedział, że młodziutka żona Astora spodziewa się dziecka. Kierujący akcją ratunkową oficer zagrodził Astorowi drogę, kiedy próbował wsiąść z Madelaine do szalupy, informując go, że „żaden mężczyzna nie ma prawa zejść do łodzi, dopóki na pokładzie są kobiety i dzieci”. Trzeba przyznać, że Astor miał wyjątkowego pecha, gdyż na przeciwnej burcie, oficer kompletował skład z ludzi wyłącznie zamożnych i bez względu na płeć. Ślicznej jasnowłosej Lorraine nie udało się uratować. Mała dziewczynka była tak bardzo wystraszona wyciem syren i zamieszaniem, że kurczowo trzymając się spódnicy matki, bezwzględnie odmawiała wejścia do szalupy. W łodzi już siedziała jej niania z kilkumiesięcznym braciszkiem. Matka dziewczynki odmówiła wejścia do łodzi, nie chcąc zostawiać męża i pozwoliła córce zostać na pokładzie. Zatonęli trzymając się w objęciach.

Przepych i raj dla smakoszy…
Zaproponowane przez pasażerów dania nie były bardziej wyrafinowane niż te, które przewidziała dla pasażerów pierwszej klasy White Star Line. Z niebywałym przepychem urządzono jadalnie dla dystyngowanych podróżnych. Sam personel liczył kilkaset osób, wśród których znajdował się artysta – malarz, Gerard Fresnay, odpowiedzialny za zaprojektowanie i wykonanie kart jadłospisu, a także dbający o estetykę stołów. Nie mogło zabraknąć również żywych kwiatów na stołach. Zaprojektowano specjalną oranżerię, w której hodowano głównie róże, lilie i orchidee. Ukwiecone wazony i wazy pełne owoców miały towarzyszyć pasażerom do końca podróży.
Do obiadu zasiadano o godzinie 18:00. Menu z dnia 14 kwietnia 1912 r. wyglądało nad wyraz ekskluzywnie i apetycznie…
Na początek na stoły podano ostrygi i małe francuskie przystawki, zwane houers d’euvre. Następnie serwowano dwie zupy do wyboru: zupę krem jęczmienny i consomme „Olga” – delikatny i bogato przyprawiony bulion. Główne dania mogły przyprawić o lekki zawrót głowy, zwłaszcza pasażerów trzeciej klasy. Na suto zastawionych stołach wiodły prym potrawy iście królewskie. Podano: łososia gotowanego na parze w muślinowym sosie, polędwiczki wieprzowe z wątróbką i truflami, kurczaka po liońsku, kotlet jagnięcy w sosie miętowym oraz pieczona młoda kaczkę w sosie jabłkowym. Dodatkowo można było raczyć się do woli ziemniaczkami „chateaux”, marchewką w śmietanie, zielonym groszkiem, szparagami na zimno w sosie winegret i selerami. Falę przysmaków ukoronowały desery – pudding „Waldorff”, brzoskwinie w galaretce chartreuse, czekoladowo-waniliowe eklery, lody francuskie.
Żeby dodać jeszcze więcej patosu luksusowemu wydarzeniu, jakim było spożywanie posiłków na Titanicu, w sali jadalnej przygrywała orkiestra pod dyrekcją Wallace’a Gartleya. Było to siedmiu doskonałych muzyków i każdy pochodził z innego miasta – od Paryża po Sankt Petersburg. Żaden z nich nie przeżył. Owej nocy przenieśli się z jadalni na wielkie schody i grali do końca.

Jeszcze tylko kolacja…
Około godziny dwudziestej na Titanicu rozpoczęła się wystawna kolacja, wydawana przez amerykańskiego milionera Widenera. Honorowym gościem był sam kapitan liniowca, Smith. Miał być to jego ostatni kurs (i był), gdyż kończył swoją karierę i zamierzał przejść na zasłużoną emeryturę. Po prawie dwugodzinnej biesiadzie, ociekającej bogactwem smaków, panie udały się do swoich kabin, a panowie skierowali się tradycyjnie do palarni, by raczyć się luksusowymi trunkami i markowymi cygarami. Chwilę później parowiec lekko zadrżał, wstrząs był ledwo wyczuwany. Na pokład posypały się gródki lodu, słuchać było, jak umawiano się na poranną zabawę w śnieżki. Czy w tamtym momencie pasażerowie pierwszej klasy domyślali się, co ich czeka…?
Co było dalej…? Wszyscy wiemy…

A co w trzeciej klasie…
Titanic na swoim pokładzie gościł wszystkie grupy społeczne, choć nie należy zapominać, że były one od siebie starannie oddzielone. Każda z tych grup – nawet stojąca na najniższym szczeblu drabiny społecznej, czyli emigranci, byli szanowanymi pasażerami. Traktowano ich w sposób wyjątkowy, oczywiście współmierny do przynależności klasowej. Kilka lat wcześniej emigranci musieli zabierać ze sobą w podróż prowiant na czas rejsu. Na Transatlantyku White Star Line wyżywienie było wliczone w koszt biletu. Arystokraci z pewnością kręciliby nosem na widok menu i jakości potraw w trzeciej klasie. Nie były one tak wyrafinowane i wykwintne, ale dla wielu podróżujących tą klasą był to luksus, o którym nie mogli nawet marzyć w codziennym życiu. Sam fakt, że mogli być obsługiwani przez kelnerów, powodował, że czuli się wyjątkowi.
Większość źródeł informacyjnych donosi, że w momencie, gdy Titanic tonął, pasażerowie trzeciej klasy zostali zamknięci pod pokładem, żeby zapobiec większej panice i przeludnieniu na pokładzie szalupowym. W książce Buttlera „Niezatapialny” jest napisane, że nikt ich specjalnie nie więził, po prostu o nich zapomniano… Ocenię to po swojemu… W sytuacji ekstremalnej pasażerów trzeciej klasy potraktowano również „wyjątkowo”…

Niezatapialny biznes kulinarny…
Film Jamesa Camerona „Titanic”, w którym to wiernie odtworzono wnętrza liniowca oraz losy niektórych pasażerów, stał się wzorem na doskonały biznes. Po premierze filmu w USA wybuchł boom na ekskluzywne restauracje. Do dziś serwuje się w nich dania, które były podawane na Transatlantyku. Wnętrza lokali są dokładną kopią jadalni z Titanica. Zamożna klientela wybierając się na kolację do takiego lokalu, na ten jeden wieczór zamienia swoje codzienne ubrania na wytworne suknie i smokingi. Raczą się szampanem, ostrygami, łososiem w muślinowym sosie, panowie palą markowe cygara. Nie zapomniano również o orkiestrze, która towarzyszy wytwornej kolacji i przygrywa ku zadowoleniu klientów hymn „Bliżej do Ciebie, Boże”.
Ocenę tej ekstrawagancji pozostawiam czytelnikom.
Proszę pamiętać, że tego wieczoru ocean pochłonął ponad 1500 ofiar (głównie z trzeciej klasy), przeżyło zaledwie 730 osób…

Autorka: Anna Szymborska
www.nowinki.be